ZRANIENI W DZIECIŃSTWIEWywiad z Sylwią KocońParę dni temu odbyła się premiera niezwykle potrzebnej książki "Zranieni w dzieciństwie", która wyjaśnia, jak powstają w nas matczyne i ojcowskie rany, skąd się biorą i jak - niezagojone - wpływają na nasze dorosłe życie. Dzisiaj mam przyjemność zaprezentować wywiad, który przeprowadziłam z jej autorką - Sylwią Kocoń. Psychologia przy kawie: Pani Sylwio, Pani najnowsza książka „Zranieni w dzieciństwie” „zachęca do podróży w kierunku samej siebie”*. Co może być impulsem do rozpoczęcia tej drogi? Sylwia Kocoń: Dla większości z nas takim impulsem jest życie, w którym nie czujemy się spełnieni, w którym często jesteśmy zestresowani, brakuje nam głębszego sensu tego, kim jesteśmy, co robimy, jak żyjemy. Impulsem jest brak spełnienia w relacjach oraz regularnie powracające bolesne schematy zachowań, konflikty, sytuacje, w których jesteśmy już zmęczeni ciągłą próbą dogadania się z drugim człowiekiem. Często nie doświadczamy też zadowolenia z naszej pracy czy pieniędzy, które zarabiamy. Krótko mówiąc - cierpimy i mamy już tego serdecznie dość. To dlatego, pewnego dnia - pojawia się w nas pragnienie, żeby odnaleźć sens i piękno swojego życia. Kiedy idziemy za tą intencją - szybko orientujemy się, że źródłem naszego cierpienia są nieuzdrowione rany z dzieciństwa. Wtedy wybieramy, żeby je rozpoznać, uzdrowić i wrócić do pełni, z którą się urodziliśmy. Ppk: Napisała Pani, że ta podroż to powrót do swojej „naturalności i autentyzmu, które zostały pokryte niezliczonymi warstwami sztucznie generowanych tożsamości, nawyków i zachowań mających nas zabezpieczać”.* Czy ten powrót jest możliwy? SK: Jest możliwy zawsze i dla każdego, bez wyjątku. Ale żeby się o tym przekonać - potrzebujemy dać sobie czas i wytrwać w procesie odkrywania tych sztucznie wygenerowanych tożsamości oraz nauce wychodzenia poza nie, niereagowania już na nie, jak niegdyś. Wiele osób tutaj się poddaje, myśli że nic się nie zmienia albo uważa, że ten proces jest zbyt bolesny, bo nagle czują wiele trudnych emocji. Opór, czyli ta część naszej psychiki, która pragnie pozostać w tym, co znane - potrafi nas zniechęcić do powrotu do siebie. Dlatego tak cenne jest w tym procesie wsparcie kogoś, kto sam szedł tą drogą. Uważam, że w innym wypadku - najprawdopodobniej zrezygnujemy. Powrót do swojej naturalności polega na przekierowaniu swojej uwagi na to, co bazuje na lęku i zamyka nas na spełnienie. Każdy, kto zaczyna naprawdę przyglądać się swojemu życiu, destrukcyjnym reakcjom oraz wyuczonym w dzieciństwie wzorcom zachowań - jest już na ścieżce powrotu do siebie. To, czemu dajemy swoją uwagę - staje się wyraźne, uświadomione. Ta świadomość daje nam możliwość nowych wyborów, czyli prawdziwego uzdrowienia. Samoświadomość przywraca nam wolność i umożliwia powrót do autentyzmu. I tylko od nas zależy, czy się tego na serio podejmiemy, czy też wygodniej nam jest pozostać w dotychczasowym sposobie bycia. Ppk: „Zranieni w dzieciństwie” to nie tylko teoria, ale także przykłady postaw, które mogą być nam bliskie. O jednej z bohaterek napisała Pani, że spakowała do walizki to, co uznała za bezpieczne i opłacalne i z tak starannie wyselekcjonowanym pakietem zachowań ruszyła w dorosłe życie. Czy każdy z nas ma taką swoją walizkę? SK: Tak, każdy z nas ma taką walizkę. Kiedy jesteśmy dziećmi - stopniowo pozbywamy się swojej naturalności na rzecz tego, w co uwierzyliśmy, że jest właściwe lub nie, co się nam opłaca bądź stanowi zagrożenie. Dziecko uczy się tego od otoczenia - na podstawie jego obserwacji oraz interakcji z najbliższymi ludźmi - zazwyczaj rodzicami czy opiekunami. Za każdym razem, gdy swobodnie wyrażane przez dziecko myśli, potrzeby czy emocje - spotykają się z niezadowoleniem czy dezaprobatą rodzica (lub nawet karą) - dziecko uczy się, że nie opłaca się być sobą, wyrażać siebie, pokazywać, co się czuje, myśli czy chce. Dziecko uczy się też, że inny sposób bycia daje mu więcej bezpieczeństwa, uwagi rodzica, miłości, akceptacji. I do swojej walizki potrzebnych zachowań pakuje np. bycie zawsze miłą, podporządkowaną, niekonfliktową czy osiągającą. Z tą walizką idziemy potem do naszego dorosłego życia i wierzymy, że to jest nasza tożsamość. Tymczasem - to jest tylko walizka pełna strojów, których nawet nie lubimy, ale do których się zwyczajnie przyzwyczailiśmy. Ppk: Lena - jedna z bohaterek Pani książki wierzyła, że odpowiada za emocje swojej mamy i dlatego znalazła sposób na schodzenie jej z drogi. Napisała Pani, że „jej czujność już w najmłodszych latach, życia była wytrenowana do perfekcji.”* To przerażające, że dziecko winę za ból otoczenia bierze na siebie. Dziecko, którego dzieciństwo powinno być przede wszystkim beztroskie. Od czego uzależniona jest u dziecka taka postawa brania odpowiedzialności za emocje innych? SK: Dziecko nie jest w stanie logicznie sobie wytłumaczyć, że rodzic jest niezadowolony, smutny lub zły, bo miał po prostu gorszy dzień, nastrój czy nie radzi sobie ze swoimi własnymi dziecięcymi ranami. Do tego - dla dziecka rodzic jest całym światem, miłością, poczuciem bezpieczeństwa, domem. Innego nie zna. Dla niego rodzic jest ideałem i wiara w to sprawia, że dziecko czuje się bezpieczniej. Żeby nie zaburzyć tego obrazu idealnego rodzica - dziecko bierze winę za wszystko na siebie. Jest to jego mechanizm obronny. Jest też tak, że branie winy na siebie - paradoksalnie - przynosi dziecku pewną ulgę. Dlaczego? Ponieważ jeśli dziecko myślałoby, że coś jest nie tak z rodzicem, to czułoby się bezsilne, nie mogłoby niczego z tym zrobić. Kiedy weźmie odpowiedzialność na siebie, kiedy siebie wini za to, że rodzic jest np. niezadowolony - czuje pewien rodzaj siły, bo jest nadzieja, że jeśli tylko bardziej się postara, będzie lepszym dzieckiem - wtedy wszystko się naprawi, wszystko będzie już dobrze. I tak potem stara się być lepszą wersją siebie przez całe swoje dorosłe życie – chyba że coś w nim w pewnym momencie pęknie i zobaczy, że choć jest już dorosłym człowiekiem, to jednak wciąż zabiega o miłość i akceptację swojego rodzica (projektując tę potrzebę na inne osoby). Ppk: Używa Pani terminu Ojcowskiej i Matczynej rany i tłumaczy, że proces uzdrowienia nie polega na oskarżaniu, obwinianiu. Wiele osób obawia się powrotu do przeszłości z tego właśnie względu. Dla wielu rodzic to „świętość” i myślenie o nim w negatywny sposób powoduje pewnego rodzaju opór. A przecież nie o oskarżanie chodzi, prawda? SK: Rozumiem ten opór, rozumiem niechęć do - jak to się często określa - ‘rozdrapywania dawnych ran’. Sama tkwiłam w tym oporze przez większość życia. Twierdziłam, że nie ma co tego rozgrzebywać, trzeba patrzeć w przyszłość. Uciekałam w różne przestrzenie rozwoju duchowego, w których nikt nie wracał do dzieciństwa i w których skupia się głównie na tym, że to, co czujemy i myślimy i tak nie jest nami. To była forma ucieczki, bo panicznie bałam się spotkać z tym, co wciąż mnie bolało. Wydawało mi się prostsze powiedzieć, że to nic takiego, że nie ma sensu o tym rozmyślać - niż zatrzymać się, zobaczyć dlaczego czuję ten ból i naprawdę w nim być. Uciekałam przez ponad dekadę. Od samej siebie. Ten proces zainicjował bardzo bolesny dla mnie rozwód z moim pierwszym mężem. Nie miałam wtedy pojęcia, że to, co czułam - to odrzucenie, paraliżujący lęk, bezsilność i niepewność - były dokładnie tym, co wielokrotnie odczuwałam jako dziecko. Zamiast uzdrowić tę ranę - znowu wyparłam i uciekłam. Jednak nie da się uciec od samego siebie i swoich ran. Ten ból wraca, dopóki się w nim nie zatrzymamy. Czy tego chcemy, czy nie. W końcu, gdy moja rana odrzucenia stała się jednym z ciągle powracających scenariuszy mojego życia - zrozumiałam, że muszę wrócić do dzieciństwa. Nie miałam już siły znowu i znowu myśleć, bać się że ktoś mnie odrzuca. A ten dyskomfort pojawiał się z zwykłych codziennych sytuacjach - kiedy ktoś nie był wystarczająco miły, kiedy ktoś był - według mnie - zbyt bezpośredni, kiedy ktoś nie miał dla mnie czasu, nie dawał mi swojej uwagi, gdy miał niewłaściwą minę - wszystko to dotykało mojej rany odrzucenia, wierzyłam, że coś jest ze mną nie tak i naprzemiennie - byłam albo zła, albo smutna, atakowałam, oskarżałam lub robiłam z siebie ofiarę, obrażałam się itd. To było szalone i niezwykle bolesne błędne koło. Miałam dość i z tym przesytem przyszła odwaga, żeby jednak spojrzeć na to, w co uwierzyłam o sobie i świecie w dzieciństwie. Zrozumiałam też, że wcale nie chodzi tu o obwinianie kogokolwiek, przeciwnie - chodzi o przejęcie pełnej odpowiedzialności za swoje życie. Oczywiście, w procesie uzdrawiania Matczynej i Ojcowskiej rany - przechodzimy przez różne etapy, włączając te, podczas których pojawia się żal czy złość do rodzica. Nie chodzi tu jednak o szukanie winnych, ale o to, żeby w końcu pozwolić sobie na bycie w pełni z tym, co trudnego czujemy. Chodzi o to, żeby rozpoznać co kryje się, jakie myśli, przekonania - stoją za tymi odczuciami. Samoświadomość jest pierwszym krokiem zdrowienia. Ppk: Matczyna i Ojcowska dziura to według Pani odległość między tym, czego potrzebowaliśmy jako dzieci, a tym, co naprawdę dostaliśmy od swojej mamy albo taty. Czy uważa Pani, że dzisiaj więcej jest domów, w których rodzice zaspokajają podstawowe potrzeby, dbają, by dziecko było dobrze ubrane, by chodziło na korepetycje, by miało różne gadżety, ale zaniedbują potrzeby z zakresu emocjonalności - bycie blisko, zapewnianie wystarczającego poziomu ciepła, akceptacji, uwagi. Mam takie poczucie, że dzisiaj świadomość jest większa niż 60 lat temu, ale ludzie pochłonięci są tak bardzo pracą po to, by zapewnić dziecku wszystko, co ma dać mu szczęście, że zapominają o tym, co najważniejsze albo nie mają już na to po prostu sił i czasu. SK: Każde pokolenie ma swoje najbardziej typowe rany dzieciństwa. Dawniej, w wielu domach dzieci doświadczały przemocy czy uzależnień rodzica. Dziś rzeczywiście, ze względu na szybkie tempo życia - dzieci mogą czuć się mało widziane, nieważne, rodzic nie ma dla nich wystarczająco czasu. Nie uważam, że jest to jednak reguła. Każdy dom jest inny, świadomość każdego rodzica jest inna. I żadne pokolenie nie jest wykluczone z dziecięcych ran. Tak po prostu jest, że dorastając, doświadczamy braku - czy to uwagi, czy ciepła, czy akceptacji, czy wsparcia, czy docenienia, czy jeszcze czegoś innego. Na bazie tych braków kształtuje się nasza dziecięca psychika, tożsamość, ego. Lata dojrzewania są więc u każdego z nas latami oddalania się od swojej naturalności. Natomiast dorosłe życie to czas, gdy możemy wrócić do siebie. Jest to indywidualny wybór każdego z nas. Ppk: Napisała Pani w swojej książce o nawyku osiągania. „Osiągania nie dlatego, że chce i lubi, ale ponieważ musi, żeby być warte miłości i przyjęte przez rodziców. Im więcej osiąga, tym bardziej zasługuje na miłość.”* Biletem do szczęścia jednej z bohaterek książki stały się osiągnięcia. To bardzo smutne… Każdy człowiek, a tym bardziej dziecko zasługuje na to, by być kochane bezwarunkowo. Czy oczekiwanie od dziecka tego, by doskakiwało do oczekiwań rodziców nie przypomina funkcjonowania na zasadzie kupna-sprzedaży-kalkulacja, opłacalność? Dlaczego rodzice warunkują swoją miłość? Czy to nie jest wynikiem ich ran, ich dziur? SK: Tak, zdecydowanie jest to najczęściej wynik nieuświadomionych ran rodziców, ich własnej niedojrzałości. Jednak też nie jest to tak, że rodzic zawsze ma jakieś wygórowane oczekiwania w stosunku do dziecka. Czasami rzeczywiście są one wyrażone i dziecko wie, że musi mieć dobre oceny, musi się w jakiś sposób wykazać, żeby rodzic był zadowolony. Bywa też i tak, że dziecko samo wysnuwa tego typu wnioski, bo kiedy coś mu się udało, to nagle rodzic dał mu więcej uwagi, chwalił je lub na trochę zaprzestawał krytyki. Wtedy dziecko dochodzi do wniosku, że osiąganie mu się opłaca, że jest to bezpieczny sposób funkcjonowania, coś co daje mu gwarancję akceptacji i bycia widzianym. Ten proces nie jest kalkulacją ze strony dziecka, nie jest to przemyślane czy planowane. Dziecko na podstawie obserwacji dochodzi do wniosku, że opłaca mu się starać, wykazywać, osiągać. I przenosi ten tryb do swojego dorosłego życia. Są to zazwyczaj osoby, które mają na swoim koncie dużo sukcesów, wzbudzają podziw. I nikt nawet nie podejrzewa, że w środku czują się sfrustrowani, bezsilni i wyczerpani życiem. Czują się jakby nie mieli wyjścia, jakby już na zawsze musieli funkcjonować na 1000% swoich zasobów. Kiedy tego nie robią - czują się niewartościowi i tego uczucia najbardziej w świecie się boją. Ppk: „Kobieta, która w dzieciństwie doświadczała manipulującej emocjonalnie matki, z dużym prawdopodobieństwem spodziewa się teraz, że nikt nie jest szczery, każdy czegoś chce i spróbuje ją wykorzystać”* - to Pani słowa. Czy łatwo wyjść z tego schematu? SK: Wyjście z każdego schematu jest proste, ale nie jest łatwe. Proste jako przepis, co należy zrobić, jako teoria. Trudne, gdy przychodzi nam się naprawdę spotkać z dyskomfortem dziecięcych ran oraz powstrzymać się od reagowania w nawykowy, wyuczony sposób. W proponowanym tu przykładzie manipulującej matki oraz schemacie, lękiem przed byciem wykorzystywaną - kluczowe jest tu rozpoznanie, że jest to coś, w co uwierzyliśmy na skutek relacji z mamą w dzieciństwie. Ten wgląd jest niezwykle ważny, bo pozwala nam zrozumieć, że naszą naturą nie jest podejrzliwość, która często prowadzi do wycofania, zamykania na możliwości życia. Dzięki wglądom w rany dzieciństwa możemy zdystansować się do swoich wyuczonych zachowań i z tego miejsca uczyć się nie reagować w ten znany, niezwykle kuszący sposób. W ten sposób trenujemy swój mózg do nowego sposobu bycia. Z czasem staje się to prostsze, a nawet zupełnie naturalne. Oczywiście opisałam to tutaj w ogromnym skrócie. Jest to proces, który trwa miesiącami czy nawet latami. I ten proces zawsze kończy się sukcesem, jeśli szczerze się w niego zaangażujemy. Ppk: Pójdźmy krok dalej. „Córki nieotrzymujące wystarczająco dużo miłości i uwagi, dzieci matek narcystycznych, nieobecnych emocjonalnie, stają się kobietami, które niczym ognia boją się, że będą cierpiały, gdy ktoś je odrzuci. Wydaje im się, że prędzej czy później czar pryśnie, zostaną uznane za mało wartościowe i odrzucone.”* Ten lęk przed odrzuceniem ciężko jest pokonać, prawda? SK: Każdy lęk, każdy bolesny wzorzec z dzieciństwa - uzdrawia się tak samo – jeśli chodzi o przebieg etapów tego procesu. W przypadku lęku przed odrzuceniem - mamy do czynienia z głęboką, rdzenną raną. U źródła większości destrukcyjnych zachowań, lęków - kryje się lęk przed odrzuceniem. Uważam, że każdy z nas przenosi ranę odrzucenia, lęk przed odrzuceniem. Kiedy boję się, co ktoś o mnie myśli, kiedy obawiam się krytyki, kiedy obsesyjnie kontroluję, kiedy osiągam, udowadniam swoją wartość, kiedy się podporządkowuję, kiedy atakuję itd. - robię to, bo głęboko w sobie boję się być odrzucona. Jest to rdzenna rana i głęboka praca z nią daje piękne owoce w postaci uwalniania wielu wynikających z niej, niesłużących nam zachowań. Ppk: Napisała Pani, że: „Kobieta, która doświadczała nieobecnego (emocjonalnie lub fizycznie) ojca i ma nieuleczoną ranę, w dorosłym życiu nie pozwoli sobie na mężczyznę, którego szczerze pragnie."* Dlaczego? SK: Nie pozwoli sobie na niego z wielu powodów, u każdej kobiety ten wzorzec ukształtuje się nieco inaczej. Z reguły kobieta ta nie pozwala sobie na wymarzonego mężczyznę, ponieważ na skutek Ojcowskiej rany wierzy, że mężczyzna który jest jej światem - prędzej czy później ją zrani (opuści, nie widzi, nie kocha, odrzuca, umniejsza itd.). Do tego - kobieta ta nie czuje się warta, zasługująca. Skoro nie była warta miłości własnego ojca - dlaczego miałaby być warta miłości ukochanego mężczyzny? Skoro na niego nie zasługuje, to na pewno on i tak ją odrzuci. Nie będzie ryzykować takiego bólu. Wybierze bezpieczniejsze opcje, czyli kogoś, na kim jej aż tak mocno nie zależy. Oczywiście dzieje się to podświadomie. I może mieć tu też miejsce schemat, w którym córka doświadczała w dzieciństwie ojca, który naprzemiennie kochał i ranił. Dla takiego dziecka miłość płynąca od mężczyzny kojarzy się też np. z chamstwem czy przemocą. Będzie do odtworzenia tego znanego schematu lgnąć. Ppk: „Szukamy, żebrzemy, zabiegamy, ale to nic nie daje, bo wypełnia nas wielka, rozrywająca serce dziura. Dziura, której nikt ani nic dla nas i za nas nie wypełni. Możemy zrobić to tylko same dla siebie, a wtedy będziemy gotowe przyjąć miłość, która do nas płynie”*. To Pani słowa. Dlaczego tego nie robimy? Czy to wynika z braku świadomości? Czy nie umiemy o siebie zadbać? Czujemy się mniej ważne niż inni? SK: Nie robimy tego, bo wydaje się nam, że to zewnętrzny świat ma nam dać tę miłość. Wierzymy, że ta miłość ma przyjść do nas z zewnętrz. I oczekujemy, że ktoś lub coś nam ją da w końcu poczuć. Każdy z nas przeżywa czasem chwile uniesienia, zakochania - jesteśmy wtedy przekonani, że to dzięki tej osobie czujemy się teraz tak cudownie. Tak naprawdę te chwile, w których czujemy tylko miłość, kwitniemy - świadczą o tym, że ta miłość jest cały czas w nas, a nasz partner jest po prostu kimś, kto pomógł nam skontaktować się w sobie z tym, co zawsze jest w nas dostępne. Chodzi tu więc o świadomość siebie i tego, że tylko my sami możemy dawać sobie to, czego potrzebujemy, za czym tęsknimy. I tylko wtedy możemy czuć się pełni. Nie wchodzimy w relacje po to, żeby się kimś dopełnić. Zawsze bawi mnie koncept ‘drugiej połówki’, uważam, że to romantyczna bzdura. Jeżeli czekamy, aż ktoś nas dopełni - czeka nas zawsze rozczarowanie. Naszą rolą jest odkryć tą pełnię i miłość w sobie i z tego miejsca być z innymi ludźmi. Wtedy potrafimy naprawdę cieszyć się i przyjmować miłość, która nas otacza. Ppk: Kiedy Pani zdaniem dociera do kobiet, że mają dość żebrania o ochłapy? Jakie zdarzenia w dorosłym życiu otwierają im oczy? SK: Kiedy trwamy w trybie udowadniania swojej wartości, zabiegania o miłość i akceptację, bycie ważną, docenioną, wspieraną. Jednak niezależnie od tego jak się staramy - czujemy wciąż powracający niedosyt, wypełnia nas pustka, której nie rozumiemy, czujemy, że nie ważne, co robimy, i tak nie czujemy się warte i pełne. I do tego jesteśmy tak bardzo, ale to bardzo zmęczone. Zaczynamy rozumieć wtedy, że nie jesteśmy w stanie wyżebrać miłości, za którą tęsknimy - nigdzie na zewnątrz. Nikt nie wypełni w nas tej pustki. Musimy zrobić to same. Ppk: Pani książka jest pewnego rodzaju mapą. Ale z mapy trzeba chcieć korzystać i umieć ją czytać. Czy czytelnik może napotkać jakieś trudności? SK: Z całą pewnością, jeśli podejdziemy do książki rzetelnie, w szczerości ze sobą, zatrzymując się, by doświadczać własnych wglądów - będzie nam dane spotkać się z trudnymi przemyśleniami czy emocjami. Na pewno też pojawią się różne formy oporu, czyli wątpliwości czy powody, dla których nie powinniśmy kontynuować tej podróży. Uważam, że skorzystanie z jakiejś preferowanej formy wsparcia (np. z proponowanych na mojej stronie www kursów uzdrawiania Ojcowskiej i Matczynej rany) - jest bardzo ważne i cenne. Ppk: Chciałabym nasz wywiad zakończyć pięknymi słowami, które przeczytałam w Pani książce: „rany zabliźniają się nie dzięki skomplikowanym naprawczym procedurom, ale raczej dzięki rozpoznaniu swojej bezwarunkowej wartości i pełni(…) Gdy już wiemy, że zawsze byłyśmy i będziemy pełne i kompletne, nie tkwimy w pielęgnowanej dotąd pustce, w poczuciu bycia ofiarą, bycia wadliwą, w presji modyfikowania siebie. Gdy uczymy się dostrzegać w sobie wszystko to, o co dotąd desperacko zabiegałyśmy na zewnątrz, okazuje się, że jesteśmy wolne, całe, spełnione.”* Tej wolności i spełnienia życzę Pani, wszystkim moim Czytelniczkom i sobie 😊 Dziękuję za poświęcony czas i wierzę, że to nie Pani ostanie słowo. Czekamy na kolejne książki. *Fragmenty i cytaty pochodzą z książki S. Kocoń "Zranieni w dzieciństwie", Wydawnictwo Sensus, 2023 **Wywiad powstał we współpracy z Wydawnictwem Sensus POLECAMY:
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
JESTEŚMY NA FACEBOOKU:
POMAGAMY:
PISZEMY DLA WAS:
REKLAMA:
piszcie do nas na adres: psychologiaprzykawie@gmail.com |