*Cytat pochodzi z książki S. Porges, S.W. Porges "Jak trauma i poczucie bezpieczeństwa wpływają na nasze życie" Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego ** Dziękujemy Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego za możliwość zareklamowania tej wartościowej książki. POLECAMY:
0 Komentarze
CIEŃ PRZESZŁOŚCIJak trauma i poczucie bezpieczeństwa wpływają na nasze życie? Perspektywa poliwagalnaLena zawsze czuła, że coś jest z nią nie tak. Gdy wchodziła do pokoju pełnego ludzi, serce zaczynało bić szybciej, dłonie drżały, a oddech stawał się płytki. Unikała kontaktu wzrokowego, a jej ciało napinało się, jakby spodziewała się ataku. W takich momentach często nie wiedziała, co powiedzieć – jej umysł nagle się wyłączał, jakby ktoś odciął zasilanie. Nie rozumiała, dlaczego tak się dzieje, ale z czasem nauczyła się, że najlepiej po prostu unikać sytuacji, które mogłyby ją narazić na ten nieprzyjemny stan. W dzieciństwie dorastała w domu pełnym napięcia. Ojciec miał zmienne nastroje – jednego dnia śmiał się i przytulał, a następnego krzyczał i trzaskał drzwiami. Lena nigdy nie wiedziała, czego się spodziewać. Czasem czuła, że jest dla niego niewidzialna, a czasem, że wystarczy jeden niewłaściwy ruch, by wywołać burzę. Matka, zamrożona w swojej bezradności, rzadko stawała w jej obronie. Lena nauczyła się więc jednej rzeczy: nie zwracać na siebie uwagi. Jej ciało zapamiętało ten stan – gotowość do unikania, ukrywania się, a kiedy to nie działało, odcięcia od wszystkiego, co działo się wokół. Jako dorosła kobieta próbowała prowadzić normalne życie. Miała pracę, znajomych, ale w głębi duszy czuła się samotna. W nowych sytuacjach jej ciało instynktownie wchodziło w tryb walki, ucieczki lub zamrożenia. W kontaktach z innymi często wydawała się „nieobecna” lub „zimna”, ale w rzeczywistości była sparaliżowana lękiem, którego nawet do końca nie rozumiała. Była dobra w analizowaniu swoich zachowań, ale to nie pomagało – wiedza o tym, że „nie powinna” się tak czuć, nie zmieniała faktu, że tak właśnie było. Pewnego dnia trafiła na terapeutkę, która mówiła o teorii poliwagalnej. Gdy usłyszała, że jej reakcje – napięcie, unikanie kontaktu, uczucie pustki – są naturalnym mechanizmem ochronnym układu nerwowego, poczuła ulgę. Po raz pierwszy ktoś powiedział jej, że nie jest „zepsuta” – jej ciało po prostu nauczyło się, że świat jest niebezpieczny i że jedynym sposobem na przetrwanie jest wieczna czujność albo odcięcie się od emocji. To zmieniło wszystko. Zamiast walczyć ze sobą, zaczęła uczyć się łagodności wobec własnego ciała i reakcji. Krok po kroku, dzień po dniu, zaczęła pracować nad poczuciem bezpieczeństwa. Najpierw w małych rzeczach – skupiała się na spokojnym oddechu, zwracała uwagę na dźwięki, które ją uspokajały, na zapachy, które przywoływały miłe wspomnienia. Zaczęła pozwalać sobie na ruch – długie spacery, lekkie ćwiczenia, taniec w zaciszu własnego mieszkania. Ale najtrudniejsza była praca nad relacjami. Przez lata nauczyła się, że ludzie nie są bezpieczni, że lepiej nikomu nie ufać. Powoli, ostrożnie, zaczęła otwierać się na kilka bliskich osób. Uczyła się, że może mówić o swoich uczuciach, że nie każda bliskość oznacza zagrożenie. Z czasem zaczęła zauważać, że jej ciało reaguje inaczej – serce nie biło już tak szybko, kiedy ktoś do niej mówił, a napięcie w ramionach stopniowo ustępowało. Pewnego wieczoru, siedząc w kawiarni, uświadomiła sobie coś niezwykłego – była wśród ludzi i czuła się… spokojna. Jej ramiona były rozluźnione, oddech płynął swobodnie. Kiedy barista się do niej uśmiechnął, odwzajemniła uśmiech – i nie była to wymuszona reakcja, ale coś naturalnego, płynącego z głębi jej ciała. Po raz pierwszy od lat czuła się naprawdę obecna. To był początek nowego życia. Życia, w którym nie musiała już uciekać ani zamrażać się w strachu. Jej układ nerwowy powoli uczył się nowej prawdy – że może być bezpieczna. I że zasługuje na to, by żyć naprawdę. Perspektywa poliwagalna, oparta na teorii poliwagalnej Stephena Porgesa, pokazuje, jak nasz układ nerwowy autonomiczny reaguje na poczucie bezpieczeństwa lub zagrożenia i jak wpływa to na nasze życie. „Spoglądanie na otoczenie przez poliwagalne okulary pozwala nam zrozumieć zachowania, których nie znosimy u siebie i u innych, oraz dostrzec w pozornie irracjonalnych lub agresywnych działaniach naturalną reakcję na świat, w którym wszyscy żyjemy. Świat przepełniony niekończącymi zagrożeniami, obawami czy niepokojami, które wyzwalają instynkty przetrwania wpisane w nasz organizm przez tysiąclecia ewolucji. Dzięki PVT możemy także pojąć chwile, kiedy naszym ciałem sterują instynkty pozostające poza naszą świadomą kontrolą lub gdy robi ono coś, czego mózg raczej nie pochwala. Wielu osobom cierpiącym z powodu traumy lub chronicznego lęku jeszcze trudniej zrozumieć ich doświadczenia z powodu zdezorientowania i różnych wątpliwości. To, co dzieje się z nimi i w ich ciałach, pozostaje zagadką.”* Teoria poliwagalna mówi, że nasz autonomiczny układ nerwowy działa w trzech głównych trybach: - Stan zaangażowania społecznego (ventral vagal) – aktywowany, gdy czujemy się bezpiecznie. Sprzyja otwartości, więziom społecznym i spokojowi; - Stan walki/ucieczki (sympatyczny) – uruchamiany w sytuacji zagrożenia, powoduje stres, lęk, napięcie; - Stan zamrożenia (dorsal vagal) – aktywowany w sytuacjach ekstremalnego zagrożenia, prowadzi do wycofania, depresji, odcięcia od emocji. Jeśli często doświadczamy poczucia zagrożenia (np. w dzieciństwie lub w stresujących warunkach życia), nasz układ nerwowy może dominować w trybie walki/ucieczki lub zamrożenia, co wpływa na zdrowie psychiczne i fizyczne. „Teoria poliwagalna rzuca na nią nowe światło. Żyjemy w świecie, którego z założenia mamy się bać. Politycy i dziennikarze wywołujący wściekłość oraz strach. Algorytmy cyfrowe sprawiające, że wizyty w cyberprzestrzeni wyglądają jak zapowiedź końca świata. Godziny spędzone na doprowadzającym do szału siedzeniu w korku albo myśleniu o zbliżających się terminach w pracy. Pracownicy wykorzystujący arkusze pełne liczb, aby nas ocenić i uszeregować. Wszystko, co związane z przetrwaniem globalnej pandemii. Niezależnie od tego, czy są one przypadkowe, czy (jak to niestety często bywa) zamierzone, jesteśmy zalewani lawiną sygnałów i znaków, które nasze ciało i mózg przetwarzają z użyciem tych samych dróg nerwowych, które niegdyś były zarezerwowane dla rzadkich zdarzeń zagrażających życiu. Smutna prawda jest taka, że wielu z nas żyje obecnie z wszechobecnym strachem, chronicznym lękiem i traumą, która jest nie tylko uciążliwa na poziomie powierzchownym, ale także niesie ze sobą bardzo realne konsekwencje dla naszego zdrowia i jakości życia. Dla wielu (a być może większości) z nas trauma stała się sposobem na życie – nawet jeśli jej nie dostrzegamy. Niektórzy z przekonaniem twierdzą, że traumy doświadczają tylko weterani wojenni lub ofiary napaści. To po prostu nieprawda. Pomyśl o naszych układach i narządach jak o silnikach, które mogą zostać przeciążone aż do zalania lub zablokowania. Kiedy tak się dzieje na porządku dziennym, stajemy się niespokojni, przytłoczeni i wypaleni. Tracimy też na zdrowiu w bardzo realny sposób i zwiększa się prawdo podobieństwo, że padniemy ofiarą praktycznie każdej choroby fizycznej lub psychicznej, jaka istnieje. Życie w ciągłym strachu to życie w ciele odwróconym od zdrowia, rozwoju, regeneracji, szczęścia i poszukiwania towarzystwa. Życie krótsze i trudniejsze. Ten stan jest jak maszyna do zabijania, która w zwolnionym tempie zżera nasze ciało i ducha, powodując realne szkody w narządach, kiedy działa jak otępiający lub dysocjacyjny depresant, przez który nie możemy cieszyć się z każdego dnia. Zmienia też nasze doświadczanie świata – zwykle na gorsze. Gdy nie czujemy się bezpiecznie, nasze własne zmysły modyfikują swoje działanie. Bodźce smakują, wyglądają, pachną i brzmią inaczej. Uwielbiane przez nas niegdyś aktywności tracą swój blask. Nasza zdolność do życia, uczenia się i krytycznego myślenia znika na rzecz natychmiastowej potrzeby przetrwania. Łatwo nami manipulować, przez co poddajemy się poleceniom najbardziej tchórzliwych i cynicznych osób z otoczenia. W skrócie: kiedy w ogóle nie czujemy się bezpiecznie, wszystko jest zwyczajnie gorsze, niż mogłoby być. Cierpi na tym nasze zdrowie fizyczne i psychiczne, a otępienie staje się normą. Istnieje jednak przeciwieństwo tej ponurej wizji. Tak jak ciągłe poczucie zagrożenia przekształca nasze ciało, tak jest też rodzaj magii, która pojawia się, gdy czujemy się bezpieczni. Nasze ciało i mózg działają lepiej. Narządy i układy anatomiczne wchodzą w fizjologiczny stan zdrowienia, który przygotowuje nas do lepszej i szybszej regeneracji po właściwie każdej fizycznej lub psychicznej dolegliwości. Nasza zdolność do życia, śmiania się oraz kochania (pożyczając oklepany zwrot z plakatów motywacyjnych) w pewien sposób się włącza. Stajemy się bardziej kreatywni, ciekawi, inteligentni, towarzyscy i zabawni. Pozbywszy się pancerza ochronnego, możemy pokazać blask naszego współczującego, życzliwego, twórczego i kochającego wnętrza. Bezpieczne życie to dobre życie – które sprawia, że innym wokół nas również żyje się lepiej. Teoria poliwagalna wyjaśnia uzdrawiającą i przemieniającą moc samego poczucia bezpieczeństwa oraz niebezpieczną i traumatyczną moc ciągłego poczucia zagrożenia. Nadaje także znaczenie wielu zagadkom traumy, a także wyjaśnia, w jaki sposób ulotne zdarzenia mogą utkwić w nas i przekształcić nasze ciało w sposób doświadczany przez wielu, ale rozumiany przez niewielu. Z tego nowego zrozumienia wyłania się pełne optymizmu i nadziei spojrzenie na świat”* *Cytat pochodzi z książki S. Porges, S.W. Porges "Jak trauma i poczucie bezpieczeństwa wpływają na nasze życie" Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego ** Dziękujemy Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego za możliwość zareklamowania tej wartościowej książki. POLECAMY:
*Cytat pochodzi z książki I. D. Yalom, M. Leszcz "Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka.", Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego ** Dziękujemy Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego za możliwość zareklamowania tej wartościowej książki. POLECAMY:
PSYCHOTERAPIA GRUPOWACzynniki terapeutyczneANIA Ania miała 27 lat i od dziecka bała się mówić, kiedy ktoś na nią patrzył. W szkole nie zgłaszała się na lekcjach, na studiach unikała prezentacji. W pracy potrafiła godzinami analizować jednego maila, bojąc się, że popełni błąd. Na pierwszej terapii grupowej siedziała cicho, ściskając rękawy swetra. Inni mówili o swoich problemach, a ona tylko słuchała. Na trzecim spotkaniu psychoterapeutka zapytała: — Aniu, co teraz czujesz? Wszyscy spojrzeli w jej stronę. Serce waliło jej jak młot. Przez chwilę myślała, że znów się nie odezwie. Ale wtedy cicho wyszeptała: — Boję się, że powiem coś głupiego. W grupie zapadła cisza, potem jedna z osób powiedziała: — Rozumiem cię. Ja mam tak samo. To był pierwszy raz, kiedy Ania poczuła, że nie jest sama. MAREK Marek miał 45 lat i od zawsze był człowiekiem gniewnym. Jego ojciec bił go, a on, choć obiecywał sobie, że będzie inny, zauważył, że krzyczy na swoje dzieci. W pracy wszyscy się go bali. Żona mówiła, że jej przy nim duszno. Podczas jednego z pierwszych spotkań terapii grupowej uderzył pięścią w stół. — Mam dość tego gadania! Wszyscy tylko się użalają! Terapeuta spojrzał na niego spokojnie. — A ty, Marku? Co czujesz pod tą złością? Marek prychnął, ale po chwili spuścił wzrok. W gardle czuł supeł. Wreszcie powiedział: — Nie wiem, jak być dobrym ojcem. W grupie nie było śmiechu ani oceny. Ktoś powiedział: — Ja też się tego boję. Po raz pierwszy w życiu Marek poczuł, że nie musi się bronić. KASIA Kasia miała 34 lata i świetną pracę. Była najmłodszą menedżerką w firmie, ale wciąż czuła, że nic nie potrafi. W grupie mówiła: — Codziennie boję się, że ktoś odkryje, że się nie nadaję. — Ale skąd wiesz, że się nie nadajesz? — zapytał jeden z uczestników. — Bo inni są lepsi. Ja po prostu miałam szczęście. — A ile lat już pracujesz na tym stanowisku? — Cztery. — Cztery lata szczęścia? Kasi opadły ręce. Zamilkła. Przez chwilę patrzyła w podłogę, a potem… uśmiechnęła się do siebie. To był pierwszy krok do tego, by zacząć wierzyć w siebie. „Czy terapia grupowa pomaga pacjentom? Niewątpliwie tak. Przekonująca liczba badań nad skutecznością interwencji psychoterapeutycznych konsekwentnie i jednoznacznie pokazuje, że terapia grupowa jest bardzo skuteczną formą psychoterapii. Oprócz tego, że pod względem zdolności wywierania korzystnego wpływu co najmniej dorównuje psychoterapii indywidualnej, pozwala także na bardziej efektywne wykorzystanie zasobów w dziedzinie ochrony zdrowia psychicznego. A mimo to, paradoksalnie, szkolenie z terapii grupowej w coraz mniejszym stopniu stanowi element przygotowania zawodowego psychoterapeutów. Jest to bardzo niepokojące: jakość naszych terapii grupowych musi być na wysokim poziomie, jeśli chcemy uzyskać efekt, którego pożądamy i którego wymagają nasi pacjenci. (…) W jaki sposób terapia grupowa pomaga pacjentom? Być może to naiwne pytanie. Jeśli jednak potrafimy na nie odpowiedzieć z jakimś stopniem dokładności i pewności, otrzymamy główną zasadę organizującą, za pomocą której będziemy mogli się zbliżyć do najdokuczliwszych i najbardziej spornych problemów psychoterapii. Gdy tylko decydujące aspekty procesu zmiany zostaną rozpoznane, staną się one dla terapeuty racjonalną podstawą, na której będzie on mógł oprzeć swój wybór technik i strategii służących takiemu ukształtowaniu doświadczenia grupy, żeby zmaksymalizować jej siłę działania z różnymi pacjentami i w różnych warunkach. Choć terapia grupowa działa, skuteczność terapeutów także cechuje się dużą zmiennością. Zrozumienie, jakie są najlepsze sposoby wdrażania tych procesów terapeutycznych, leży u podstaw skutecznej pracy w terapii grupowej. Na szczęście badania dają nam wiele wskazówek. Samo doświadczenie nie powoduje większej skuteczności. Co zatem? Celowa praktyka, autorefleksja, informacje zwrotne na temat własnej praktyki oraz mądre wykorzystanie empatycznej i dostrojonej relacji terapeutycznej. Uważamy, że zmiana terapeutyczna jest niezwykle złożonym procesem dokonującym się w wyniku zawiłego wzajemnego oddziaływania ludzkich doświadczeń, które będziemy tutaj nazywać „czynnikami terapeutycznymi”. Podejście, w którym do rzeczy złożonych dochodzi się za pomocą prostych, do całościowego zjawiska za pomocą jego podstawowych procesów składowych, ma wiele zalet. Dlatego też rozpoczniemy od opisania i omówienia tych elementarnych czynników. Z naszego punktu widzenia w doświadczeniu terapeutycznym można w sposób naturalny wyodrębnić jedenaście głównych czynników: 1. Zaszczepienie nadziei. 2. Uniwersalność. 3. Udzielanie informacji. 4. Altruizm. 5. Korektywna rekapitulacja pierwotnej grupy rodzinnej. 6. Rozwój umiejętności społecznych. 7. Naśladowanie. 8. Uczenie się interpersonalne. 9. Spójność grupy. 10. Katharsis. 11. Czynniki egzystencjalne.”* W wydanej parę dni temu „Psychoterapii grupowej” można znaleźć odpowiedź na wiele pytań, między innymi związanych z pracą z grupą już od momentu jej formowania aż po zaawansowane etapy terapii. Podręcznik, którego autorami są Irvin D. Yalom oraz Molyn Leszcz, bogaty jest nie tylko w wiedzę teoretyczną, ale również w narzędzia niezbędne w pracy terapeuty. Jest to drugie wydanie, które zostało wzbogacone o nowe wyniki badań nad psychoterapią grupową, interesujące opisy przypadków klinicznych i metody pracy online. Z obszernej książki można dowiedzieć się między innymi, jak dobrać pacjentów do grupy, w jaki sposób tworzyć grupę, jak radzić sobie z sytuacjami konfliktowymi i trudnymi członkami grupy, czy jak stworzyć przykładową ulotkę. *Fragmenty pochodzą z książki I. D. Yalom, M. Leszcz "Psychoterapia grupowa. Teoria i praktyka.", Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego ** Dziękujemy Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego za możliwość zareklamowania tej wartościowej książki. POLECAMY:
JESTEŚ TAM, BOŻE?Kolejny fragment książki "WODA i ZIEMIA" Johna BoyneDzisiaj dzięki życzliwości Wydawnictwa Replika publikujemy fragment z książki "WODA i ZIEMIA", której autorem jest John Boyne, a przetłumaczona została przez Ewę Ratajczyk. "Nie trzeba długo czekać, żeby mieszkańców wyspy zaintrygowała nieznajoma, która pojawiła się wśród nich. Przypuszczam, że rzadko mają do czynienia z przyjezdnymi, z wyjątkiem miesięcy letnich, kiedy przyjeżdżają turyści. Wczasowicze z Dublina mogą mnie rozpoznać, więc będę musiała zachować przytomność umysłu. Mam świadomość, że wykazuję się arogancją, zakładając, że nikt na tym małym atolu nie będzie w stanie mnie zidentyfikować, ale jestem raczej pewna, że to niemożliwe. Rozchodzi się plotka, że kobieta z kontynentu, co zwykle oznacza Galway, Mayo lub Clare, wynajęła domek Peadera Dooleya i w każdym sklepie, do którego wchodzę, jestem proszona o potwierdzenie, że to ja jestem tą emigrantką, o której mowa. Kiedy to robię, wita mnie mieszanina podekscytowania z niepokojem, a przede wszystkim z troską o moje bezpieczeństwo. Wszyscy są przeświadczeni, że mój nowy dom nie jest wystarczająco dobrze ocieplony i że jeśli w nim zostanę, z pewnością umrę z powodu hipotermii. – Prawdę mówiąc, jest całkiem ciepło – zapewniam piątą czy szóstą mieszkankę wyspy, która przepowiada mój zgon, a Cassandra przymierza się do tego, by się ze mną nie zgodzić i zapewnić, że umrę w ciągu miesiąca, ale przerywa jej mąż, który mówi, że nie, że domek Dooleya został zbudowany z porządnych cegieł. – Większości się tak nie buduje – zauważa, drapiąc się po zarośniętym podbródku. Z jego uszu, nosa i brwi wyrasta więcej włosów niż z głowy i ten widok zbija mnie z tropu. – Obecnie. A tani pustak przepuszcza zimno. Ale domek z porządnych cegieł? One panią chronią. A czy pani go w ogóle zna? – Kogo? – pytam. – Tego Dooleya. – Nie. – Kręcę głową. – Formalności załatwiliśmy mejlowo. Chyba tu nie mieszka, zdaje mi się. – Po drugiej stronie – odpowiada, kiwając głową w kierunku Irlandii. – To jego ojciec, Shay Dooley, zbudował tę chatkę. Własnymi rękami. W tamtych czasach ludzie tak robili. Teraz nie mieliby pojęcia, co i jak. Wiadomo, po dawnych umiejętnościach nie ma śladu. Próbuję sobie wyobrazić pracę, jakiej wymagała budowa. Skąd się wzięły cegły? Albo zaprawa murarska? Jak głębokie są fundamenty? A skoro już o tym mowa, nadwerężyłby się, gdyby zainstalował prysznic? – Założę się, że jest pani pisarką – mówi kobieta z pewnym siebie uśmiechem na twarzy. – Stawiam piątaka. – Dlaczego pani tak uważa? – pytam. – Tak robią pisarze, prawda? – odpowiada. – Wynajmują chatę na odludziu, gdy pracują nad książką, a po skończeniu znikają i idą do Pata Kenny’ego albo Ryana Tubridy’ego i opowiadają, jak to miejsce ich zmieniło. Mam rację, prawda? – Obawiam się, że nie – mówię, rozbawiona tą myślą. Mam historię do opowiedzenia, fakt, ale brakuje mi chęci, by ją spisać. Moja rozmówczyni wydaje się rozczarowana, jakby miała nadzieję, że przywiozę na wyspę trochę wielkiego świata, a ja wyprowadziłam ją z błędu. Być może wyobrażała sobie wykłady albo warsztaty. Odczyt w kościele. Klub książki. Cokolwiek, co odmieniłoby monotonię codziennej egzystencji. – Więc co pani porabia? – pyta zirytowana, jakby miała do czynienia z idiotką, skoro nie z pisarką. – Właściwie nic – odpowiadam. – Ale zanim tu pani przyjechała? Musiała pani coś robić. – Nie, zupełnie nic – zapewniam i słyszę, że brzmi to nie dorzecznie, choć to szczera prawda. Nic nie robiłam. Jestem sprawną, pięćdziesięciodwuletnią kobietą z otwartym umysłem, która przez niemal trzy dekady nie otrzymywała wypłaty. Trudno się do tego przyznać. Mimo wścibstwa mieszkańców wyspy lubię z nimi rozmawiać. W większości są przyjaźni. I choć odczuwają ciekawość, mają dość przyzwoitości, by nie zadawać zbyt wielu pytań o to, dlaczego zamieniłam półtoramilionowe miasto na cztery stuosobową wyspę. Spodziewałam się raczej inkwizycji. Jedna czy dwie osoby wyciągają ode mnie informację, że pochodzę z Dublina, i wtedy obejmują się i kręcą z namysłem głowami, jakby słyszeli o tym mieście same złe rzeczy i prędzej wybraliby się na Księżyc niż tam. Wdrażam w życie rutynę. Budzę się o siódmej i idę na długi spacer po klifach, gdzie upajam się uczuciem porannego wiatru na twarzy, a następnie wracam do domku i zjadam lekkie śniadanie, a później sprawdzam, kiedy Rebecca była ostatnio online. Czuję ulgę, gdy widzę, że było to stosunkowo wcześnie – powiedzmy około dwudziestej trzeciej – ale jeśli później, zaczynam się niepokoić. W rzadkich przypadkach, gdy widzę, że korzystała z telefonu o trzeciej lub czwartej nad ranem, martwię się i zastanawiam, co mogła robić. Może jakiś chłopak nie pozwala jej zasnąć? Nigdy nie lubiła mi się zwierzać ze swojego życia uczuciowego, ale ma dwadzieścia cztery lata, więc byłoby dziwne, gdyby w tym wieku nie miała pewnych doświadczeń w tej dziedzinie. Poznałam tylko jednego chłopaka, którego można by uznać za zalotnika – to on sześć lat temu towarzyszył jej na balu debiutantek. Colm, albo Colin, albo Colum. Coś w tym stylu. Twarz wciąż naznaczona trądzikiem, lśniące rude włosy i niepewność. Cienkie, kościste palce. Brendan zachowywał się jak Spencer Tracy w Ojcu panny młodej, był szorstki i władczy, ale źle wypadał w tej roli. Colm, albo Co lin, albo Colum powiedział mi, że chce zostać entomologiem i myślę, że zaskoczyłam go, a nawet rozczarowałam tym, że wiedziałam, co oznacza to słowo i pozbawiłam go przyjemności wyjaśnienia mi tego. Uznałam, że ta praca by do niego pasowała. W każdym razie po balu nigdy go nie widziałam, a kiedy wspominałam jego imię, Rebecca udawała, że nie wie, o kim mówię. Od czasu do czasu zastanawiałam się, czy mojej córki przypadkiem nie interesują bardziej dziewczyny niż chłopcy, ale nie, po namyśle nie sądzę, żeby tak było. Zauważyłam, że zdarzało jej się rzucać spojrzenia w stronę przystojnych mężczyzn w sklepach lub restauracjach, a poza tym nie jest z tych, którzy ukrywaliby swoją odmienną seksualność, jakby była czymś wstydliwym. Wręcz przeciwnie, szczyciłaby się nią. I wie, że nie miałoby dla mnie najmniejszego znaczenia, kogo przy prowadzi do domu, choć, jeśli mam być szczera, wolałabym, żeby to był chłopak, żeby wszystko było proste. Zdaję sobie sprawę, że wyrażanie takich uczuć może w dzisiejszych czasach wpędzić człowieka w kłopoty, ale uważam, że życie jest wystarczająco trudne bez dokładania kolejnej warstwy komplikacji. Uczciwie muszę przyznać, że Brendan zareagowałby tak samo. Ale niezależnie od orientacji Rebekki, to nie on poprowadzi ją do ołtarza, jeśli taki dzień kiedykolwiek nadejdzie. Emma umarła, zanim zdążyła się w kimkolwiek zakochać, więc tutaj nie ma żadnych tajemnic. Poranki mijają szybko. Biorę kąpiel, myję głowę, zanurzając się w wodzie i odcinając się od ciszy. Sprzątam to, co sprzątałam poprzedniego dnia. Rozmawiam z kotem, który niechętnie zaakceptował moją obecność, ale nie da sobie odebrać fotela. Czytam. Wyglądam przez okno. Myślę o poranku, kiedy Gardaí pojawili się przed naszymi drzwiami w Terenure. Nakazuję sobie przestać myśleć o poranku, kiedy Gardaí pojawiła się przed naszymi drzwiami w Terenure. W ten sposób mijają godziny i zanim się obejrzę, jest już prawie pora lunchu i mogę pójść do wioski. Nie ma w niej zbyt wiele do roboty, ale liczy się to, żeby wyjść i porozmawiać z ludźmi, żeby nie być postrzeganą jako szalona kobieta z Dublina, ukrywająca się w chacie na wzgórzu. Poza tym obawiam się, że jeśli będę postrzegana jako od ludek, to jakiś sąsiad, który ma dobre intencje, ale jest natarczywy, zaprosi mnie na kolację, a potem będę krążyć od domu do domu, aż wydrą ze mnie przeszłość i nie będę miała innego wyjścia, jak tylko spakować manatki i znowu się przenieść. Nie, lepiej, żeby mnie postrzegali jako otwartą, ale trzymającą się z daleka. Ilekroć zauważę, że któryś z mieszkańców wyspy spogląda w moją stronę, uśmiecham się i zagajam rozmowę. Oczywiście o pogodzie, bo co by się z nami stało bez rozmów o niej? Dłuższe wieczory. Możliwość burzy. Mówią o przypływach i odpływach, o ich nieprzewidywalnych zachowaniach, ale ja niewiele wiem na ich temat, choć mnie fascynują. Chodzę do nowego pubu na lunch – kanapkę i miskę zupy – a wizyty w starym zostawiam na wieczór, kiedy dopada mnie poczucie izolacji i potrzebuję alkoholu w krwiobiegu, żeby powstrzymać się przed podcięciem sobie żył lub dodać sobie odwagi, by to zrobić. Nie kupuję alkoholu do domku. To równia pochyła. Stary i nowy pub są do siebie zasadniczo podobne i a ich oficjalną nazwą jest nazwisko właścicieli, ale wszyscy mówią o nich „stary” i „nowy”. Stary serwuje alkohol na wyspie od 1873 roku, a jego obecny właściciel jest prawnukiem lub praprawnukiem założyciela. Nowy pub działa dopiero od 1956 roku i w ciągu ostatnich dziesięcioleci zmieniał właściciela siedem razy. Obecnie należy do mężczyzny po pięćdziesiątce, który wygląda tak, jakby chciał ze mną porozmawiać, ale pilnuję, żeby mieć przy sobie książkę i w ten sposób bronić swojej prywatności, co najwyraźniej go zniechęca. Nie jest nieatrakcyjny, ale nie przyjechałam na wyspę w poszukiwaniu romansu i nie chcę go do tego zachęcać zbytnią przyjacielskością. Zresztą ma obrączkę na palcu. Zerknęłam mimowolnie. Oczywiście jedynie z powodu próżności zakładam, że jest mną zainteresowany, ponieważ jestem przyzwyczajona do bycia podziwianą, ale później idę do łazienki i myjąc ręce, oglądam swoją twarz w lustrze i wciąż jestem zaskoczona zmianami, które widzę. Po pierwsze, straszna fryzura. Skóra, zaczynająca się wysuszać teraz, gdy nie stosuję już serii codziennych emulsji i kremów nawilżających. Przyzwoite ciało, owszem, ukryte jednak pod wieloma warstwami ubrań. Nie ma szczególnego powodu, dla którego jakikolwiek mężczyzna miałby zawiesić na mnie oko, chyba że z samotności. No ale w nowym pubie nie szukam namiętności tylko kanapki i miski zupy. Po tygodniu na wyspie na ulicy zatrzymuje mnie mężczyzna, który przedstawia się jako ksiądz Onkin, ale prosi, bym nazywała go Ifechi. Niech Bóg mi wybaczy, ale pierwsze, co rzuca mi się w oczy to to, że ten człowiek jest czarny jak as pik – takiego wyrażenia używała moja matka, ale mam dość rozsądku, żeby nie wypowiadać go na głos. Nie jest wyspiarzem, z pewnością, ale ma uśmiech, który mnie rozgrzewa i najbardziej idealne zęby, jakie w życiu widziałam u mężczyzny. Jest młody, ma nie więcej niż trzydzieści lat i wydaje się szczerze zadowolony z tego, że mnie poznał. – A pani to… – Unosi brew, a ja nieomal wypowiadam imię, od którego się uwolniłam, ale w porę gryzę się w język. – Panna Hale – przedstawiam się, świadoma staropanieńskiego brzmienia tych dwóch słów, jakbym była damą do towarzystwa z powieści E.M. Forstera. – Ale proszę, mów mi Willow. – Co za piękne imię – komplementuje. – Tak jak i twoje – odpowiadam. – Ifechi. Nigdy wcześniej takiego nie słyszałam. – Oznacza światło Boga – odpowiada. – W takim razie jest odpowiednie. – Tak, choć nie ja je wybrałem tylko, oczywiście, moi ro dzice. – Jeśli mogę zapytać, Ifechi, skąd pochodzisz? Mówi, że urodził się w Nigerii, w miejscu zwanym Benin City, w tradycyjnej rodzinie ludu Edo. Nie słyszałam o ludzie Edo i zamierzam przeczytać o nim w Wikipedii, kiedy wrócę do domu, ale przypominam sobie, że nie mam Wi-Fi. Być może poszukam informacji w telefonie przy następnej wizycie w starym pubie, o ile obietnica łącza internetowego jest prawdziwa. Co ciekawe, w nowym pubie Internetu nie ma. Jest za to stół bilardowy. – Jesteś tu nowa. – Na wpół pyta, na wpół stwierdza, a ja potwierdzam. – Nie osiedla się tu zbyt wielu nowych ludzi. – Domyślam się. Przypuszczam, że wszyscy o mnie plotkują. – Wszyscy co do jednego – przyznaje, po czym wybucha radosnym śmiechem, który i mnie rozśmiesza. Czuję się przy nim komfortowo i lubię go. – Zobaczymy się w niedzielę, Willow? – pyta. – W kościele? Obawiam się, że nie, Ifechi. Nie mam takich inklinacji. Nie mówię mu, że widziałam trzech papieży. – Oczywiście – mówi i, na szczęście, nie próbuje mnie nawracać. – Ale jeśli kiedykolwiek będziesz miała ochotę na kilka chwil ciszy i spokoju, kościół jest otwarty przez cały dzień i przeważnie pusty. Może być dobrym miejscem na zebranie myśli, z dala od świata. Możesz rozmawiać z Bogiem, z samą sobą lub z nikim. Jeżeli poczujesz potrzebę, możesz się nawet zdrzemnąć. – Śmieje się, ale tym razem tylko się uśmiecham. Czuję, że to wyćwiczony wers, często powtarzany. Prawda jest taka, że nigdy nie byłam religijna, choć wychowano mnie na katoliczkę, a Brendan nalegał, żebyśmy uczestniczyli we mszy w każdą niedzielę, gdy dziewczynki były małe. Nie miałam nic przeciwko temu – w końcu wszyscy to robili – wstawałam i klękałam w odpowiednich momentach, ściskałam dłonie sąsiadom i intonowałam modlitwy, nigdy, nawet przez chwilę, nie zastanawiając się nad ich słowami. Brendan z kolei lubił poczucie, że jest nie tylko członkiem społeczności, ale jednym z jej liderów. Od czasu do czasu czytał w niedzielę fragmenty Biblii i żenujące bywało to, jak angażował się przed stawienie niuansów i postaci z historii biblijnych, przybierając niedorzeczny ton, który sprawiał, że dziewczynki rumieniły się skonsternowane. Regularnie służył jako szafarz, udzielając Komunii Świętej parafianom, gdy kościół był zbyt pełny, aby wszystkich mógł obsłużyć ksiądz. Mogę dodać, że kościół znajdował się na terenie Terenure College, szkoły dla chłopców, która od pokoleń uchodziła za bastion rugby i katolicyzmu. Brendan nie uczęszczał do niej w dzieciństwie, ale lubił być tam widywany w niedziel ny poranek. Przyjaźnił się ze szkolnym bibliotekarzem, księdzem Odranem Yatesem, i zapraszał go od czasu do czasu na kolację – siedzieli wtedy w salonie i rozmawiali o rugby, pływaniu i Gaelickim Związku Sportowym, jakby mnie w ogóle nie było. Gdybyśmy mieli syna, bez wątpienia zostałby posłany do tej szkoły, ale na szczęście dla dziecka – nie mieliśmy. Szkoła musi odczuwać dług wdzięczności wobec mojego męża. W ciągu ostatniego roku zepchnął ją z pierwszych stron gazet. A jednak, choć nie odczuwam religijnych rozterek, może pewnego dnia wpadnę do kościoła Ifechiego. Opowiedział o nim bardzo zachęcająco, a nie mam napiętego grafiku. Zobaczymy. – Bardzo się poświęciłeś – rzucam, zanim się rozstaniemy, a on patrzy na mnie pytająco. – Poświęciłem? – pyta. – Nie rozumiem. – Zamieszkałeś tutaj – wyjaśniam. – W tak odosobnionym miejscu. No i poza tym kwestia celibatu. To na pewno niełatwe. – Milknę. Nie wiem, dlaczego interesuje mnie życie seksualne tego biedaka lub jego brak. – Wybacz – mówię. – Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. To nie moja sprawa. Dopiero się poznaliśmy. – Celibat to przekleństwo. – Sięga po moją dłoń, a ja pozwalam mu ją ująć. Jego ręce są miękkie i przez jedną dziwną chwilę zastanawiam się, co bym czuła, gdyby przesuwały się po moich piersiach albo między nogami. – Ale musisz zrozumieć, że tylko jedną rzecz na świecie kocham bardziej niż kobiety. – Co to jest? – pytam. – Bóg. – Ale Bóg nie ogrzeje cię w nocy w łóżku, prawda? Później, kiedy i ja leżę sama na wąskim łóżku, zastanawiam się, czy Bóg nade mną czuwa, a jeśli tak, to jaką karę ześle na mnie w następnej kolejności. Martwa córka. Mąż w więzieniu. Zszargana reputacja mojej rodziny. Cały kraj przekonany, że byłam w to wszystko zamieszana. Jak jeszcze może mnie skrzywdzić? – Jesteś tam, Boże? – szepczę w ciemności, przypominając sobie tytuł książki sprzed wielu lat. – To ja, Willow. Ale oczywiście nie jestem żadną Willow. Mogę się nazywać Willow Hale, tak długo, jak tylko będę chciała, ale w głębi duszy wciąż jestem Vanessą Carvin. Tylko nikomu nie mogę tego wyjawić." *Fragment pochodzi z książki "WODA i ZIEMIA" J. Boyne, Wydawnictwo Replika, 2025 **Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Replika POLECAMY:
ROZPAKOWANA WALIZKAFragment książki "WODA i ZIEMIA" Johna BoyneDzisiaj dzięki życzliwości Wydawnictwa Replika publikujemy fragment z książki "WODA i ZIEMIA", której autorem jest John Boyne, a przetłumaczona została przez Ewę Ratajczyk. "Pierwszą rzeczą, jaką robię po przyjeździe na wyspę, jest zmiana nazwiska. Przez długi czas – dwadzieścia osiem lat – byłam Vanessą Carvin, ale przez wcześniejsze dwadzieścia cztery nazywałam się Vanessa Hale i niespodziewaną pociechę przynosi mi fakt odzyskania praw przysługujących mi z urodzenia, które, jak czasami mam wrażenie, zostało mi ukradzione, choć byłam współwinna przestępstwa. Kilka minut później zmieniam nazwisko ponownie, tym razem na Willow Hale. Willow to moje drugie imię i rozsądnym wydaje mi się zrobienie kolejnego kroku do oddzielenia kobiety, którą jestem teraz, od tej, którą byłam kiedyś, żeby nikt mnie tutaj nie skojarzył. Moi rodzice byli przeciętnymi przedstawicielami klasy średniej – ojciec nauczycielem, a mama ekspedientką – i niektórzy za przejaw arogancji uznali to, że córce nadali imiona Vanessa Willow, które przywodzą na myśl pisarza z Grupy Bloomsbury lub eteryczną muzę malarza, ale ja zawsze je lubiłam. Przypuszczam, że wtedy miałam jakieś wyobrażenia na swój temat. Teraz już ich nie mam. Kolejnym zadaniem jest ogolenie głowy. Odkąd pamiętam, mam blond włosy do ramion, ale przed wyjazdem z Dublina kupiłam elektryczną maszynkę i podłączyłam ją do ładowania na pół godziny, zanim przejadę nią wokół czaszki, doświadczając gorączkowej ekstazy, gdy obserwuję, jak kępki wpadają do umywalki albo spadają na podłogę, obok moich stóp. Stojąc pośród opadających kosmyków mojej kobiecości, postanawiam nie golić się całkiem na łyso, ponieważ ściągnęłabym na siebie uwagę, zresztą moja głowa się do tego nie nadaje, w przeciwieństwie do słynnej piosenkarki, która wyglądała jak jeden z boskich aniołów, kiedy po raz pierwszy pojawiła się na ekranach telewizorów. Strzygę się więc tak, żeby uzyskać nieskomplikowaną, bezkształtną fryzurę spracowanej wiejskiej kobiety, zbyt zajętej, by przejmować się fizycznością. Blond zniknął, a w jego miejsce pojawił się ciemnoszary odcień, który musiał czaić się we mnie przez cały czas, niczym łagodny nowotwór. Zastanawiam się, jak będę wyglądać, gdy znów zaczną odrastać i chyba wolę, żeby nie rosły. Tak naprawdę byłoby wygodniej, gdyby po prostu wyzionęły ducha z okrutną ostatecznością, jaka przytrafia się mężczyznom. Oglądam domek i oceniam, że jest odpowiedni do moich potrzeb. Zdjęcia, które widziałam w Internecie, nie kłamały na temat jego surowości. Drzwi wejściowe prowadzą wprost do salonu, w którym mieści się także kuchnia. A może do kuchni, w której mieści się salon. Jest pojedyncza sypialnia z pojedynczym łóżkiem – jakie to będzie dziwne uczucie, znów spać jak dziecko – i mała łazienka bez prysznica. Wokół umywalkowej baterii wciśnięto odpychającą gumową nakładkę – wyciągam ją i chowam do szafki pod zlewem. Dach musi być solidny, bo na kamiennej podłodze nie ma wilgotnych plam po przesiąkającej z góry wodzie. Podoba mi się ta prostota, klasztorny charakter tego miejsca. Jest tak dalekie od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Kiedy nawiązałam kontakt z właścicielem, niejakim Peaderem Dooleyem, zapytałam o Wi-Fi, a on powiedział, że Internet ma jeden z pubów na wyspie, ale tylko nieliczne domy mają do niego dostęp i jego dom się do nich nie zalicza. – Przypuszczam, że z tego powodu skreślasz to miejsce? – zapytał z wyraźnym rozczarowaniem, ponieważ lokum nie należało do tych, które przyciągają wielu zainteresowanych, a już na pewno nie wynajmem na czas nieokreślony. – Wręcz przeciwnie – odparłam. – Tym bardziej mnie interesuje. Odkręcam kran – woda najpierw ma brązowy kolor, a później oczyszcza się w rurach i płynie krystalicznym strumieniem. Wsuwam pod niego dłoń, jest szokująco zimna. Biorę z półki szklankę, napełniam ją i biorę łyk. Nie pamiętam, kiedy ostatnio doświadczyłam takiej czystości. Piję jeszcze trochę i czuję, że coś we mnie budzi się do życia. Zastanawiam się, czy tą wodą można się upić. Przechodząc z pomieszczenia do pomieszczenia, sprawdzam włączniki światła i z ulgą stwierdzam, że wszystkie działają – noce na wyspie są z pewnością ciemniejsze niż w jakimkolwiek innym miejscu, jakie znam. Tapeta jest wyblakła i wygląda, jakby trzymała się ściany bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiegokolwiek innego powodu; jednak podejrzewam, że jedno porządne szarpnięcie i płachty spadną, nie stawiając oporu. Czegoś mi brakuje i dopiero po kilku chwilach uświadamiam sobie czego: telewizora. Nie jestem rozczarowana. Jeśli mam wieść tę hermetyczną egzystencję, to najlepiej, żeby nic mi jej nie utrudniało. Dostąpię rzadkiego przywileju pełnej ignorancji świata zewnętrznego i wszystkich jego nonsensów. Jest jednak radio, staroświeckie radio ze składaną anteną. Włączam ją, ale słyszę tylko szumy. Wyciągam miedziany szpikulec, obracam pokrętło i wkrótce trafiam na RTÉ Radio I i Joe Duffy’ego wykazującego się godną podziwu cierpliwością podczas prowadzenia rozmowy z jedną ze słuchaczek na temat ostatniego upokorzenia, które ją spotkało. Przez lata słuchałam programu Joe codziennie, ale teraz wyłączam radio. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy Brendan i ja byliśmy przedmiotem wielu debat, a ja, masochistka, nie mogłam się powstrzymać od obsesyjnego słuchania nieznajomych, którzy dzwonili, żeby potępić nas oboje. – A co do niej – mówili złośliwie, z moralną wyższością. – Wiadomo, wystarczy na nią spojrzeć, żeby wiedzieć, że od początku brała w tym udział. Podobieństwa się przyciągają. Przysięgłam sobie, że nie będę już zwracała uwagi na tych bezlitosnych komentatorów, więc wyjmuję baterie z urządzenia i zakopuję je w różnych częściach ogrodu, wygładzając ich kopce, abym nie mogła ich znaleźć. Jedzenie. To będzie problem. Taksówkarz, jedyny na wyspie, mężczyzna o imieniu Mícheál Óg Ó’Ceallaigh, przywiózł mnie i moją walizkę z doku do domku i powiedział, że zaledwie dwadzieścia minut spacerem od miejsca, w którym się zatrzymam, między pubem a kościołem jest „świetny mały sklep”. Starym pubem, dodał, nie nowym. Spacer powinien mi sprawić przyjemność. Ćwiczenia są ponoć dobre dla zdrowia psychicznego, a moje kuleje. W tej chwili jednak nie jestem głodna, a nawet gdybym była, pan Dooley musi mieć gdzieś w pobliżu agenta, ponieważ na stole czeka świeży bochenek chleba, a w lodówce jest masło, szynka, jajka i ser, a także mały worek ziemniaków leżący przy drzwiach wejściowych jak zmęczony podróżnik. Kiedy rozpakowuję walizkę, ze zdziwieniem odkrywam, że włożyłam do niej kosmetyczkę pękającą w szwach od kosmetyków do makijażu, której zamek błyskawiczny napina się pod naporem zobowiązania do ukrywania prawdy przez całe życie. Nie przypominam sobie, żebym ją chowała. Być może był to po prostu nieświadomy gest po latach pakowania się na wakacje i wyjazdy służbowe Brendana. Wysypuję zawartość na łóżko i przeglądam. Mam przed sobą oszustwo warte tysiąc euro, obietnice młodości zamknięte w białych tubkach, szklanych butelkach i plastikowych pojemnikach. Zgarniam wszystko z powrotem do kosmetyczki i wyrzucam do kosza. Rebecca, moja młodsza córka, wpadłaby w szał, gdyby była świadkiem takiego marnotrawstwa. Kilka lat temu, kiedy miała czternaście lat, została czymś w rodzaju ekowojowniczki i wiecznie beształa mnie za pozbywanie się rzeczy, gdy jeszcze było w nich życie, tak jak mężczyźni pozbywają się swoich pierwszych żon. Tak czy inaczej, kosmetyki mi niepotrzebne, bo zamierzam wieść tutaj proste życie. Umyję twarz mydłem, osuszę szorstkim ręcznikiem i zdam się na pastwę żywiołów. Nie zabrałam ze sobą wielu ubrań, więc powieszenie ich w szafie nie zajęło mi dużo czasu. Kilka par dżinsów. Kilka T-shirtów. Bielizna. Parę grubych wełnianych swetrów. Spodziewałam się atlantyckiego chłodu i całkiem podobała mi się perspektywa spacerowania po klifach, jak aktorka z reklamy telewizyjnej, wpatrywania się w morze i kontemplowania ruin mojej egzystencji. Tylko dwie pary butów. Te, które mam na sobie, czyli zwykłe wygodne adidasy, i drugie, niewiele lepsze. Pewnie powinnam była zabrać buty trekkingowe. Zastanawiam się, czy jest tu może jakieś miejsce, w którym można je kupić, bo nie mam zamiaru wracać na stały ląd podczas na rzuconego sobie wygnania. Jeśli nie, będę musiała radzić sobie z tym, co mam. Ludzie zawsze tak robili. Wielu nadal nie ma wyboru. Drzwi wejściowe są uchylone i do środka wmaszerowuje kotka, która zatrzymuje się na chwilę, zaskoczona, z uniesioną prawą przednią łapą. Wpatruje się we mnie z oburzeniem, jakbym to ja, a nie ona, była intruzem. – Mam umowę najmu – informuję zwierzę, a ona reaguje na moją bezczelność zmrużeniem oczu. – Chcesz zobaczyć? Nie przepadam za zwierzętami i mam nadzieję, że kotka będzie oburzona tym naruszeniem jej praw i sobie pójdzie, ale nie, po prostu wydaje z siebie zrezygnowane miauknięcie, po czym podchodzi do fotela, wskakuje na niego i natychmiast zasypia. Emma, moja starsza córka, chciała mieć psa, jak była mała, ale Brendan twierdził, że jest uczulony, w co nigdy nie wierzyłam. Prawda była taka, że cenił sobie porządek i uważał, że trzymanie jakiegokolwiek zwierzaka w domu doprowadzi do chaosu. Wszędzie zabawki. Legowiska. Miski z wodą. Mocz na płytkach podłogowych. Teraz tego żałuję. Dzieci są z nami tylko przez krótki czas. Wydaje się rzeczą nieuprzejmą nie dawać im tego, o co proszą, zwłaszcza gdy proszą o coś, co mogłoby je kochać bezwarunkowo. Pozwalam myślom popłynąć na chwilę do mojego byłego męża. „Cóż, teraz ma wokół siebie chaos”, mówię sobie, zastanawiając się, czy powinnam się uśmiechnąć z powodu tej ironii, ale nie jestem w stanie. Formalnie wcale jeszcze nie jest byłym mężem. Po prostu tak o nim myślę. Pewnego dnia w końcu zbiorę siły i porozmawiam z adwokatem, ale chwilowo systemu prawnego mam dość na tyle, żeby nie chcieć mieć z nim do czynienia do końca życia, a kto wie, może Brendan umrze albo ktoś go zabije – zaoszczędziłoby mi to zarówno zachodu, jak i kosztów. Ponieważ nie mam w domku nic do roboty, wychodzę na zewnątrz, żeby się rozejrzeć. Dzień jest piękny, ani zimny, ani ciepły, bez choćby szeptu wiatru w powietrzu. W zasięgu wzroku znajduje się kilka innych domów, leżących w pewnej odległości od mojego. Tuzin lub więcej bydła i owiec jest rozsianych po polach mojego najbliższego sąsiada, którego gospodarstwo rozciąga się na szczycie wzgórza, może dziesięć minut spacerem od moich drzwi. – Teraz tu mieszkam. – Mój głos brzmi obco. Być może jest coś szczególnego w akustyce wyspy, jakiś nieharmonijny punkt spotkania wody, ziemi, ognia i powietrza. Trudno uwierzyć, że wylądowałam w takim miejscu. Wcześniej, spontanicznie, sprawdziłam kalendarz w telefonie, żeby zobaczyć, gdzie byłam tego dnia w zeszłym roku i okazało się, że tamtego poranka Brendan i ja mieliśmy audiencję u papieża Franciszka w Rzymie. Ambasador Irlandii przy Stolicy Apostolskiej przedstawił nas, informując Jego Świątobliwość, że ma przed sobą wielkiego Brendana Carvina, znanego i podziwianego jak kraj długi i szeroki, a gdyby Brendan był obdarzony piórami, nastroszyłby je i otoczył nas wszystkich swoimi kolorowymi skrzydłami. „A to jego żona”, dodał po chwili ambasador, nie uznając mnie za godną podania mojego imienia, a ja wykonałam coś w rodzaju ukłonu w czarnej sukni, którą kupiłam na tę okazję w Brown Thomas, kończącej się gdzieś pomiędzy kolanami i kostkami, z twarzą ukrytą za woalką, prawdopodobnie w celu ochrony papieża przed pokusami. Ręka Franciszka nie była pierwszą papieską dłonią, którą z Brendanem uścisnęliśmy – wcześniej były dwie inne – ale z pewnością będzie ostatnią. Spoglądam na zegarek. Dochodzi trzecia i już nie jestem pewna, jak zapełnię resztę dnia. Przywiozłam ze sobą kilka książek – głównie klasykę – ale nie jestem w nastroju do czytania. Chyba pójdę do sklepu. Pozwiedzam. Nabiorę apetytu i zobaczę, co serwują w pubie, zakładając, że w ogóle podają coś do jedzenia. Może się upiję i zatańczę na stole. Byłoby nie lada wyczynem już pierwszej nocy dostać zakaz wstępu do jednego z dwóch pubów na wyspie. Przypominam sobie o telefonie i wracam do środka, żeby wyjąć go z torebki, a kiedy dotykam ekranu, by go wybudzić, okazuje się, ku mojemu zaskoczeniu, że mam pięć pełnych kresek. Więc nie ma Wi-Fi, ale jest mocny zasięg. Otwieram aplikację wiadomości, wyszukuję imię Rebeki, ponownie czytam naszą ostatnią rozmowę, która miała miejsce ponad tydzień temu, i zerkam na górę ekranu. Nie przejmując się jej prywatnością, komunikator mówi mi, że jest online. Dotarłam, piszę. Jestem na wyspie. A potem, choć nie mam powodu, by tak sądzić, dodaję: Podobało by Ci się tutaj. Wysyłam wiadomość i obserwuję, jak obok niej pojawia się szary haczyk, a potem kolejny. Chwilę później zmieniają kolor na niebieski. Czyta to. Rzadki moment, kiedy dokładnie wiem, co robi moja córka. Poniżej pojawia się słowo „pisze…” Odpowiada. Ale informacja znika. Zmieniła zdanie. Zdjęcie na jej profilu również znika. Wiem, co to oznacza. Że mnie zablokowała. Przynajmniej tymczasowo. Robi to dość regularnie, zwykle w reakcji na mój kontakt, ale zawsze budzę się następnego dnia i znów widzę jej zdjęcie. Odkładam telefon na stolik. Muszę zrobić jeszcze tylko jedną rzecz, zanim udam się do wioski, a mianowicie wyjąć z walizki małe, oprawione zdjęcie Emmy, Rebekki i mnie i postawić je na stole tak, żeby było je dobrze widać z sofy. Zostało zrobione lata temu, kiedy dziewczynki miały dziesięć i osiem lat. Oczywiście nie ma na nim Brendana. Gdyby był, spaliłabym je. Ale w pewnym sensie jest obecny, ponieważ to on musiał trzymać aparat. Rozważam rzucenie ramki na podłogę i rozerwanie zdjęcia na strzępy z powodu jego upiornej obecności, ale jeśli to zrobię, nie będę miała żadnych fotografii córek. Owszem, Rebekki pojawi się znów jutro rano, ale w tym życiu nie będzie więcej Emmy. Doprowadziły do tego moje błędy w roli matki. – Co o tym myślisz? – pytam kotkę, która leniwie otwiera oczy i jakby zapominając o swoim wcześniejszym oburzeniu, zrywa się z fotela i wymaszerowuje za drzwi. Idę za nią. " *Fragment pochodzi z książki "WODA i ZIEMIA" J. Boyne, Wydawnictwo Replika, 2025 **Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Replika POLECAMY:
WODA I ZIEMIATrauma i wyrzuty sumienia"Pierwszą rzeczą, jaką robię po przyjeździe na wyspę, jest zmiana nazwiska. Przez długi czas – dwadzieścia osiem lat – byłam Vanessą Carvin, ale przez wcześniejsze dwadzieścia cztery nazywałam się Vanessa Hale i niespodziewaną pociechę przynosi mi fakt odzyskania praw przysługujących mi z urodzenia, które, jak czasami mam wrażenie, zostało mi ukradzione, choć byłam współwinna przestępstwa."* Maria – Zbyt Późne Słowa Maria była nauczycielką języka polskiego w liceum. Miała dar dostrzegania w uczniach talentów i potencjału, którego nie widzieli nawet ich rodzice. Jednak był jeden uczeń, którego przegapiła – Piotr. Cichy, nieśmiały, zawsze siadał w ostatniej ławce. Jego wypracowania były pełne melancholii, a w oczach tkwiła jakaś pustka, której nigdy nie próbowała zgłębić. Kiedy pewnego dnia usłyszała na korytarzu, że Piotr targnął się na swoje życie, coś w niej pękło. Przewijała w głowie wszystkie rozmowy, których nigdy z nim nie przeprowadziła. Nigdy nie zapytała, czy wszystko u niego w porządku. Nigdy nie zatrzymała go po lekcji, żeby powiedzieć, że jego teksty są piękne. Wyrzuty sumienia stały się jej codziennością. Zaczęła analizować każdą swoją reakcję na uczniów, próbując dostrzec najmniejsze oznaki smutku, depresji, zagubienia. Każdej nocy budziła się z tym samym pytaniem: Czy jedno ciepłe słowo mogłoby go ocalić? Tomasz – Ostatni Telefon Tomasz był prawnikiem i wiecznie zapracowanym człowiekiem. Dbał o swoją karierę, gonił za sukcesem i rzadko znajdował czas dla bliskich. Pewnego dnia jego młodszy brat, Adam, zadzwonił do niego wieczorem. Tomasz spojrzał na ekran telefonu i westchnął. Był zmęczony po długim dniu pracy. Pomyślał, że oddzwoni rano. Rano było już za późno. Adam zginął w wypadku samochodowym. Tomasz długo nie mógł sobie wybaczyć. Czy ten telefon był wołaniem o pomoc? Może gdyby odebrał, brat nie wsiadłby za kierownicę w tamtą deszczową noc? Może powiedziałby mu coś ważnego, coś, co sprawiłoby, że zostałby w domu? Wyrzuty sumienia przerodziły się w głęboką traumę. Tomasz unikał rozmów o bracie, nie odbierał telefonów od bliskich, bojąc się kolejnej straconej szansy. Nie mógł znieść dźwięku dzwonka. Czuł, że jego milczenie kosztowało życie człowieka, którego kochał najbardziej. Anna – Krzyk Za Ścianą Anna mieszkała w starej kamienicy w centrum miasta. Pewnego wieczoru, wracając do domu, usłyszała kłótnię za ścianą. Sąsiedzi – młode małżeństwo, które czasami widywała na korytarzu – wyraźnie się kłócili. Kobieta krzyczała coś o odejściu, mężczyzna groził, że „nie pozwoli jej tak po prostu odejść”. Anna poczuła ukłucie niepokoju, ale nie zrobiła nic. Zamknęła drzwi, wzięła prysznic i poszła spać. Następnego dnia na klatce schodowej było cicho. Nie zobaczyła sąsiadki wychodzącej do pracy. Kilka godzin później zjawiła się policja. Kobieta nie żyła. Anna przez długie tygodnie nie mogła wytrzymać z własnymi myślami. Może gdyby zadzwoniła na policję, gdyby zapukała do drzwi, gdyby zrobiła cokolwiek… Może ta kobieta wciąż by żyła? Wyrzuty sumienia przerodziły się w lęk. Każdy hałas za ścianą przyprawiał ją o dreszcze. Czuła, że jest współwinna. Nie trzymała noża, nie zadała ciosu, ale zignorowała krzyk. I to było wystarczające, by na zawsze zniszczyć jej spokój. Ta historia opowiada o trzech osobach, których sumienia zostały naznaczone wydarzeniami, na które nie zareagowały – i które na zawsze odmieniły ich życie. Czym są wyrzuty sumienia? Wyrzuty sumienia to wewnętrzny ból psychiczny wynikający z poczucia winy za coś, co zrobiliśmy lub – co gorsza – czego nie zrobiliśmy. Często towarzyszy im obsesyjne analizowanie sytuacji i pytanie: Czy mogłem postąpić inaczej? W skrajnych przypadkach mogą prowadzić do traumy – głęboko zakorzenionego lęku, żalu i wstydu, które wpływają na codzienne życie. Może się wydawać, że czas leczy rany, ale w rzeczywistości wyrzuty sumienia wracają w najmniej oczekiwanych momentach. Czy można uciec od wyrzutów sumienia? Maria, Tomasz i Anna codziennie zadawali sobie pytanie: co by było, gdyby… Każde z nich przeżywało traumę wynikającą z zaniechania. Nie byli sprawcami tragedii, ale nie byli też ich świadomymi przeciwnikami. Czasem jedynym sposobem na ucieczkę jest konfrontacja. Maria zaczęła prowadzić warsztaty z psychologii wśród uczniów, ucząc ich, jak mówić o emocjach. Tomasz założył fundację wspierającą rodziny osób, które straciły bliskich w wypadkach. Anna została wolontariuszką w organizacji pomagającej ofiarom przemocy domowej. Czy to wystarczyło, by ukoić sumienie? Nie do końca. Ale pomogło przynajmniej żyć z ciężarem milczenia. "Odkręcam kran – woda najpierw ma brązowy kolor, a później oczyszcza się w rurach i płynie krystalicznym strumie niem. Wsuwam pod niego dłoń, jest szokująco zimna. Biorę z półki szklankę, napełniam ją i biorę łyk. Nie pamiętam, kiedy ostatnio doświadczyłam takiej czystości. Piję jeszcze trochę i czuję, że coś we mnie budzi się do życia. Zastanawiam się, czy tą wodą można się upić."* John Boyne, autor książki „Woda i ziemia”, która dzisiaj ma swoją premierę, ukazuje w dwóch mini-powieściach nie tylko mroczną stronę człowieczeństwa, ale również jego delikatną naturę. Podczas lektury książki poznajemy bohaterów, których wybory życiowe doprowadziły do tego, że ich życie zmieniło się w piekło, a oni sami szukali ucieczki, nie tylko przed drugim człowiekiem, ale przede wszystkim przed samym sobą. Książkę czyta się jednym tchem. A nakreślone w niej portrety psychologiczne na długo zapadają w pamięci. *Fragment pochodzi z książki J. Boyne "WODA i ZIEMIA", Wydawnictwo Replika, 2025 **Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Replika POLECAMY:
STRES RODZICIELSKIFragment z książki C. Howell "Zdrowie kobiety"W poście Zdrowie psychiczne kobiety mogliście przeczytać o tym, jak uwolnić się od narcyza i uniknąć toksycznej relacji. Dzisiaj natomiast dzięki życzliwości WYDAWNICTWA RM publikujemy fragment książki, której autorką jest C. Howell"Rodzicielstwo kojarzymy z dobrostanem psychicznym i zadowoleniem z życia, jednak w wypadku niektórych kobiet posiadanie dzieci wpływa negatywnie na ich zdrowie psychiczne i dobrostan. Bycie rodzicem składa się z kilku etapów, od przygotowywania się na nadejście dziecka przez wypuszczenie dzieci z domu po pomaganie im jako dorosłym już ludziom, gdy nas potrzebują. Każdy z tych etapów może wywoływać różne rodzaje stresu, który często jest całkowicie normalny. Martwimy się, czy nasze niemowlę osiąga kolejne kamienie milowe w rozwoju, czy nasz kilkulatek miło spędza czas w przedszkolu albo czy nasz nastolatek znalazł sobie kolegów. Niektóre z tych zmartwień wywołują jednak duże cierpienie i mogą pozytywnie lub negatywnie oddziaływać na nasze relacje z ludźmi. Wiele kobiet wiąże duże oczekiwania z rodzicielstwem. Chcemy być wspaniałymi matkami albo marzymy o tym, żeby nasze dziecko było przede wszystkim zdrowe i szczęśliwe. Czasami te oczekiwania zostają zaspokojone, a czasem nie. Powody mogą być różne i wiele z nich znajduje się poza naszą kontrolą. Często wymaga się od nas sprzecznych rzeczy, np. tego, abyśmy jednocześnie robiły karierę i wychowywały dzieci, albo opiekowały się w tym samym czasie rodzicami, którzy są już w podeszłym wieku. Bycie rodzicem może się kojarzyć ze szczęściem, radością i dobrostanem. Mogą mu też towarzyszyć inne emocje, takie jak poczucie winy lub złość, które z czasami mogą prowadzić do stanów lękowych i depresji. Niektóre sytuacje sprawiają, że musimy stawić czoła własnym problemom (takim jak trauma) z okresu dzieciństwa lub rodzicielstwa. A jeśli wychowujemy dziecko samotnie, stajemy przed szczególnymi trudnościami. Problemy finansowe lub mieszkaniowe także mogą się przyczyniać do zwiększenia stresu. Często mamy określone oczekiwania (lub przekonania) związane z rodzicielstwem albo z tym, jak my sami powinniśmy się odnaleźć w tej roli. Społeczeństwo wysyła nam wiele komunikatów na temat tego, jaka powinna być matka. Jeden z nich mówi, że macierzyństwo jest „naturalne”, co może np. oznaczać, że wszystkie kobiety powinny potrafić karmić piersią, intuicyjnie wiedzieć, jak uspokoić niemowlę, albo umieć wychować swoje dzieci tak, żeby zawsze dobrze się sprawowały. Druga koncepcja mówi o „idealnej matce” i często wywołuje w nas poczucie winy albo wstyd. Pamiętaj, że w wypadku rodzicielstwa rzeczywistość najczęściej odbiega od ideału, a nasze oczekiwania okazują się nierealistyczne. Do rozpowszechnienia tych koncepcji przyczyniły się mity o kobietach i macierzyństwie, a w ostatnich latach także wizerunek „idealnej matki” prezentowany w mediach społecznościowych. Dlatego współcześnie wiele kobiet uważa, że powinny w pełni kontrolować sytuację, a gdy nie uda im się spełnić tych oczekiwań – wziąć na siebie pełną odpowiedzialność. Może to wywoływać samokrytyczne myśli i poczucie wstydu. Kobiety są szczególnie narażone na takie wpływy w okresie okołoporodowym. W prawdziwym życiu idealna matka nie istnieje! Pamiętaj, że niemowlęta i małe dzieci mają różne temperamenty i potrzeby. Niektóre – np. dzieci z porażeniem mózgowym, zespołem nadpobudliwości psychoruchowej albo ze spektrum autyzmu – wymagają szczególnej opieki. Najważniejszym zadaniem rodzica jest kochać swoje dziecko, zapewnić mu bezpieczeństwo i pomóc mu osiągnąć pełny potencjał. Aby jednak mógł to zrobić, musi najpierw zadbać o własny dobrostan najlepiej, jak potrafi. Pandemia COVID-19 wniosła do naszego życia dodatkowy stres. Szpitale nie pozwalały na obecność partnerów przy porodzie, a młode matki nie mogły wychodzić na spacery ze swoimi małymi dziećmi z powodu panoszących się infekcji. Dziś wiemy już, że te czynniki wywarły istotny wpływ na nasze zdrowie psychiczne i dobrostan. Skutki pandemii odbiły się również w sferach pracy, opieki nad dziećmi i nauki w szkole, co także było znaczące i u wielu osób doprowadziło do wypalenia. Oto kilka sugestii dotyczących tego, jak zarządzać stresem rodzicielskim i walczyć z wypaleniem: • Uświadom sobie własne oczekiwania i zastanów się, czy są realistyczne. • Przestań porównywać się z innymi. • Szukaj nowych punktów widzenia, zwłaszcza w trudnych chwilach („Czy można o tym pomyśleć w jakiś inny sposób?”) albo wtedy, gdy jesteś zbyt samokrytyczna wobec siebie. • Zastosuj strategie, które pomagają zmniejszyć stres, takie jak medytacja, aktywność fizyczna albo przekazanie części obowiązków domowych partnerowi lub innym członkom rodziny; jeśli masz taką możliwość, rozważ zatrudnienie pomocy. • Pamiętaj o samoopiece, która może mieć postać regularnych posiłków, zapewnienia sobie odpowiedniej ilości snu albo aktywności fizycznej. • Nie komplikuj niepotrzebnie sytuacji. Skup się na tym, co jest ważne, i zrezygnuj z rzeczy, które do tego nie pasują, zwłaszcza gdy masz w domu małe dziecko. • Codziennie praktykuj uważność – np. obserwuj, jak twoje dziecko się bawi, albo spędź z nim trochę czasu na świeżym powietrzu. Wykorzystaj swoje zmysły, żeby czerpać radość z tych chwil. • Zauważaj i doceniaj dobre momenty. Praktykuj wdzięczność. • Zaufaj sobie i swojej intuicji. • Rozszerzaj swoją sieć wsparcia obejmującą rodzinę, przyjaciół, społeczność albo znajomości internetowe – i wykorzystuj ją. Używaj sprawdzonych aplikacji do zdobywania informacji i wsparcia. • Poszukaj pomocy, jeśli opiekujesz się dzieckiem ze specjalnymi potrzebami. • Pamiętaj, że niemowlęta, małe dzieci i nastolatki przechodzą kolejne etapy w rozwoju i wciąż robią postępy! Po burzy zazwyczaj wychodzi słońce. • Monitoruj swoje zdrowie psychiczne i dobrostan. • W razie potrzeby udaj się do specjalisty. Najlepiej zacznij od wizyty u lekarza albo terapeuty. Pamiętaj, że czasami musimy zrobić krok do tyłu, żeby zrobić dwa do przodu. Kluczem do sukcesu jest stawianie małych kroków jeden za drugim!" *Fragment pochodzi z książki Cate Howell "Zdrowie psychiczne kobiety", Wydawnictwo RM, 2025 **Post powstał we współpracy z Wydawnictwem RM POLECAMY:
POWIĄZANY POST: Zdrowie psychiczne kobiety *Fragment pochodzi z książki Cate Howell "Zdrowie psychiczne kobiety", Wydawnictwo RM, 2025 **Post powstał we współpracy z Wydawnictwem RM POLECAMY:
ZDROWIE PSYCHICZNE KOBIETYJak zatroszczyć się o siebie?Marta wstała dziś później niż zwykle. Nie miała siły zmierzyć się ze światem od razu po przebudzeniu, więc leżała, wpatrując się w sufit. Biały, nieruchomy, bezpieczny. Czuła, że jej myśli są jak fale - niektóre delikatne, ledwie muskające świadomość, inne potężne, uderzające z całą siłą i pozostawiające po sobie osad zmęczenia. Dawniej była kobietą pełną energii. Uwielbiała wstawać wcześnie rano, pić mocną kawę i witać dzień z entuzjazmem. Teraz kawa wydawała się gorzka, a poranki były pełne ciężkości. Wiele razy słyszała, że powinna po prostu „wziąć się w garść”, ale wiedziała, że to nie takie proste. Jej umysł stał się polem bitwy, na którym codziennie toczyła walkę z własnymi myślami. Psychoterapia pomogła jej lepiej rozumieć samą siebie. Nauczyła się, że nie jest słaba, że ma prawo czuć się źle i że dbanie o siebie to nie kaprys, ale konieczność. Wciąż jednak bywały dni, kiedy czuła, że tonie. To był właśnie taki dzień. Z trudem podniosła się z łóżka, włożyła szlafrok i podeszła do okna. Na ulicy ludzie spieszyli się do pracy, uśmiechali do siebie, prowadzili rozmowy. Przez chwilę czuła się od nich oderwana, jakby stała za szybą oddzielającą ją od reszty świata. Ale potem przypomniała sobie rozmowę z terapeutką. "Nie musisz dziś wygrać całej wojny" - powiedziała jej ostatnio. "Wystarczy, że zrobisz jeden mały krok". Zrobiła więc krok. Poszła do kuchni i nalała sobie szklankę wody. Później wzięła głęboki oddech i otworzyła okno, wpuszczając do pokoju rześkie, lutowe powietrze. Zrobiła plan na resztę dnia - krótką przechadzkę, ciepłą herbatę, może kilka stron ulubionej książki. Nic wielkiego, ale wystarczająco, by nie dać się pochłonąć mrokom swojego umysłu. To był mały krok. Ale czasem małe kroki to wszystko, czego potrzeba, by ruszyć do przodu. „Bycie kobietą jest cudowne, ale też pełne wyzwań. Mamy unikatowe zdolności i mocne strony, i odgrywamy w życiu wiele różnych ról, wspomagając nasze rodziny, społeczności i miejsca pracy. Zmagamy się też z wieloma różnymi wyzwaniami, w tym dotyczącymi naszego zdrowia, zarówno psychicznego, jak i fizycznego.” Cate Howell w książce „Zdrowie psychiczne kobiety”* podpowiada czytelniczkom, co zrobić, by odzyskać radość życia. Według niej, nasz rozkwit jest ściśle powiązany z dobrostanem i poczuciem przynależności i spełnienia. Autorka wskazuje dziesięć kroków, które prowadzą do zdrowia psychicznego i dobrostanu. 1. Zwiększenie samoświadomości i zidentyfikowanie rzeczy, na których należy się skupić. 2. Zwracanie uwagi na własne emocje. 3. Określenie intencji lub celów. 4. Dbanie o zdrowie fizyczne, świadomy styl życia i samoopieka. 5. Wzmacnianie więzi międzyludzkich. 6. Skorzystanie z psychoterapii (która pomaga zarządzać myślami, uczuciami i zachowaniami). 7. Poznanie swoich mocnych stron i wykorzystywanie ich. 8. Zgłębienie takich zagadnień, jak samowspółczucie, sens i cel. 9. Robienie rzeczy, które dają nam poczucie sensu, i praktykowanie wdzięczności. 10. Rozważenie terapii uzupełniających albo medytacji (jeżeli trzeba rozwiązać problem związany ze zdrowiem psychicznym). Cate Howell na stronach swojej książki bierze pod lupę każdy z wymienionych kroków, czyli nie tylko mówi nam, co mamy zrobić, ale również podpowiada, jak można to osiągnąć. Podaje kilka sposobów na to, abyśmy mogły przybliżyć się do poznania swojego sensu i celu w życiu. Między innymi proponuje: • Praktykuj samoświadomość i refleksję - co dodaje ci energii w życiu? • Kieruj się tym, co jest dla ciebie ważne - może to być rodzina, prostota, troska o naszą planetę, kreatywność, sprawiedliwość albo służba. • Zarządzaj czasem w taki sposób, aby znaleźć przestrzeń na to, co jest dla ciebie ważne w życiu. • Praktykuj samoopiekę. • Wzmacniaj więzi z ludźmi i buduj pomocne relacje. • Zwracaj uwagę na myśli, które utrudniają ci osiągnięcie celu, takie jak: „Nie mogę tego zrobić”. • Porzuć samokrytykę, praktykuj samowspółczucie i wzmacniaj wiarę w siebie. • Poznaj swoje mocne strony i je wykorzystuj. • Uznaj swoje prawo do osiągania celów, które sobie wyznaczasz. • Żyj chwilą i ciesz się nią! *Fragment pochodzi z książki Cate Howell "Zdrowie psychiczne kobiety", Wydawnictwo RM, 2025 **Post powstał we współpracy z Wydawnictwem RM POLECAMY:
SZANUJCIE SIEBIEAsertywność. Granice. Miłość do samego siebie.GOSIA Od Świąt minęły dwa miesiące, a Gosia wciąż ze łzami w oczach wraca do tamtych dni. Inaczej wyobrażała sobie ten magiczny czas. Miała żal do męża. Znowu postawił na swoim. Dlaczego ona i dzieci muszą cierpieć? Nie potrafiła pojąć, jak mężczyzna, który świata poza nią nie widział, mając to, czego tak bardzo pragnął, przestał to doceniać. BOGUSIA Bogusię oglądając wieczorem film, przeszedł dreszcz. Zdrady, zdrady, wszędzie zdrady. Są tematem przewodnim książek, filmów, seriali… A może to ona zaczęła ostatnio częściej myśleć o niewierności mężczyzn i tym samym ukierunkowuje uwagę na ten temat. MAREK W Marku zaczęło coś pękać. Coraz bardziej przemęczony, sfrustrowany, dający się wszystkim bez reszty. W zasadzie nigdy nie widział w tym nic dziwnego. Dlaczego teraz przystanął i zastanawia się nad sobą? GOSIA Gdy Gosia poznała swojego przyszłego męża, wiedziała, że jest po rozwodzie, że ma córeczkę, którą kocha nad życie. Nie stanowiło to dla niej problemu. Wręcz przeciwnie, widząc, że jest dobrym ojcem, wiedziała tym samym, że jest dobrym i odpowiedzialnym człowiekiem. Gdy zaczęli myśleć o wspólnej przyszłości, nie wyobrażała sobie, by mogła zabronić mu kontaktów z córką. Widziała, że jest wolnym mężczyzną, ale ma zobowiązania wobec dziecka. BOGUSIA Bogusia ceniła w mężu jego empatię. Zawsze wrażliwy na potrzeby wszystkich wokół. Zanim ktokolwiek poprosił o pomoc, już wyciągał pomocną dłoń. Miał złote serce. Ale ostatnio koleżanki zaczęły zwracać uwagę, że powinna być bardziej czujna. „On z dobrego serca wszystkim pomaga, a baby tylko czekają, by znaleźć pretekst i faceta uwieźć… Ty to głupia i naiwna jesteś”- słyszała. MAREK Marek rano zawoził dzieci do przedszkola, potem pędził do pracy. Po pracy po dzieci, zakupy, obiad. Taki mieli układ. Żona rozwijała się naukowo. Był z niej dumny i wiedział, że musi mieć spokój. I tak cud, że urodziła w międzyczasie dziewczynki. Cuda się zdarzają, nie dość, że zaszła w ciążę, pomimo tego, że odkładała to wciąż na później, to na dodatek zdarzyło się podwójne szczęście - bliźniaczki. GOSIA, BOGUSIA, MAREK Gosia, Bogusia i Marek. Trzy osoby, które nie umiały zadbać o własne granice. Widziały innych i ich potrzeby, nie widząc swoich. Zawsze stawiały innych ponad swoje dobro. Gdyby nie przyjaciele, koleżanki, terapeuta, nie wiadomo jak daleko by zaszli. GOSIA Gosia nie tylko akceptowała to, że mąż co drugi weekend spędzał z córką, ale zaczęła również akceptować to, że zaczął w pewnym momencie zaniedbywać ich wspólne dzieci. Oczywiście szalał z radości, gdy urodził się pierwszy, a potem drugi synek, ale później zachowywał się tak, jakby chciał wynagrodzić córce fakt posiadania innych dzieci. Córka stała się dla niego pępkiem świata. Pewnie dlatego, że nie docenia się w życiu tego, co ma się na wyciągniecie ręki. To, co się ma na co dzień, nie jest dla nas tak cenne jak to, czego nie mamy. Dlatego pewnie, gdy nastolatka zaproponowała, by wspólnie wyjechali w Święta na Wyspy Kanaryjskie, nie zastanawiał się długo, nie pomyślał o żonie i dzieciach. Po policzku Gosi popłynęły łzy, gdy koleżanki w pracy opowiadały o rodzinnych Świętach… Nie tak wyobrażała sobie tę Wielkanoc. BOGUSIA Tego dnia Bogusia miała potwornie stresujący dzień w pracy. Marzyła, by wreszcie wrócić do domu. Chyba stres spowodował, że rozwinęła się jakaś infekcja. Nie weszła po drodze nawet do apteki, tylko co sił biegła do domu. Chciała przytulić się do męża. Wiedziała, że zadba o nią i kupi wszystko, co ona potrzebuje. Przekraczając próg domu, odebrała smsa – „Kochanie, nie czekaj z obiadem”. „Potem Ci wszystko wyjaśnię”- usłyszała, gdy zadzwoniła, informując o swoim fatalnym samopoczuciu zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Mąż przejął się bardzo, ale wytłumaczył, że musi pomóc żonie przyjaciela, który jest za granicą, a jej po raz n-ty w tym miesiącu coś się znowu zepsuło… MAREK W Marku coś zaczynało pękać. Był potwornie przemęczony. W pracy podczas rozmowy z coachem usłyszał, że musi znaleźć chwilę dla siebie. Gdy powiedział żonie, że chce dla równowagi psychicznej pomyśleć o sobie i swoich potrzebach i chciałby raz w tygodniu chodzić na basen, poczuł się, jakby prosił o rzecz niemożliwą do zdobycia. A przecież chciał tak niewiele. Musi coś robić dla siebie, bo zwariuje. Żyje w ciągłym tempie i ze słowami wciąż brzmiącymi w głowie: muszę, muszę, muszę… Umiejętność postawienia granic, to dla niektórych osób sztuka. Nie stawiają ich, bo nie chcą zrobić przykrości, nie chcą być egoistami, nie chcą stracić sympatii, miłości, szacunku. Wiele osób nie chce przyznać się przed sobą, że pewnych sytuacji nie akceptuje. Przecież nie mogę być zazdrosna, nie mogę nie ufać, nie mogę być zaborcza, nie mogę zabraniać, nie powinienem, nie wypada, nie przystało… A gdzie w tym wszystkim są oni? Ludzie, którzy też mają swoje prawa, potrzeby, uczucia. Zapomnieli o sobie, nie wiedzą nawet, gdzie postawić własne granice, bo są tylko przyzwyczajeni do naginania swojego życia do życia innych ludzi. Dopiero od znajomych, przyjaciół, psychologa usłyszeli słowa brzmiące rożnie, ale mające ten sam sens: „Miłość bliźniego zaczyna się od miłości własnej”. Jeżeli sami nie będziecie siebie szanować, nikt Was nie uszanuje. Jeżeli nie potrafisz stawiać własnych granic, nie umiesz być osobą asertywną, przeżywasz trudne chwile, nie możesz poradzić sobie z tłumionymi uczuciami, targają Tobą emocje - pomożemy CI. O ile chcesz skorzystać z naszej wiedzy i doświadczenia, zapraszamy na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie :) Możemy pomóc Ci inaczej patrzeć na świat... bo przecież wszystko zaczyna się w naszej głowie!
|
JESTEŚMY NA FACEBOOKU:
POMAGAMY:
PISZEMY DLA WAS:
|