UTRACONA SZTUKA SŁUCHANIAFragment książki "W ogóle mnie nie słuchasz"W poście "Co nam umyka i dlaczego to jest takie ważne" mogliście przeczytać między innymi o tym, jak szwankuje komunikacja między ludźmi. Dzisiaj natomiast dzięki życzliwości WYDAWNICTWA MARGINESY publikujemy fragment książki "W ogóle mnie nie słuchasz", której autorem jest Kate Murphy. Siedziałam na podłodze w garderobie i przeprowadzałam wywiad z profesorem Oliverem Sacksem. Po drugiej stronie ulicy trwały hałaśliwe prace budowlane, najcichszym miejscem w całym moim mieszkaniu była więc właśnie garderoba. Siedziałam po turecku w ciemności, starając się nie zawadzać zestawem słuchawkowym o zwisające z wieszaków sukienki i nogawki spodni, i rozmawiałam z wybitnym neurologiem i pisarzem, autorem znanej książki Przebudzenia (na jej podstawie nakręcono film z Robinem Williamsem i Robertem De Niro). W założeniu wywiad miał dotyczyć ulubionych książek i filmów profesora – na podstawie tej rozmowy chciałam napisać krótki felieton do niedzielnego dodatku kulturalnego „New York Timesa”. Porzuciliśmy jednak rozważania o Baudelairze, pochłonęła nas bowiem dyskusja na temat halucynacji, snów na jawie i innych zjawisk, które Sacks poetycko określił terminem „klimat umysłu”. Podczas gdy mój pies skrobał w drzwi garderoby, profesor opisywał mi swój „klimat umysłu”, czasem zasnuwany mgłą niezdolności rozpoznawania twarzy, w tym własnego odbicia w lustrze. Mój rozmówca całkowicie zatracił też orientację przestrzenną, przez co nawet po krótkim spacerze trudno mu było znaleźć drogę powrotną do domu. Obojgu nam tego dnia bardzo się spieszyło. Oprócz felietonu miałam oddać do tej samej gazety jeszcze jeden tekst, profesor Sacks wcisnął zaś rozmowę ze mną między wizyty pacjentów i swoje wykłady. Daliśmy się jednak jej porwać. W pewnym momencie przerzucaliśmy się metaforami opisującymi różne stany umysłu: słoneczna perspektywa, mgliste zrozumienie, błyskawica inspiracji, wyschnięta kreatywność, rwący potok pożądania. Owszem, siedziałam w ciemnej garderobie, lecz słuchając tego człowieka, doświadczałam przebłysków zrozumienia, rozpoznania, twórczego myślenia, humoru i empatii. Profesor Sacks zmarł w roku 2015, czyli kilka lat później, lecz ta rozmowa wciąż pozostaje żywa w mojej pamięci. Jako stała felietonistka „New York Timesa”, czasem pisująca też do innych gazet, często mam szansę posłuchać fantastycznych myślicieli takich jak profesor Sacks – ale też mniej znanych, lecz ogromnie przenikliwych obserwatorów rzeczywistości, od krawcowych po robotników budowlanych. Każda z tych osób, bez wyjątku, poszerzyła mi horyzonty i pomogła lepiej rozumieć świat. Wiele z ich opowieści głęboko mnie poruszyło. Znajomi często opisują mnie jako osobę, która z każdym umie pogadać – lecz tak naprawdę chodzi o to, że każdego umiem wy s ł u c h a ć. W pracy dziennikarza bardzo się to sprawdza. Najlepsze pomysły na artykuły czerpię zwykle z przypadkowych rozmów – na przykład z człowiekiem instalującym światłowód pod chodnikiem, z higienistką u dentysty lub ze spotkanym w barze sushi byłym finansistą, który zajął się hodowlą bydła. Wiele z artykułów napisanych przeze mnie dla „New York Timesa” zajęło wysokie miejsca w rankingach najchętniej czytanych i najszerzej komentowanych – i to wcale nie dlatego, że ujawniłam wielki skandal lub brudne sekrety jakiejś szychy, lecz raczej dlatego, że słuchałam ludzi, którzy mi opowiadali, co ich uszczęśliwia, zasmuca, ciekawi, złości, niepokoi czy konsternuje, a następnie starałam się tym obserwacjom przyjrzeć i je rozwinąć. Właściwie niczym się to nie różni od wielu innych sytuacji: gdy trzeba przygotować produkt, który spodoba się konsumentom, zapewnić doskonałą obsługę klienta, zatrudnić i zatrzymać na stanowisku najlepszych pracowników lub cokolwiek komukolwiek sprzedać. Te same umiejętności są potrzebne, żeby się sprawdzić w roli przyjaciela, partnera w związku czy rodzica. Wszystko zależy od umiejętności słuchania. Przed napisaniem każdego z setek artykułów, w których zamieszczam cztery czy pięć cytatów, zwykle rozmawiam z dziesięcioma lub dwudziestoma osobami, żeby porównać relacje, przeanalizować tło zdarzeń lub zweryfikować fakty. Jak jednak pokazuje moja rozmowa w garderobie z profesorem Sacksem, najbardziej zapadły mi w pamięć i najwięcej dla mnie znaczyły nie te wywiady, dzięki którym historia nabierała kształtów, lecz raczej te, w których rozmówca odbiegał nieco od tematu rozmowy i zagłębiał się w przeżycia osobiste – dotyczące na przykład swoich związków, głęboko zakorzenionych przekonań, fobii lub ważnych zdarzeń z przeszłości. Chodzi mi o chwile, gdy słyszałam: „Nigdy nikomu o tym nie mówiłem” lub „Nie miałem pojęcia, że tak to odczuwam, dopóki tego nie opowiedziałem”. Zwierzenia te bywają czasem tak głęboko osobiste, że jako pierwsza (lub w ogóle jedyna) osoba zostaję w nie wtajemniczona, a mój rozmówca zdaje się nie mniej niż ja zaskoczony tym, czym się ze mną podzielił. Żadne z nas nie wie, jak właściwie doszło do tej chwili, ale wydaje się ona ważna, wyjątkowa, wręcz święta – niczym współdzielona epifania odziana w szatę zaufania, które na nas oboje spłynęło i nas odmieniło. Słuchanie okazuje się wówczas szansą i katalizatorem. W nowoczesnym życiu takich chwil jest coraz mniej. Dawniej ludzie częściej siebie słuchali, przesiadując na werandach lub przy ogniskach, teraz jednak są zbyt zabiegani lub zbyt zdekoncentrowani, żeby zagłębiać się w cudze myśli i uczucia. Charles Reagan Wilson, emerytowany profesor historii i kultury amerykańskiego Południa na Uniwersytecie Missisipi, wspominał kiedyś, jak spytał znaną pisarkę Eudorę Welty, dlaczego amerykańskie Południe wydało tak wielu wspaniałych autorów. Odpowiedziała: „Skarbie, nie mieliśmy tu nic innego do roboty, jak tylko siedzieć na werandzie i gadać. No i niektórzy z nas zaczęli te opowieści spisywać”. Dzisiejsze domy często zamiast werandy mają od frontu wjazd do garażu, w którym na koniec pełnego obowiązków dnia znikają samochody mieszkańców (inni z kolei zamykają się w swoich mieszkaniach i nie nawiązują kontaktu z sąsiadami w windzie). Podczas spaceru po osiedlu domków nie spodziewajmy się, że ktokolwiek stanie przy płocie i skinie na nas ręką, żeby sobie pogadać. Jedynym znakiem życia będzie raczej połyskująca za oknami niebieska poświata komputerowych lub telewizyjnych ekranów. Dawniej kontaktowaliśmy się z przyjaciółmi i rodziną twarzą w twarz – teraz najczęściej wysyłamy wiadomości tekstowe, korespondujemy na czatach lub umieszczamy posty w mediach społecznościowych. Potrafimy jednocześnie wysyłać powiadomienia dziesiątkom, setkom, tysiącom, a nawet milionom ludzi – lecz jak często mamy czas lub w ogóle chęci, żeby się zanurzyć w głęboką, rozbudowaną rozmowę z kimkolwiek z nich? W sytuacjach społecznych nie opisujemy już, co widzieliśmy lub czego doświadczyliśmy, lecz raczej szukamy zdjęć w telefonach. Zamiast w trakcie rozmowy odkrywać, że śmieszą nas podobne historie, pokazujemy sobie memy i filmiki na YouTubie. Jeśli zaś dojdzie do różnicy zdań, najlepszym arbitrem okazuje się wujek Google. Gdy ktoś zaczyna opowiadać dłuższą historię, po trzydziestu sekundach wszyscy pochylają głowy, żeby odczytać wiadomości, sprawdzić wyniki sportowe lub inne nowinki. Umiejętność wysłuchania każdego napotkanego człowieka ustąpiła miejsca zdolności odcięcia się od wszelkich otaczających nas osób – zwłaszcza tych, które mają odmienne poglądy lub nie dość szybko przechodzą do rzeczy. Przeprowadzając wywiady z ludźmi – wszystko jedno, czy z osobą z ulicy, prezesem korporacji czy gwiazdą – często odnoszę wrażenie, że nie są oni przyzwyczajeni do sytuacji, w której ktoś ich słucha. Gdy z autentycznym zainteresowaniem reaguję na ich słowa i zachęcam do rozwinięcia tematu, wydają się zaskoczeni, jakby było to dla nich całkiem nowe doświadczenie. Wyraźnie się rozluźniają i pozwalają sobie na głębsze refleksje i dokładniejsze odpowiedzi, nabierając pewności, że nie zamierzam ich poganiać, przerywać im lub zerkać na telefon. Pewnie właśnie dlatego wiele osób dzieli się ze mną delikatnymi sprawami – choć wcale na to nie nalegam i nie są to zwykle tematy związane z pisanym przeze mnie tekstem. Po prostu ludzie widzą we mnie kogoś, kto wreszcie ich wysłucha. Człowiek niewysłuchany czuje się samotny. Od jakiegoś czasu psychologowie i socjologowie biją na alarm, że mieszkańcom Stanów Zjednoczonych grozi wręcz epidemia samotności. Eksperci nazywają to kryzysem zdrowia publicznego, ponieważ izolacja i alienacja wzmagają ryzyko przedwczesnej śmierci w stopniu nie mniejszym niż otyłość i alkoholizm razem wzięte. Osamotnienie bardziej odbija się na ludzkim stanie zdrowia niż palenie czternastu papierosów dziennie. Po przeprowadzeniu badań epidemiologicznych znaleziono powiązania między poczuciem osamotnienia a chorobami serca, wylewami, demencją i osłabieniem układu odpornościowego. Jednym z pierwszych zwiastunów współczesnego wzrostu poczucia osamotnienia był wątek zatytułowany „I am lonely will anyone speak to me?” [Czuję się samotny, czy ktoś się do mnie odezwie?], rozpoczęty przez anonimowego użytkownika na pewnym forum internetowym w roku 2004, gdy internetowa rewolucja mocno się już w naszym świecie zadomowiła4. Ten rozpaczliwy okrzyk błyskawicznie się rozpowszechnił i spotkał się z ogromnym odzewem zarówno wśród zwykłych użytkowników, jak i w mediach. Zainspirował też liczne podobne wątki na innych forach; wiele z nich wciąż jest w internecie dostępnych. Czytając je, możemy zauważyć coś ciekawego: wiele osób czuje się osamotnionych wcale nie dlatego, że w ich otoczeniu brakuje ludzi. Jeden z użytkowników napisał: „Codziennie otacza mnie mnóstwo osób, ale czuję się jakoś dziwnie od nich odseparowany”. Ludzie samotni nie mają z kim dzielić swoich uczuć i refleksji, a przy tym – co równie ważne – brak im kogoś, kto by się z nimi dzielił uczuciami i refleksjami. Zwróćmy uwagę na wymowę tego pierwszego wpisu: jego autor prosi, żeby ktoś do niego coś powiedział. Chce nie tyle do kogoś mówić, ile raczej móc kogoś wysłuchać. Więź tworzy się dwukierunkowo – każdy z partnerów w dyskusji słucha drugiej osoby i na jej wypowiedziach opiera swoje reakcje. Od roku 2004 liczba osób doświadczających osamotnienia i izolacji rośnie coraz szybciej. W badaniu przeprowadzonym w roku 2018 na dwudziestu tysiącach Amerykanów niemal połowa respondentów stwierdziła, że w ich życiu codziennym brakuje znaczących osobistych interakcji społecznych, takich jak dłuższa rozmowa z przyjacielem. Podobna liczba osób przyznała, że często doświadcza osamotnienia i odrzucenia przez grupę, nawet przebywając wśród ludzi5. W podobnym badaniu przeprowadzonym w latach osiemdziesiątych tylko dwadzieścia procent respondentów mówiło o tego rodzaju uczuciach6. Statystyki samobójstw są w USA najwyższe od trzech dekad – od roku 1999 ich liczba wzrosła o trzydzieści procent. Spodziewana długość życia zaczęła więc spadać8, ze względu na samobójstwa właśnie, ale też uzależnienie od opiatów, alkoholizm i tak zwane choroby wywoływane przez stres. Problem ten nie dotyczy wyłącznie Stanów Zjednoczonych, lecz całego świata. Według raportów Światowej Organizacji Zdrowia w ciągu ostatnich czterdziestu pięciu lat globalna liczba samobójstw wzrosła o sześćdziesiąt procent. Wielką Brytanię skłoniło to do powołania w roku 2018 ministra do spraw samotności, mającego udzielać pomocy dziewięciu milionom obywateli, którzy często lub zawsze czują się osamotnieni – co w roku 2017 wykazał raport zlecony przez władze. W Japonii zaś nastąpił wysyp firm w rodzaju Family Romance, które oferują usługi polegające na wynajmowaniu osób udających przyjaciół, partnerów lub członków rodziny klienta. Oferta nie ma bynajmniej charakteru erotycznego – klienci płacą wyłącznie za czyjąś uwagę. Matka może więc opłacić mężczyznę, który wcieli się w jej syna i będzie ją odwiedzał, skoro prawdziwego syna niespecjalnie to interesuje, a stary kawaler – wynająć kobietę, która będzie odgrywać rolę jego żony i spyta go o samopoczucie, gdy wróci zmęczony z pracy. Samotność może dotknąć każdego. Najnowsze badania wskazują, że jeśli chodzi o poczucie wyobcowania, nie ma większych różnic między mężczyznami a kobietami czy między ludźmi określonych ras. Wyraźnie widać, że przedstawiciele „pokolenia Z” – czyli pierwszej generacji osób wychowanych „ze smartfonem w ręku” – są najbardziej podatni na poczucie osamotnienia i sami twierdzą, że są w gorszej kondycji zdrowotnej niż inne pokolenia, z seniorami włącznie. Od roku 2008 liczba dzieci i nastolatków w wieku szkolnym, które trafiły do szpitala w wyniku myśli lub prób samobójczych, wzrosła o ponad sto procent. Wiele napisano o tym, że dzisiejszym nastolatkom trudniej przychodzi umawianie się na randki, spędzanie czasu z przyjaciółmi, zdobywanie prawa jazdy czy nawet wychodzenie z domu bez rodziców. Młodzi ludzie coraz więcej czasu spędzają samotnie, skąpani w błękitnym blasku ekranów, uwydatniającym towarzyszącą im melancholię. Badania wskazują, że im więcej czasu spędzamy przed ekranem, tym bardziej jesteśmy nieszczęśliwi. Ósmoklasiści intensywnie korzystający z mediów społecznościowych (takich jak Facebook, Snapchat czy Instagram) są o dwadzieścia siedem procent bardziej narażeni na depresję kliniczną niż ich rówieśnicy, którzy nie poświęcają tego rodzaju platformom aż tyle czasu. Odsetek osób skłonnych uważać się za nieszczęśliwe jest w tej pierwszej grupie aż o pięćdziesiąt sześć procent wyższy niż w drugiej. Podobne wyniki przyniosła metaanaliza badań dotyczących młodych osób regularnie grających w gry wideo – wykazała, że częściej cierpią one na zaburzenia lękowe i depresję. Ludziom zmagającym się z poczuciem osamotnienia często mówi się: „Rusz się gdzieś!” – czyli: zapisz się na zajęcia, zacznij uprawiać sport, zaproś przyjaciół na kolację, działaj na rzecz Kościoła… Innymi słowy, oderwij się od Facebooka i spotykaj się z ludźmi twarzą w twarz. Lecz jak wspominałam, oni czują się samotni również w towarzystwie. Jak poczuć prawdziwą więź, kiedy już się „ruszymy” i staniemy twarzą w twarz z innymi? Trzeba ich słuchać – a to wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Uważne słuchanie to umiejętność, którą wiele osób zatraciło – lub może w ogóle nigdy jej nie miało? * * * Ludzie nieumiejący słuchać wcale nie muszą być źli. Każdy z nas ma pewnie przyjaciela, członka rodziny lub nawet partnera, któremu nie wychodzi to najlepiej. Może zresztą też do takich osób należycie. Trudno się zresztą dziwić, skoro w znacznej mierze tak nas ukształtowano. Cofnijmy się w myślach do dzieciństwa. Jeśli któreś z rodziców mówiło: „A teraz posłuchaj” (być może mocno trzymając przy tym dziecko za ramiona), należało się raczej spodziewać czegoś niezbyt przyjemnego. Gdy nauczyciel, trener czy wychowawca na obozie mówił: „Słuchajcie uważnie!”, zwykle oznaczało to, że zaraz ogłosi zbiór nakazów, zakazów i innych ograniczeń dobrej zabawy. Wartość słuchania nie jest też szczególnie promowana przez media i kulturę popularną. Codzienne wiadomości i niedzielne programy typu talk-show to w istocie wrzaskliwe popisy lub próby wyłapania potknięć przeciwnika, a nie pełne szacunku dla rozmówcy fora otwarte na różnicę poglądów. W wieczornych programach publicystycznych i rozrywkowych królują monologi i śmieszne gagi, nikomu nie chce się wysłuchiwać, co zaproszeni goście mieliby tak naprawdę do powiedzenia. Żadnego tematu się nie zgłębia, wszystko ogranicza się do sztampy i banału. Wywiady w programach śniadaniowych są zaś zwykle tak dokładnie opracowane i rozpisane na role przez redaktorów i ich konsultantów wizerunkowych, że zarówno gospodarze, jak i goście wygłaszają ustalone wcześniej kwestie i nie mają szans na autentyczną wymianę poglądów. Obraz konwersacji prezentowany w serialach telewizyjnych i filmach fabularnych również akcentuje przede wszystkim monologi i cięte riposty, nie obejmuje natomiast spokojnej wymiany zdań, którą umożliwia słuchanie. Za mistrza w pisaniu dialogów uchodzi scenarzysta Aaron Sorkin; na YouTubie znajdziemy mnóstwo kompilacji kultowych scen, pełnych słowotoków i tyrad jego bohaterów (na przykład z serialu Prezydencki poker czy filmów takich jak Ludzie honoru lub The Social Network). Stworzone przez niego dramatyczne konfrontacje i dynamiczne rozmowy prowadzone w biegu świetnie się ogląda i cytuje (bo wiele z tych tekstów na stałe weszło do historii kina, jak choćby sławne „Nie zniesiesz prawdy!” wykrzykiwane przez Jacka Nicholsona w filmie Ludzie honoru), lecz trudno je uznać za wzór słuchania rozmówcy i prowadzenia konstruktywnej wymiany poglądów. Wszystko to wpisuje się we wspaniałą tradycję popisów retorycznych, która przenosi nas do spotkań przy okrągłym stole w hotelu Algonquin na Manhattanie, gdzie w latach dwudziestych codziennie spotykała się na lunch grupa pisarzy, krytyków i aktorów, stale przerzucających się dowcipami, żartami słownymi i ciętymi ripostami. Ich błyskotliwe i bezlitosne dialogi (publikowane wówczas w gazetach) zachwycały czytelników w całym kraju i zapewne aż do dziś stanowią w popularnym odbiorze wzór intelektualnej wymiany poglądów. A przecież wielu spośród stałych członków tych spotkań było ludźmi głęboko samotnymi i pogrążonymi w depresji – choć należeli do żywiołowej grupy spotykającej się niemal codziennie. Na przykład pisarka Dorothy Parker trzykrotnie podejmowała próby samobójcze, a krytyk teatralny Alexander Woollcott żywił do samego siebie tak wielką pogardę, że na krótko przed śmiercią na zawał oświadczył: „Nigdy nie miałem nic do powiedzenia”. Ale przecież nie była to grupa ludzi słuchających się nawzajem. Nikt tam nie starał się nawiązać autentycznej więzi z pozostałymi uczestnikami spotkań, każdy tylko czekał na chwilę, w której poprzedni mówca będzie musiał zaczerpnąć tchu, i zaraz odpalał własną retoryczną petardę. W późniejszym, bardziej refleksyjnym wieku Dorothy Parker mówiła: „Ten okrągły stół to była po prostu grupa dowcipnisiów utwierdzających się nawzajem w przekonaniu o własnym geniuszu, grono stale popisujących się krzykaczy, którzy potrafili przez wiele dni czekać na okazję błyśnięcia dawno przygotowanym tekstem. […] W ich słowach nie było krztyny prawdy. W tych strasznych czasach bezustannie należało dowcipkować, prawda nikogo nie interesowała”. Nasi przywódcy polityczni też nie są wzorowymi słuchaczami. Przyjrzyjmy się na przykład obradom amerykańskiego Kongresu – choć właściwie są to nie tyle obrady, ile raczej okazje, przy których kongresmeni mogą perorować, przypochlebiać się swoim zwolennikom, gromić i ganić przeciwników lub na wszelkie inne sposoby wchodzić w słowo tym, którzy na swoje nieszczęście zabrali głos wcześniej. W sprawozdaniach z obrad najczęściej występuje zapisane kapitalikami przez protokolanta słowo CROSSTAL K – oznacza ono, że wiele osób mówiło jednocześnie, przez co nie dało się dosłyszeć żadnej z wypowiedzi. Podobnie wyglądają cotygodniowe sesje pytań do premiera w brytyjskim parlamencie – w ogóle nie przypominają rozmowy, w której ktoś kogoś słucha, lecz raczej tradycyjny japoński teatr kabuki, gdzie każda postać ma do odegrania wyrazistą rolę. Teatralność ta przybiera tak monstrualne rozmiary, że wielu posłów coraz częściej tych spotkań unika. Spiker Izby Gmin John Bercow powiedział w wywiadzie dla BBC: „To poważny problem. Wielu wytrawnych parlamentarzystów, którzy bynajmniej nie są przewrażliwieni czy wydelikaceni, mówi: »Jest tak fatalnie, że nie będę już w tym brać udziału, bo to po prostu żenujące«”. Za trwające od lat wrzenie i ostre podziały w świecie polityki, zarówno w USA, jak i na całym świecie, odpowiada po części skupienie mówców na autopromocji – przez co obywatele czują się coraz bardziej od polityków oddaleni i przez nich niedostrzegani. Wydaje się, że są to uczucia uzasadnione, zwłaszcza że wielu przywódcom politycznym, dziennikarzom wiodących mediów oraz przedstawicielom wyższych sfer wprost odjęło mowę, gdy wyborcy jasno wyrazili zniechęcenie wobec zastanej sytuacji politycznej. Szczególnie dobitnie pokazały to amerykańskie wybory z 2016 roku, w wyniku których prezydentem Stanów Zjednoczonych został Donald Trump, jak również brytyjskie referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej z tego samego roku. Ich wyniki można uznać za swoisty granat rzucony przez obywateli w stronę przywódców, żeby przykuć ich uwagę. Mało kto się tego spodziewał. Okazało się, że sondaże stanowią słaby substytut słuchania ludzi w terenie i poznawania problemów ich codziennego życia oraz systemów wartości wpływających na ich decyzje. Gdyby analitycy polityczni bardziej uważnie, krytycznie i intensywnie słuchali głosów wyborców, wyniki aż tak bardzo by nikogo nie zaskoczyły. Dane zebrane w badaniu mało reprezentatywnej próbki społeczeństwa (czyli ludzi, którzy w ogóle odbiorą telefon z nieznajomego numeru, a następnie udzielą anonimowemu rozmówcy odpowiedzi zgodnej z prawdą) okazały się mylące – podobnie jak relacje medialne oparte w dużej mierze na wpisach z portali społecznościowych, mających rzekomo dawać obraz nastrojów społecznych. Lecz mimo to sondaże i aktywność na portalach społecznościowych wciąż uważa się za miarodajny obraz odczuć „zwykłych ludzi”. Telewizyjnych dziennikarzy i komentatorów pociąga zapewne łatwość dostępu i pozornie szerokie grono użytkowników, powszechnie więc cytuje się głosy z Facebooka i Twittera, zamiast wyjść z dyktafonem na ulice i prosić przechodniów o wypowiedź. Śledzenie popularnych trendów w mediach społecznościowych i przeprowadzanie sondaży online uważa się obecnie za wydajny sposób zbierania danych. W XXI wieku tak właśnie „słuchają ludzi” dziennikarze, politycy, lobbyści, aktywiści i marketingowcy. Wydaje się jednak wątpliwe, czy media społecznościowe można uznać za prawdziwy obraz społeczeństwa. Wiele badań wskazuje, że sporo publikowanych w nich treści pochodzi z fałszywych kont lub nawet od botów. Szacuje się, że od piętnastu do sześćdziesięciu procent profili nie należy do realnie istniejących osób. Jedno z badań wykazało, że dwadzieścia procent tweetów związanych z amerykańskimi wyborami w 2016 roku zostało wyprodukowanych przez boty. Z audytu kont twitterowych sławnych muzyków takich jak Taylor Swift, Rihanna, Justin Bieber czy Katy Perry wynikło, że choć mają oni dziesiątki milionów obserwujących, większość z nich stanowią boty. Być może jeszcze ważniejszą grupą w mediach społecznościowych są tak zwani lurkerzy, czyli osoby, które zakładają konta, żeby czytać cudze posty, ale własne umieszczają bardzo rzadko – albo wcale tego nie robią. Zwolennicy „zasady jednego procenta” (zwanej też „zasadą 90–9–1”) utrzymują, że w kulturze internetowej dziewięćdziesiąt procent użytkowników każdej platformy (czyli portali społecznościowych, blogów, źródeł wiki czy serwisów informacyjnych) zajmuje się wyłącznie obserwacją i w żaden sposób aktywnie nie uczestniczy w dyskusjach, dziewięć procent sporadycznie coś komentuje lub publikuje, a zaledwie jeden procent odpowiada za większość internetowych treści. Choć oczywiście liczba osób tworzących wpisy może się nieco różnić w zależności od charakteru danej platformy – lub też ulegać zmianom, gdy wydarzenia bieżące wyjątkowo ludzi poruszą – prawda jest taka, że znakomita większość użytkowników po prostu w internecie milczy. Co więcej, do grupy najbardziej aktywnych użytkowników mediów społecznościowych i komentatorów na stronach internetowych należą ludzie o dość szczególnych cechach osobowości, niezbyt reprezentatywnych dla ogółu populacji. Osoby te po pierwsze uważają, że mają prawo do wygłaszania sądów, a po drugie mają czas, żeby je regularnie umieszczać w internecie. Oczywiście największym zainteresowaniem cieszą się zawsze wyrazy oburzenia oraz wszelkiego rodzaju kąśliwości i hiperbole. Posty utrzymane w tonie neutralnym, rzetelne i wyważone raczej nie osiągają zawrotnych zasięgów ani nie bywają cytowane w mediach. Zniekształca to charakter dialogu i nadaje fałszywy ton rozmowom, przez co wydaje się mocno wątpliwe, żeby wyrażane w ten sposób uczucia oddawały faktyczne opinie, które ludzie mogliby wygłosić w obecności żywych, uważnych słuchaczy. * * * Zbierając dane do tej książki, przeprowadzałam wywiady z osobami z najróżniejszych grup wiekowych, przedstawicielami wielu ras i sfer społecznych. Zarówno z ekspertami, jak i laikami rozmawiałam o sprawach związanych ze słuchaniem. Pytałam między innymi, kto ich potrafi wysłuchać. Prawie wszyscy, niemal bez wyjątku, na chwilę się wówczas zamyślali, jakby się wahali. Następnie niektórzy szczęściarze wymieniali jedną lub dwie osoby – zwykle partnera życiowego, czasem rodzica, przyjaciela czy kogoś z rodzeństwa. Wiele osób jednak (nawet tych pozostających w związkach małżeńskich i mających szeroki krąg przyjaciół i znajomych) przyznawało szczerze, że w sumie nie ma chyba nikogo, kto by ich naprawdę wysłuchał. Niektórzy mówili, że rozmawiają z terapeutami, coachami, fryzjerami lub nawet astrologami – czyli płacą ludziom, żeby ich słuchali. Kilka osób wspomniało, że udaje się do pastora lub rabina, ale tylko w sytuacjach kryzysowych. Zdumiało mnie, że zdaniem tak wielu spośród moich rozmówców poproszenie przyjaciela lub kogoś z rodziny, żeby ich wysłuchał – lub w ogóle z nimi porozmawiał, nawet nie o problemach osobistych, ale o czymkolwiek bardziej znaczącym niż zwykła gadka szmatka lub przerzucanie się żarcikami – to niepotrzebne tych osób obciążanie. Pewien sprzedawca energii elektrycznej, z którym rozmawiałam w Dallas, powiedział mi, że „niegrzecznie” jest nadawać zbyt duży ciężar rozmowie, bo oczekuje się wówczas od rozmówcy zbyt wiele. Z kolei pewien chirurg z Chicago stwierdził: „Im większym jesteś autorytetem i wzorem do naśladowania, im większą masz rolę przywódczą, tym mniej możesz sobie pozwolić na to, żeby rozładować swoje napięcie lub rozmawiać o swoich troskach”. Gdy ich pytałam, czy sami siebie uważają za dobrych słuchaczy, wielu przyznawało, że raczej nie. Pewna dyrektorka agencji artystycznej z Los Angeles powiedziała: „Gdybym naprawdę miała słuchać otaczających mnie ludzi, musiałabym zmierzyć się z faktem, że większości z nich szczerze nie znoszę”. To stanowisko nie było zresztą odosobnione. Inne osoby mówiły, że nie mają czasu słuchać lub że im się zwyczajnie nie chce. Ich zdaniem e-maile i esemesy są znacznie praktyczniejsze, ponieważ poświęca się im dokładnie tyle uwagi, ile się uzna za stosowne, a poza tym można udawać, że się ich w ogóle nie otrzymało, lub wykasować, jeśli się je uzna za mało interesujące lub dziwaczne. Rozmowy w cztery oczy są zbyt niebezpieczne. Ktoś może nam przekazać coś, o czym wcale nie chcemy wiedzieć albo na co nie potrafimy odpowiedzieć. Komunikację cyfrową łatwiej kontrolować. Z tego stanu rzeczy wyłania się obraz dobrze nam w XXI wieku znany: w kawiarniach, restauracjach i przy rodzinnych stołach ludzie coraz częściej patrzą w telefony, zamiast ze sobą rozmawiać. Lub – jeśli ze sobą rozmawiają – położone na stole telefony stanowią część ogólnej scenerii, podnosi się je raz na jakiś czas równie odruchowo jak nóż czy widelec, wysyłając w ten sposób otoczeniu ukryty sygnał, że nie jest zbyt zajmujące. W rezultacie ludzie czują się dotkliwie samotni, choć sami nie wiedzą dlaczego. Zdarzali się też rozmówcy uważający się za świetnych słuchaczy – chociaż nie zawsze brzmiało to wiarygodnie, jeśli na przykład rozmawiali ze mną przez telefon, prowadząc samochód. „Słucham uważniej niż większość ludzi” – oświadczył pewien adwokat z Houston, który oddzwonił do mnie w godzinach szczytu, gdy wracał z pracy. „Proszę chwilkę zaczekać, mam inne połączenie”. Równie mało przekonująco wypadli ludzie, którzy w jednej chwili przekonywali mnie, że potrafią świetnie słuchać, a w następnej przeskakiwali do tematu nijak niezwiązanego z poprzednim wątkiem, zupełnie jak postać z żartu rysunkowego w „New Yorkerze”, gdzie mężczyzna z kieliszkiem wina w dłoni mówi do grupki osób na przyjęciu: „Uwaga, a teraz zgrabnie sprowadzę rozmowę na wąski odcinek mojej specjalizacji”. Innym osobom deklarującym się jako świetni słuchacze zdarzało się dokładnie powtórzyć myśl wyrażoną przeze mnie wcześniej, jakby sami na nią wpadli. Nie oznacza to oczywiście, że słabi słuchacze to źli ludzie lub bufony. Gdy kończą za was zdanie, sądzą, że w ten sposób służą wam pomocą. Przerywają wam, bo na przykład przyszło im do głowy coś w ich odczuciu szalenie ważnego lub przypomnieli sobie przezabawny dowcip, którego nie sposób odłożyć na później. Są to osoby święcie przekonane, że okazują szacunek rozmówcy, jeśli uprzejmie czekają, aż jego usta przestaną się ruszać, zanim same zaczną mówić. Mogą przy okazji szybko kiwać głową, żeby go trochę ponaglić, zerkać ukradkiem na zegarek lub telefon, delikatnie stukać w stół lub patrzeć ponad ramieniem rozmówcy, żeby sprawdzić, czy nie pojawił się ktoś inny, z kim warto by pogadać. W kulturze naznaczonej lękiem egzystencjalnym i agresywną autopromocją milczący zostają w tyle. Słuchanie oznacza utratę okazji do lansowania własnej marki i prezentowania swoich możliwości. Zastanówmy się jednak nad tym, co by się stało, gdybym ściśle trzymała się planu, przeprowadzając wywiad z profesorem Sacksem. Miałam do napisania krótki felieton, wystarczyłoby mi do niego kilka konkretnych odpowiedzi. Nie musiałam słuchać poetyckich wywodów na temat „klimatu umysłu” ani relacji z życia z zaburzeniem orientacji przestrzennej. Mogłabym mu przerwać i poprosić, żeby przeszedł do rzeczy, lub – pragnąc zrobić na nim wrażenie i wyrazić własne myśli – sama zacząć mu opowiadać o swoich życiowych doświadczeniach. Tylko że przerwałabym wówczas naturalny ciąg rozmowy, zahamowałabym rosnącą między nami zażyłość, a zarazem utraciłabym radość płynącą z interakcji. I raczej nie nosiłabym w sobie po dziś dzień przekazanej mi przez niego mądrości. Nikt z nas nie potrafi cały czas uważnie słuchać. To naturalne, że rozpraszają nas nasze myśli. Słuchanie wymaga wysiłku. Podobnie jak w procesie czytania, nad niektórymi fragmentami się prześlizgujemy, a innym poświęcamy więcej uwagi, w zależności od sytuacji. Lecz zdolność do uważnego słuchania, podobnie jak umiejętność uważnego czytania, zanika, jeśli jej nie ćwiczymy. Traktując ludzi z tak samo nikłą uwagą, z jaką przeglądamy nagłówki na portalach plotkarskich, nie dajemy sobie szansy na odkrycie poetyckiej głębi i życiowej mądrości, które mogliby nam zaoferować. A przy tym odmawiamy tego upragnionego daru osobom, które są nam bliskie – lub mogłyby takie się stać. POLECAMY:
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
JESTEŚMY NA FACEBOOKU:
POMAGAMY:
PISZEMY DLA WAS:
|