GDY KAŻDY ODDECH BOLIDepresja„Nawet jeśli angażujemy się w to, by być najlepszą wersją samych siebie, powinniśmy się nauczyć być dla siebie wyrozumiali. Wyrozumiali i delikatni. Jak wtedy, gdy nakładamy bandaż dziecku. Jak wtedy, gdy odkładamy pisklę do gniazda, z którego wypadło. Powinniśmy być czuli, delikatni i dobrzy. Nie zasługujemy na ani trochę mniej niż dobroć, zwłaszcza gdy jesteśmy obolali, zwłaszcza gdy cierpimy, zwłaszcza gdy czujemy się samotni. Zaburzenie psychiczne może sprawiać ból. Czasem odrzucamy od siebie miłość, bo cierpimy. Bo tylko my wiemy, jak to jest tak cierpieć. Ale są inne sposoby na życie z chorobą.”* Czy to spotkanie miało sens? Kinga uważała, że tak. Długo zastanawiała się, zanim zadzwoniła do Jacka. Ale dla Magdy gotowa była zrobić wszystko i serce jej pękało, widząc, że nie może przyjaciółce pomóc. „Chyba najgorsze w depresji jest… poczucie osamotnienia. Bycie samemu z tym całym bólem. Oczywiście bywa, że chory ma wsparcie w lekarzu, psychologu, przyjaciołach, rodzinie. Ale przecież nikt nie wie, co czuje. Nikt nie wie, jak to boli. Więc koniec końców zostaje sam.”* Poznały się jeszcze w liceum. Magda imponowała jej na każdym polu. Nie tylko była atrakcyjna, ale i inteligentna, wrażliwa, chętna do niesienia pomocy. A życia nie miała usłanego różami. Przez długi czas Kinga nie miała pojęcia o życiu koleżanki. Przed pierwszą wizytą w jej domu dowiedziała się, że Magda mieszka tyko z niepełnosprawną mamą. Ojciec odszedł, gdy jej mama uległa wypadkowi. Wracając z pracy, została potrącona przez samochód i w efekcie znalazła się na wózku. Ich życie uległo totalnej zmianie, czego ojciec Magdy nie potrafił zaakceptować. Przerosła go ta sytuacja i odszedł. Magda nie poddała się. Opiekowała się mamą, nie zaniedbując przy tym nauki. Ale to był tylko początek trudnej drogi, która była przed nią. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Ktoś wierzący w to znalazłby potwierdzenie w życiu Magdy. Po dwóch latach od wypadku jej mama zachorowała na raka trzustki i po sześciu miesiącach zmarła. Magdę ta sytuacja przerosła. Zamknęła się w sobie, stała się jakby nieobecna. Wówczas za namową Kingi skorzystała z pomocy terapeuty i stanęła na nogi. Bez problemu dostała się na pedagogikę. Studia łączyła z wolontariatem, zajmując się dziećmi w ośrodku dla niepełnosprawnych. To sprawiało jej wielką radość i satysfakcję. Kinga nie zapomni radości przyjaciółki, gdy ta poznała Jacka. Oczy błyszczały jej ze szczęścia, była wniebowzięta. Uważała, że w końcu zacznie nowy rozdział swojego życia. Wierzyła, że te wszystkie smutki, tragedie, to już przeszłość. I tak to faktycznie wyglądało. Niestety tylko do czasu… „Depresja może się wydawać czarną nieprzeniknioną nocą. Ciemnością, z której nie da się uciec i w której nie ma możliwości dostrzec ani jednej gwiazdy, a co dopiero wyjść na słońce.”* Wiadomość o ciąży sprawiła, że Magda unosiła się dwa metry nad ziemią. Zawsze kochała dzieci. Pochylała się nad tymi najbardziej potrzebującymi i pokrzywdzonymi przez los. A teraz oczekiwała swojego maleństwa. Kinga pamięta, jak zaprosiła ją na szarlotkę i podzieliła się swoim wielkim szczęściem. Nie trwało ono jednak długo. Poronienie sprawiło, że jej świat się zawalił. Utrata ciąży była momentem przełomowym w życiu Magdy. „Depresja…. To jak fale w oceanie. Czasem się cofają i wtedy widzisz piękny piasek i muszle. Ale wkrótce nadchodzi przypływ, połyka całe to piękno i zabiera je daleko od ciebie. To, co mi pomaga, to myśl, że fale znów się cofną.”* Magda schudła, straciła ochotę na cokolwiek, miała zmienne nastroje, nie mogła spać w nocy, zamknęła się w sobie. Kinga patrzyła z bólem w sercu na przyjaciółkę. Wiedziała, że ta potrzebuje wsparcia osób bliskich, szczególnie Jacka. Natomiast wiadomość o jego decyzji o odejściu ścięła ją z nóg. Jak może? To nieludzkie zostawić kogoś w momencie, gdy ta osoba tego najbardziej potrzebuje? Dlatego postanowiła się z nim spotkać, pomimo iż nigdy wcześniej nie wchodziła z butami w życie drugiego człowieka. „Kiedy cierpisz na depresję, bo to jest cierpienie, odczuwasz pustkę i ciągłe przygnębienie. Poczucie winy, oczekiwanie kary za coś, co nie jest Twoją winą, ale to nieważne, czy ktoś zawinił, czy nie. Kara należy się Tobie. Czujesz płacz, smutek, wzrok wbity w ziemię, przygarbiona sylwetka, która wyraźnie wskazuje na to, że boli Cię dusza. Nie jej fragment. Cała dusza boli. Dusisz się we własnym ciele, własnym jestestwie.”* Jacek tłumaczył, że dojrzewał do tej decyzji, że to nie impuls, chwila słabości. Twierdził, że dłużej tak nie potrafi żyć. Mówił, że Magda nie chce przyjąć pomocy. Im bardziej on się stara, tym bardziej jest odpychany, a na słowa „Życie przed nami”, „Weź się w garść” żona reaguje płaczem i histerią. Stracił siły i nadzieję. Obawia się, że za chwilę sam będzie potrzebował pomocy… „Depresja potrafi niesamowicie odizolować chorego od wszystkiego i wszystkich. Gdy na nią choruje, trudno mu choćby porozmawiać z przyjaciółmi. Martwi się tym, że ściągnie ich w dół, czuje się niepewny, upokorzony, zawstydzony i nie wie do końca, jak wytłumaczy to, jak się czuje. Próbuje się izolować, bo tak „łatwiej” jest ogarniać wszelkie przyjaźnie, zwłaszcza że czuje, że na nie nie zasługuje.”* Życie z partnerem w depresji to sztuka. W związkach tych jest większy poziom stresu aniżeli w innych, wybucha więcej sytuacji konfliktowych. Osoba z depresją odmawia pomocy, co sprawia, że partner staje się bezradny. Sam w pewnym momencie nie wie, czy na siłę ma przekonywać, pocieszać, czy lepiej się wycofać. Dlatego często partnerzy, z których jeden cierpi na depresję izolują się, a czasami tak, jak postanowił Jacek, odchodzą. „Depresja to prawdziwe cholerstwo. Gdy uderza, życie potrafi być naprawdę strasznie trudne. Nawet najprostsze zadania mogą być przytłaczające, a to, co sprawiało radość - całkowicie traci znaczenie. I mimo iż nie da się magicznie sprawić, by depresja odeszła, to jednak są pewne nawyki, które można zaadaptować, a które pomogą zmniejszyć cierpienie i zredukować objawy (…)Przyjaźń z kimś z depresją może być trudna. To naprawdę cholernie bolesne patrzeć jak ktoś, na kim nam zależy się miota. Desperacko chcemy pomóc, ale nie zawsze wiemy jak. Wiemy, jak ważne jest słuchanie, ale nasz przyjaciel nie zawsze chce mówić albo my nie do końca wiemy, co powiedzieć. Czasem chcemy znaleźć jednak coś bardziej konkretnego, w czym moglibyśmy pomóc (...)” Parę dni temu przeczytałam książkę Moniki Kotlarek "Deprsja, czyli gdy każdy oddech boli". Jest to wyjątkowa lektura. Czytając wstęp, byłam poruszona osobistym wyznaniem. Poczułam, że nie pisze jej tylko specjalista, ale przede wszystkim kobieta, młoda kobieta, która straciła miłość swojego życia. Jak sama napisała: „Pisanie tej książki przypadło na okres mojej żałoby po partnerze, którego zabrał mi tętniak. Nie była to łatwa praca. Trudno jest zagłębiać się w depresyjnych czeluściach, gdy sami tkwimy w czarnej dziurze rozpaczy i wszechogarniającej tęsknoty.”* Pani Monika kieruje tę książkę zarówno do osób dotkniętych depresją, do ich bliskich, ale także do tych, którzy z nimi pracują, oraz do wszystkich, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o tej chorobie. Można w niej nie tylko zapoznać się z konkretnymi przypadkami, ale dowiedzieć się, jakie są przyczyny depresji, czynniki ryzyka, rodzaje, objawy, leczenie, jak można wspomóc innych i samego siebie, ale również przeczytać o mitach związanych z depresją. A już jutro o mitach przeczytacie na naszym blogu. *Fragmenty pochodzą z książki M. Kotlarek "Depresja, czyli gdy kazdy oddech boli", Wydawnictwo Sensus POLECAMY:
0 Comments
NIEKOŃCZĄCA SIĘ EUFORIACo zrobić, żeby namiętność nie wygasła?Dzisiaj dzięki życzliwości WYDAWNICTWA MANDO publikujemy fragment książki "Zakochany mózg i inne niezwykłe stany", której autorem jest Julia Fischer Jestem pewna, że każdy z was był już kiedyś zakochany. Tak na zabój. Tak samo wierzę, że każdy z was poznał uczucie szczęścia, które krąży w żyłach, gdy nasza miłość zostanie odwzajemniona. Każdy przecież zna zniewalająco cudowne, elektryzujące uczucie, przez które aż nie posiadamy się z radości. Mimo to dzisiaj prawie nikt nie wierzy, że miłość trwa wiecznie. Potwierdzają to także statystyki: w Niemczech rozwodzi się co trzecie małżeństwo. Oscar Wilde przewidywał taką sytuację już w 1893 roku, mówiąc, że „należy być zawsze zakochanym i dlatego właśnie nie należy się żenić”*. Czy to prawda? Czy stały związek zabija miłość? Badania przeprowadzane w skanerze w zasadzie wykazały, że pod względem neurofizjologicznym romantyczna miłość czasem trwa nawet po kilkudziesięciu latach bycia w związku. Jak to się dzieje? Jak to w ogóle możliwe, że tak cudowne, przejmujące uczucie, jakim jest miłość, po prostu wygasa? Oczywiście nie ma prostej odpowiedzi na takie pytania. Ciekawych wyjaśnień dostarczają nam chemiczne procesy zachodzące w naszym mózgu i chemia uczuć. Ja natomiast jestem przekonana, że możemy je wykorzystać w tworzeniu naszego szczęścia. Skoncentrujcie się i pomyślcie o swojej ulubionej potrawie. Poczujcie, jak jej uwodzicielski zapach dostaje się do waszego nosa, jak do ust napływa wam ślinka, jak nie możecie się doczekać, aż zaczniecie jeść. Przed wami stoi wielka, pięknie podana porcja – tak piękna, że od razu macie na nią ochotę. Następnie bierzecie pierwszy kęs do ust, konsystencja jest doskonała, i w końcu, nareszcie ulubiony smak eksploduje na waszym języku. Mniam! Orgazm w mózgu! A teraz wyobraźcie sobie, że za każdym razem, gdy jesteście głodni, ktoś podaje wam tę ulubioną potrawę. Rano, w południe i wieczorem. Jutro, pojutrze, całymi dniami, całymi tygodniami. Nie ma znaczenia, jak bardzo jest pyszna, wcześniej czy później nie będziecie mogli nawet patrzeć na ulubione danie. W waszych oczach przeistoczy się w szarą masę, eksplozja smaków i orgazm zmienią się w okrutną monotonię. Nie ma znaczenia, jak bardzo ją przedtem lubiliście. To koszmarny efekt przyzwyczajenia lub, mówiąc językiem naukowym, efekt habituacji. Występuje na wszystkich poziomach naszych reakcji na otoczenie i w zasadzie jest strategią naszego mózgu na przeżycie. Pod względem naukowym habituacja to stan, w którym dana jednostka w pewnym momencie przestaje reagować na słabe, niestanowiące zagrożenia bodźce, jeśli jest stale narażona na ich oddziaływanie. Jednym słowem, uczymy się, że nie musimy za każdym razem od nowa zauważać mebli w naszym domu oraz nie podskakujemy, słysząc każdy dźwięk lub widząc jakiś ruch w naszym polu widzenia, i nie reagujemy na niego. Gdyby nasz mózg musiał bez przerwy przetwarzać masę bodźców, które do nas cały czas docierają, wcześniej czy później prawdopodobnie z głośnym hukiem wyleciałby w powietrze. Dzięki habituacji huk pierwszych fajerwerków wystrzeliwanych w sylwestra napędza nam porządnego strachu, ale kilka godzin później możemy spokojnie zasnąć mimo dudnienia przypominającego wojenne odgłosy. Przyzwyczajamy się do szumu autostrady, do tykającego zegara lub do noszonych ubrań. Nawet osoba nosząca okulary niekiedy ich szuka, chociaż ma je na nosie. Kiedy natomiast bodziec wywołujący reakcję zostanie na odpowiednio długi czas wstrzymany, efekt habituacji znika. Tak zdarza mi się za każdym razem, gdy latem wracam z urlopu. Kiedy w domu znów muszę włożyć długie spodnie i zwłaszcza solidne buty, szalenie mnie to irytuje. Jest to tak bardzo denerwujące, że nieraz zadaję sobie pytanie: czy moje stopy urosły? A po kilku godzinach już nawet nie czuję, że mam na sobie sneakersy. Ta najprostsza forma uczenia się polega na tym, że komórki nerwowe po prostu nie przekazują dalej informacji o bodźcach, które mózg uzna za nieważne. W tym procesie rolę odgrywają różne mechanizmy molekularne. Po pierwsze, transmitująca komórka nerwowa uwalnia mniej neuroprzekaźników, po drugie, komórka odbierająca informacje zmniejsza liczbę receptorów, wskutek czego łączy się z nią mniej przekaźników, a po trzecie, niewielka liczba neuroprzekaźników szybko się dezaktywuje, w związku z czym łączy się z dostępnymi receptorami tylko na krótki czas. Skutek: cisza w eterze. Cóż, także nasz układ nagrody prawdopodobnie nie jest zabezpieczony przed mechanizmem habituacji. Ciągła stymulacja układu nagrody również wywołuje efekt przyzwyczajenia. Nawet najbardziej kolorowe fajerwerki z dopaminą kiedyś tracą swoją moc. Magazyny przekaźników przyjemności pustoszeją, receptory sąsiednich komórek nerwowych dają nam znać, że już dziękują, wpływ dopaminy słabnie. Niczym w zimny, zadymiony poranek noworoczny tu i tam słychać ostatni świst zapomnianych rac z dopaminą. Neuronowe mechanizmy przyzwyczajania powodują, że coś, co jeszcze przed chwilą wywoływało w nas poczucie ogromnego szczęścia, stopniowo zaczyna nas nudzić. Najwspanialsza potrawa podawana każdego dnia ma wciąż taki sam smak, dzieci po pewnym czasie nie mają ochoty bawić się tą samą zabawką, a narkomani wciąż zwiększają dawki narkotyków, żeby uzyskać wcześniejszy efekt. Nawet jeśli w kontekście narkotyków i leków poprawna nazwa tego zjawiska to „tolerancja farmakologiczna”, rezultat jest taki sam: obniżona reakcja organizmu na bodziec zewnętrzny, czyli przyzwyczajenie. (Brrr, przyszła mi teraz na myśl moja zwiększająca się konsumpcja kawy podczas pisania tej książki… ech, no cóż, piszmy dalej…). W związku z tym może się zdarzyć, że obecność ulubionej zabawki, ulubionej potrawy lub właśnie naszego partnera nie tylko stanie się nam obojętna, ale zacznie nas strasznie denerwować! Kiedy wygasają race z dopaminą, przestają się uwalniać opioidy i uspokajający kwas GABA. Oznacza to, że nie pojawia się uczucie zaspokojenia. Zamiast niego do startu przygotowują się uczucie niezadowolenia i wewnętrznego niepokoju. Pojawia się wrażenie, że czegoś brakuje. I że raczej niczego już nie dostanę. Muszę wyjść, muszę iść dalej, muszę szukać nowej rzeczy, która mnie zaspokoi. W czasach myśliwych i zbieraczy ten mechanizm pełnił inną funkcję. Nasi przodkowie, napędzani głodem i układem nagrody, przemierzali okolicę, wymyślali narzędzia i konstruowali broń, by wyruszyć na całodzienne polowanie. Aby zdobyć jedzenie, musieli dokonać wielkiego wysiłku, a ostatecznie nagroda była sprawiedliwa i proporcjonalna do zaangażowania. Istnieje teoria, według której w tamtych czasach habituacja pełniła ważną funkcję. Otóż nawet tymczasowy dobrobyt – obfite zbiory lub bardzo udane polowanie – względnie szybko opróżniał magazyny dopaminowe w mózgu i ludzie w krótkim czasie przestawali odczuwać prawdziwą żądzę jedzenia. Pojawiało się natomiast poczucie niepokoju, w związku z czym jedli w zasadzie więcej, niż potrzebowali. Takie jedzenie na zapas w czasach dobrobytu bez wątpienia przygotowywało ich do nadchodzących lat chudych. W trwającym okresie dopaminowego deficytu układ nagrody miał wystarczająco dużo czasu, aby zregenerować się i napełnić magazyny. Gdy po wielu dniach upolowano kolejnego mamuta, apetyt i radość znów osiągnęły właściwy poziom. Problem w dzisiejszym społeczeństwie dobrobytu w krajach uprzemysłowionych polega jednak na tym, że nie ma okresów biedy/niedoboru. Nie robimy przerw. Jak wynika z przeprowadzonych badań, niektóre osoby średnio co jedenaście minut potrzebują nowego bodźca, co oznacza, że sprawdzają komórkę, oglądają nowy filmik na YouTube, piszą komentarz na Instagramie. Są bowiem przekonane, że inaczej będą się nudzić. Konsumujemy, mamy uczucie przesytu, jesteśmy niezadowoleni i polujemy na coś, co nas zaspokoi. W kontekście związku oznacza to, że choć w naszych oczach partner/ partnerka jest wspaniały/-a i namiętny/-a, jeśli przebywamy z nim/nią bez przerwy, początkowa fascynacja w pewnym momencie ustępuje (w najlepszym wypadku czułej) normalności. Z tym się wiąże słabnięcie szalonej chemii zakochania. Znów postrzegamy rzeczy wyraźniej, nagle zauważamy jedną czy drugą wadę partnera. Z czasem może zmniejszać się częstotliwość stosunków seksualnych, produkcja oksytocyny spada i w rezultacie dochodzi do osłabienia uczucia przywiązania. Poza tym z dużym prawdopodobieństwem nie każdego ranka dostaniemy kawę do łóżka. Pfff… W jaki sposób możemy zapobiec temu, żeby nasz partner lub nasza partnerka w chwili, gdy nasz związek traci swój urok, nas nie denerwował? Często spotykaną (założę się, że znacie takie pary), najczęściej nieświadomą i dosyć destrukcyjną strategią jest zapewnienie sobie nowych podniecających bodźców przez zdradę partnera/partnerki lub przez wszczynanie niepotrzebnych awantur. Efektem jest co prawda dreszczyk emocji, który jednak przybiera formę kłótni lub stresu związanego z rozstaniem. Na pewno nic godnego polecenia. Być może zabrzmi to banalnie, ale to na pewno fundamentalna rzecz: potrzebujemy przerwy! Nie chodzi o zerwanie związku, tylko o przerwę w związku. Jedynie w taki sposób możemy wyeliminować efekt habituacji. Co to oznacza w praktyce? Otóż jedna miłość nie da ci poczucia całkowitego spełnienia, jeden człowiek nie sprawi, że odczujesz szczęście. Każdy z nas potrzebuje zmiany, wyzwań, hobby – i musimy pozwolić na nie także drugiej osobie. Jedynie wtedy, kiedy każdy z nas będzie miał czas i przestrzeń na to, żeby być sobą, układ nagrody otrzyma niezbędne przerwy na wypoczynek, dostanie inne bodźce i znów naładuje akumulatory. Ponadto jedynie osoba zachowująca autonomię jest w stanie pozwolić na niezależność drugiej osobie. Dopiero wtedy ochota na bycie razem ma szansę trwać dłużej. W związku z tym potwierdza się coś, o czym oczywiście wszyscy wiemy: prawdziwa miłość nie oznacza posiadania kogoś i przywiązania go do siebie na zawsze, lecz na zaoferowaniu mu lub jej prawdziwej mieszanki wolności i bezpiecznej przestrzeni. Nie chodzi tylko na pozwolenie drugiej osobie, żeby realizowała swoje hobby, lecz o jej aktywne wsparcie w procesie samorozwoju. Kiedy z kolei zauważymy, że nasz ukochany/nasza ukochana w nas wierzy i nawet motywuje do szukania wyzwań i do zabierania się do nich, czujemy ogromny wzrost satysfakcji. Poza tym zwiększa się poczucie pewności siebie i przeświadczenie, że rzeczywiście uda się nam osiągnąć wyznaczone cele – stajemy się silniejsi i rozwijamy się. To wspaniałe uczucie, a nasza radość bezpośrednio przekłada się na relacje w związku. Na przykład ja zawsze przypominam sobie moment, gdy udało mi się samodzielnie poradzić sobie z pewnym zadaniem, a jednocześnie bardzo się cieszyłam, że jestem w tak wspaniałym, spełniającym moje potrzeby związku. Przypominam też sobie o tym, jaką radością i dumą napawały mnie sukcesy Jonasa, jak myślałam: „O Boże, to naprawdę cudowny facet! I to właśnie mój naprawdę cudowny facet! Hurra!”. Oczywiście dążenia autonomiczne nie powinny prowadzić do oddalenia się od siebie. Istotą jakości związku jest określenie wspólnych celów, rozmawianie o problemach, zwyczajne spędzanie ze sobą czasu – tak wynika z licznych przeprowadzonych badań. Potwierdzają one także, jak bardzo ważny jest sposób, w jaki spędzamy wspólne chwile. Prawdopodobnie nikt nie będzie zaskoczony tą informacją, ale z własnego doświadczenia wiem, że krótkie przypomnienie na pewno nie zaszkodzi. Poziom satysfakcji w związku wzrasta o wiele szybciej, gdy wspólnie bierzemy udział w zajęciach wymagających intensywnego działania, takich jak taniec, jedzenie lub wyjście do teatru, niż gdy na przykład siedzimy razem na kanapie i przeglądamy swoje profile na Instagramie. Choć jest to przyjemne i odprężające zajęcie po ciężkim dniu, na dłuższą metę prowadzi do nudy. A to oczywiście podłe uczucie, ponieważ (prawdopodobnie istnieją wyjątki, ale z reguły jest inaczej) to nie człowiek siedzący obok ciebie na kanapie zrobił się nudny, lecz takie złudzenie daje ci jego ciągła dostępność. Natomiast im bardziej ekscytujące są wspólne działania, tym większe korzyści przynoszą one związkowi, w dodatku na długi czas. Może to być wspólna gra w karty, wspólna wspinaczka po ściance lub wspólne podróże po mapie. Prawdopodobnie ważną rolę odgrywa tutaj układ nagrody, który najmocniej reaguje na zaskakujące wydarzenia. Piękne, niespodziewane, nawet niebezpieczne przeżycia uwalniają dopaminę i adrenalinę. Czujemy, jak przepływa przez nas wspaniałe, łaskoczące podniecenie i pojawia się pragnienie, by nigdy nie ustawało. Skąd my to znamy? Zgadza się, tak się czuliśmy, gdy byliśmy zakochani. Przeżywanie ekstatycznych uczuć razem z wybrankiem/wybranką naszego serca, dzielenie się nimi i ich podwajanie to szczęście w czystej postaci! Amerykański psycholog Arthur Aron badał wpływ tego zjawiska na poziom satysfakcji w długoletnich związkach. W swoim eksperymencie zaprosił pary na salę gimnastyczną, gdzie z przywiązanymi do siebie dłońmi i kostkami miały wspólnie przejść przez tor przeszkód, utrzymując między głowami lub ciałami poduszkę oraz starając się jej nie upuścić. Przed przeprowadzeniem badania i po jego zakończeniu badacz zmierzył poziom satysfakcji ze związku u każdej z badanych par. Wynik: gdy rozwiązano im dłonie i kostki, partnerzy czuli większą bliskość niż przed badaniem. Wspólnie podejmowane wyzwania powodują, że w układach nagrody w głowach partnerów synchronicznie wystrzeliwują fajerwerki, adrenalinowe upojenie przyspiesza pracę obu serc – dzięki temu bardziej się do siebie zbliżamy. Dobry nastrój wzmacnia związek, a nuda nie ma wtedy żadnych szans. Są pary, u których ten sam rezultat wywołuje kłótnia. Również burzliwe dyskusje uwalniają adrenalinę i zwiększają wzajemne pożądanie (ileż jest scen filmowych, w których mężczyzna i kobieta skaczą sobie do gardła, by zaraz potem wskoczyć do łóżka?!). W żadnym wypadku nie chciałabym zachęcać szczęśliwie żyjących par do sprzeczek, ale być może takie podejście nieco złagodzi kwestię sporów. Kłócenie się jest wyzwaniem, z którym można sobie poradzić, rozwiązując problemy i dochodząc do pojednania. To ważna praca nad związkiem, z którą partnerzy muszą się zmierzyć wspólnie. Jeśli się uda, związek się rozwija. Partnerstwo przenosi się na nowy poziom i zapewnia niespodzianki oraz możliwości rozwoju dla obojga uczestników. Miłość tryska energią – to doskonały sposób na zwalczanie nudy. W dodatku układ nagrody doceni nasz wysiłek. Efektem jest przeważnie nowy, głębszy poziom miłości. *O. Wilde, Kobieta bez znaczenia, tłum. B. Beaupré, Warszawa **Fragment książki "Zakochany mózg i inne niezwykłe stany" mogłyśmy opublikować za zgodą Wydawnictwa MANDO. Dziękujemy! POLECAMY: GDY KRZYŻUJE SIĘ DROGA MIŁOŚCI I ŚMIERCIZaduszki„Odeszli stąd, aby żyć…” i żyją również w naszych myślach oraz sercu. Szczególnie w pierwszych dniach listopada wspominany osoby, których z nami już nie ma. Czasem byliśmy przygotowani na ich odejście (tak się nam się może wydawało, ale śmierć przychodzi chyba zawsze za wcześnie i nie w porę), czasem odeszli całkiem niespodziewanie.
Rozpacz i ból Z psychologicznego punktu widzenia wspomnienia o tych, co odeszli mogą rozbudzić w nas smutek, żal, złość, gniew, zazdrość, czyli emocje, które nakręcą w nas spiralę destruktywnej frustracji. Szczególnie, gdy chodzi o osoby bardzo nam bliskie, z którą byliśmy związani emocjonalnie. Mama, mąż, ojciec, ukochana babcia, a czasem i własne dziecko. Wdzięczność za czas Ale może być też inny wymiar wspomnień. Wspomnień, wyzwalających w nas wdzięczność za czas, który był dany do przeżycia z tymi, których kochaliśmy, a którzy odeszli. W ten listopadowy czas pamiętajmy o tym, co poza wspomnieniami i fotografiami, z których uśmiechają się do nas, zostawili. Pamiętajmy o wszystkich dobrych chwilach, przywołajmy w pamięci wszystkie szczęśliwe wydarzenia. Zostało nam też po Nich świadectwo Ich życia, Ich mądrość, dobroć, miłość, którymi się z nami dzielili oraz posag w postaci poczucia naszej wartości i wiary w siebie, to wszystko w co nas wyposażyli, a czego nikt nigdy nam nie odbierze. I o tym nie zapominajmy. Miłość i śmierć W jednym z postów "Wywracać świat do góry nogami" pisałyśmy o tym, co dzieje się, gdy krzyżują się drogi miłości i śmierci - gdy śmierć zabiera miłość naszego życia, kogoś, kto nadawał mu sens, był naszą ostoją. Gdy umieramy wraz z człowiekiem, którego chcielibyśmy zatrzymać z wszystkich naszych sił, pomimo że wiemy, iż koniec zbliża się nieuchronnie. ,,Czas leczy rany" Mówimy, że „czas leczy rany” i dlatego potrzebna jest nam żałoba. Nie chodzi w niej o to, aby zapomnieć i zaprzeczyć swoim uczuciom. W różnych kulturach i religiach żałoba trwa rok – nie bez przyczyny. Przez ten rok mamy czas, aby nauczyć się żyć bez utraconej osoby. Przeżyć po kolei wszystkie pory roku, różne rocznice, urodziny, wydarzenia – bez Niej, bez Niego i dla większości opuszczonych „rana” po stracie zacznie się goić, będzie mniejsza, mniej dokuczliwa. Co nie znaczy, że zniknie zupełnie. Dziękujmy za dobry czas, jaki mogliśmy przeżyć, z tymi, których teraz z nami już nie ma. GDY ŚWIAT ZOSTANIE WYWRÓCONY DO GÓRY NOGAMI„Mózg w żałobie”„Zmiany w kościach uszkodziły kręgosłup Billa na wielu poziomach. Kiepsko to wygląda… nowotwór. Gdy radiolog wymieniał możliwe diagnozy, przerwałam mu: <<Czy Bill wie?>>. Znałam go, nadal czekał na dodatkowe badania. Wiedział. Leżał na wąskiej platformie (…) Popatrzyliśmy sobie w oczy. I w tych pierwszych chwilach narodziła się żałoba.”* Wyrok, który słyszymy z ust lekarzy, dotyczący osób nam najbliższych, powoduje utratę gruntu pod nogami. Emocje, które w tym momencie nam towarzyszą, eksplodują jak wulkan. To są chwile, w których czujemy się tak bardzo samotni, pomimo że dzielimy je z najdroższą nam osobą, która jest główną postacią dramatu, którego bohaterami jesteśmy również my. „Wyjechaliśmy ze szpitala w pełnej oszołomienia ciszy (…) Zatrzymaliśmy się w porcie. Poszliśmy do ulubionej ławki na skraju portu Rockport – to przepiękne miejsce. Kiedy tuliłam i całowałam Billa, przystanął przy nas starszy mężczyzna, by zażartować: <<Jeśli ona ci się narzuca, daj mi znać>>. Obserwowaliśmy, jak mężczyzna i jego żona powoli idą do następnej ławki, aby rozpakować obiad na piknik – prosty, piękny moment. W naszych głowach pojawiła się taka sama myśl: Czy czeka nas jeszcze taka przyszłość?”* Miłość i śmierć - doświadczenia angażujące nas bez reszty, powodujące trzęsienie ziemi w naszym emocjonalnym życiu, zmieniające je w jego podstawach. Gdy ich drogi krzyżują się - gdy śmierć zabiera miłość naszego życia, kogoś, kto nadawał mu sens, był naszą ostoją - stajemy się nagle niepełni. Można powiedzieć, że umieramy wraz z człowiekiem, którego chcielibyśmy zatrzymać z wszystkich naszych sił, pomimo że wiemy, iż koniec zbliża się nieuchronnie. „Spodziewałam się, że żałoba to nieznośny smutek, ale dałam się zaskoczyć. Była olbrzymią niestabilnością. Utratą orientacji, utratą stabilności, utratą spójnego <<ja>>. Miejscem, w którym życie jest zdeformowane i rozwija się w surrealistyczny łańcuch zdarzeń. Miejscem, gdzie spodziewamy się smutku, a nadchodzi zmieniona rzeczywistość.”* Nie każdemu jest dane doświadczyć takiej miłości, jaką przeżyła dr Lisa M. Shulman – autorka książki „Mózg w żałobie”. Na trzystu jej stronach dzieli się z czytelnikami najboleśniejszym doświadczeniem swojego życia. Z perspektywy kochającej żony, ale i neurologa opowiada o walce, jaką stoczyli wraz ze śmiertelnie chorym mężem. Autorka opisuje dramatyczny czas od chwili diagnozy aż do jego śmierci, przeplatając swoje wspomnienia kartkami z dziennika Billa, który podobnie jak i ona, był neurologiem. „Od wielu lat zajmuję się przekazywaniem pacjentom informacji, które zmieniają ich życie – myślałem, że rozumiem siłę przekazywanych przeze mnie wiadomości, ale wyrażenie <<wywracać świat do góry nogami>> można zrozumieć dopiero, gdy człowiek sam staje w takiej sytuacji – gdy podczas rezonansu magnetycznego radiolog wchodzi do pomieszczenia i mówi, że potrzebuje więcej zdjęć.”*
Lisa Shulman nie tylko pokazuje w swojej książce dramat człowieka tracącego życie i tego, który traci najbliższą sercu osobę. Ukazuje ona również emocje człowieka po opadnięciu kurtyny. Autorka prowadzi nas długą drogą prowadzącą od diagnozy, poprzez leczenie, któremu towarzyszy nadzieja, aż do nieuniknionej śmierci. A następnie przeprowadza nas przez kolejne etapy żałoby, ukazując życie w nowym wymiarze, życie, które początkowo przypomina pobojowisko, ale stopniowo, malutkimi kroczkami prowadzi do innej rzeczywistości, w której można na nowo odnaleźć siebie. Na przykładzie własnego doświadczenia chce pomóc wszystkim tym, którzy utracili dobrze im znaną codzienność, w której czuli się bezpiecznie, a którzy po stracie ukochanej osoby nie wiedzą i nie wierzą w to, że jest możliwe normalne funkcjonowanie bez człowieka, który stanowił przez długie lata nieodzowną część ich świata. Pokazuje czytelnikowi z perspektywy neurologa nie tylko jak mózg reaguje po traumatycznej stracie, ale również jak się leczy. Próbuje w sposób zrozumiały dla czytelnika nie będącego lekarzem wytłumaczyć ten proces od strony neurologicznej, po to, by pokazać, jak powrócić do zdrowia po poważnej stracie i długotrwałej traumie emocjonalnej. Czyli wskazuje człowiekowi zrozpaczonemu po stracie bliskiej osoby światełko w tunelu i daje szansę na powrót do normalnego życia. Książka, jak sama o niej napisała Lisa Shulman, „bada punkt styku między doświadczeniem ogromnej straty a poszukiwaniem emocjonalnej odbudowy i uzdrowienia.”* Niewątpliwie wielkim walorem książki poza jej autentycznością wynikającą z osobistych przeżyć, jest podparcie doświadczeń autorki jej wiedzą medyczną. Nieocenioną wartością, jaką wnosi książka są narzędzia w niej zawarte. Lisa Shulman opisuje trzy zasady leczenia umysłu i mózgu po stracie. Zachęca czytelnika do pisania dziennika, na który przeznaczone są niezapisane kartki „Mózgu w żałobie”. Dzięki temu książka staje się jeszcze bliższa osobie, która nie tylko ją czyta, ale i jest współautorem własnego i niepowtarzalnego jej egzemplarza. Celem książki - jak napisała jej autorka - jest „pomoc w zwiększeniu poczucia pewności siebie i kontroli podczas radzenia sobie z żałobą. Ma ona pomóc w zmaganiu się ze stratą po doświadczeniu utraty znanego życia i przynieść uzdrowienie prowadzące do przetrwania spójnego <<ja>>”.* Książka Lisy Shuman pomimo że porusza niezwykle trudny temat rozstania, niesie nadzieję dla osób cierpiących po odejściu najbliższych. Pokazuje, że nawet śmierć tych, bez których nie wyobrażamy sobie życia, nie zamyka nam drogi do szczęścia. Autorka daje wszystkim szansę na nowe dni, które zależą od tego, czy zechcemy je wykorzystać. Jak pisze: „Gdy przepracujemy żałobę, jesteśmy coraz bardziej świadomi cech naszych bliskich i ich wpływu na nasze życie. (…) Dochodzenie do siebie polega na odnalezieniu nowej równowagi, w której budujemy zaufanie do tego, co nas czeka, i wiarę w naszą zdolność radzenia sobie z przeciwnościami losu, abyśmy mogli stopniowo odzyskać orientację w życiu”.* Ta historia wielkiej miłości, cierpienia, będąca opowieścią o determinacji w walce o ukochaną osobę, ale i walce o odzyskanie siebie z pewnością stanie się kołem ratunkowym dla wielu z nas. Natomiast dla szczęśliwców, którzy jeszcze nie doświadczyli straty, będzie stanowiła pomoc w zrozumieniu siebie i spojrzeniu w innym świetle na świat. Jestem przekonana, że nikt, kto po nią sięgnie, nie pożałuje czasu poświęconego na jej lekturę. Piękna i mądra książka. *Fragment i cytaty pochodzą z książki Dr Lisa M. Shulman "Mózg w żałobie", Wyd. Filia, 2019 JAK MYŚLEĆ POZYTYWNIE Technik pozwolające budować pozytywne myśleniePogoda była okropna. Niebo czarne od chmur, deszcz zacinał, wiatr wiał tak, że nie można było otworzyć parasola, aby ochronić się przed kroplami zacinającego deszczu. Do tego zimno. „I psa z domu w taką pogodę nie wygonisz” – mówimy tak czasami. I to był właśnie jeden z takich okropnych listopadowych dni. Wtedy w osiedlowym sklepiku spotkałam Gosię – naszą sąsiadkę. Wyszłyśmy razem na ten świat ogarnięty wichurą i rozpoczynającą się burzą. Gosia otworzyła drzwi, zrobiła pierwszy krok i z lekkim uśmiechem powiedziała bardzo wiarygodnie i przekonywująco: ”Życie jest piękne!”. Nie ukrywam, w pierwszym momencie zszokowało mnie to. Sprzeczność między otaczającym nas światem, a opinią Gosi była drastyczna. Ale co ważne, a czego jeszcze nie powiedziałam: Gosia na głowie – jak się domyślam bezwłosej – miała rodzaj chusty, turbanu. Chorowała na nowotwór. Miała przerzuty i trójkę dość małych dzieci w domu. Stałam przez moment, nie wiedząc, co powiedzieć. Bo jak naprawdę można to skomentować? Dla mnie to był kolejny pracowity dzień, w kołowrocie obowiązków, zabiegania i kiepskiej pogody, od której wszystkiego się odechciewało. A przede mną stała wychudzona kobieta, bez makijażu, z chustą na głowie, z dość radosnym – jak na okoliczności – wyrazem twarzy, która na pewno bardzo chciała żyć i miała dla kogo. Wszystko, co mogłabym powiedzieć, wydawało mi się nie na miejscu. W końcu nie odniosłam się do jej słów, choć mocno mnie dotknęły. Przeszłyśmy kawałek, rozmawiając o jakichś mało istotnych sprawach. Cały dzień robiąc wszystkie zaplanowane rzeczy z listy, pamiętałam jej słowa „Życie jest piękne”. Normalnie narzekałabym, realizując połowę spraw, przy drugiej połowie - byłabym zdenerwowana, albo nieco wściekła. No i do tego nastrój psułaby mi ta paskudna pogoda. Tego dnia było jednak inaczej. Zaczęłam dopatrywać się w tych prozaicznych (nie ukrywajmy: czasami monotonnych i meczących) codziennych czynnościach – właśnie tego piękna. Zaczęłam myśleć inaczej. Dlaczego to spotkanie i słowa Gosi wywarły na mnie tak duży wpływ? Oczywiście po pierwsze, usłyszałam je tak wyraźnie na zasadzie kontrastu, dysonansu – zupełnie nie pasowały do okoliczności i były sprzeczne z moim nastrojem tego dnia spowodowanym pogodą. Po drugie, uznałam pewnie Gosię za osobę niezwykle wiarygodną, swego rodzaju „eksperta życia”. Gdybym nie znała jej historii, nie wiedziała o jej chorobie i byłaby to nieznajoma – pomyślałabym pewnie, że to ktoś, delikatnie mówiąc, „dziwny”. Natomiast ktoś, kto może utracić życie (choć dzielnie i z całych sił o nie walczy) – wydał mi się wiarygodną osobą do mówienia właśnie o życiu. Taki ktoś „wie”, zmieniają się mu priorytety, wie, co naprawdę jest ważne. Zaczynają naprawdę cenić życie dopiero wtedy, gdy mogą je stracić. Czy w naszej codzienności negatywnych myśli nie staje się z czasem coraz więcej niż pozytywnych i nawet sami nie zauważamy, jak się zmieniamy. Ogarnia nas marazm, brak chęci do życia, czarnowidztwo. Czasem dopiero opinia kogoś z boku zwraca nam uwagę i pokazuje, że się "pogubiliśmy", zaczęliśmy świat widzieć w czarnych barwach, gorzej się czuć, mniej robić. Dlaczego? Otóż nasze - wydawałoby się niewinne - myśli uruchomiły całą machinę, błędne koło. Otwierasz usta i płyną słowa zwątpienia, krytyki, niedowierzania. Braku wiary w siebie, w innych, w powodzenie działań. Czasami nawet nie otwierasz ust, a te same myśli rodzą się w Twojej głowie i wypierają w ten sposób myśli pozytywne, wpływając też na przekonania o nas samych i o świecie. Jeśli myślę np. "Nie mam prawdziwych przyjaciół", to zaczynam w sobie budować przekonanie "Jestem beznadziejna, nic nie warta, itd.", to z kolei wzbudza we mnie emocje, uczucia i niestety nie są one przyjemne. Osoba, która tak myśli o sobie i ma takie przekonania na swój temat jest smutna, przygaszona, zniechęcona. I niestety taki "stan ducha" przekłada się na jej działanie. Nie muszę chyba pisać, jak działa osoba w takim nastroju? Domyślicie się sami. W związku z tym: skoro mało robi, słabo działa (np. nie dzwoni do przyjaciół, nie umawia się z nimi, nie wychodzi) - nie zbiera pozytywnych doświadczeń, które mogłyby zmienić jej myśli. W związku z tym coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że nikt nie chce się z nią spotykać i że nie ma przyjaciół. Natomiast pozytywnie myślący ludzie, mający pozytywne nastawienie do innych i całego świata żyją dłużej i są szczęśliwsi. Mówimy, że pozytywnym myśleniem "przyciągamy" innych pozytywnych ludzi i pozytywne doświadczenia. To nie "magia". Tak działa m.in. samospełniające się proroctwo - polegające na tym, że ludzie zachowują się tak, żeby ich oczekiwania się spełniły. „Pozytywne nastawienie do życia sprawia, że mamy więcej energii, bardziej wierzymy w swoje możliwości, a co za tym idzie – łatwiej osiągamy sukcesy. Zgodnie z badaniami optymiści żyją dłużej, mają niższy poziom kortyzolu we krwi i cieszą się lepszymi relacjami z innymi. Endorfiny, które produkuje nasz organizm w momentach szczęścia, są naturalną substancją przeciwbólową, sto razy silniejszą od morfiny. Bycie optymistą po prostu się więc opłaca.” *- przekonuje Mateusz Grzesiak w swoje najnowszej książce „Bądź skuteczny. 50 narzędzi rozwijających efektywność.” Poniżej przedstawimy kilka technik, które pozwolą budować pozytywne myślenie, a które zaczerpnęłyśmy z wyżej wspomnianej książki. Stosując je, można ułatwić sobie sukces zawodowy i społeczny, być bardziej skutecznym w życiu codziennym i czuć się po prostu dobrze – jak pisze Mateusz Grzesiak. Techniki pozwalające budować pozytywne myślenie: 1. Medytacja. 2. Zapisywanie pozytywnych doświadczeń. 3. Planowanie rozrywki. 3. Używanie pozytywnych wyrazów. 4. Afirmacje. 5. Ukierunkowywanie myśli. 6. Analiza błędów i wnioski. 7. Nagradzanie się za sukcesy. 8. Stosowanie zasady konsekwencji. 9. Zastanawianie się, co może pójść źle, i zabezpieczanie się. 10. Zastanawianie się, co może pójść lepiej. 11. Wizualizowanie sukcesu. 12. Pilnowanie swoich pozycji ciała. 13. Otaczanie się pozytywnymi symbolami. 14. Kwestionowanie dialogu wewnętrznego. 15. Odpuszczanie przeszłości. 16. Robienie przerwy od social mediów. 17. Bycie wdzięcznym, uprawianie sportów, czytanie książek. 18. Zastanawianie się, jak rozwiązać problemy. 19. Rozglądanie się i zastanawianie, co jest dobre. 20. Nienarzekanie. 21. Pomaganie innym. Pamiętajcie, że "pozytywne myślenie" ma moc i zawsze jest dobry moment, by zacząć! Nie odkładaj tego na jutro ani nawet na za godzinę! *Fragmenty pochodzą z książki M. Grzesiaka "Bądź skuteczny", Wydawnictwo Onepress POLECAMY:
CZY WIESZ, JAK POMAGAĆ?IZABELA CIEPLIŃSKA Cosmopolitan numer 7 lipiec 2019 |
JESTEŚMY NA FACEBOOKU:
POMAGAMY:
PISZEMY DLA WAS:
|