CO DZIAŁO SIĘ ZA DRZWIAMI GOMORYFragment książki "Psychopaci"We wczorajszym poście "W sidłach psychopaty" mogliście przeczytać między innymi o tym jak nie wpaść w sidła psychopaty. Dzisiaj natomiast dzięki życzliwości WYDAWNICTWA FILIA publikujemy jeden z rozdziałów książki "Psychopaci", której autorem jest Stephen Seager. Od XVIII wieku definicja „całkowitego obłędu”, czyli choroby umysłowej, ewoluowała do określenia „dzika bestia”. Określaną tak osobę uznawano za „całkowicie zdeprawowaną” w takim rozumieniu, że tak jak małe dziecko, zwierzę albo dzika bestia – nie wie, co robi. Herbert Feigl Zanim zająłem się leczeniem psychiatrycznym, przez jedenaście lat byłem lekarzem pogotowia ratunkowego i gdy pielęgniarka nacisnęła przycisk alarmu, zbudził się we mnie dawny lekarz pogotowia ratunkowego. Padłem na kolana i umieściłem rozbitą głowę mężczyzny między kolanami, utrzymując jego kark i szyję w nieruchomej pozycji. Czerwień zalewała moją koszulę i spodnie. Krew gromadząca się na podłodze zaczynała już krzepnąć. Z pęknięcia na lewej skroni mężczyzny sączył się cienki strumyczek substancji mózgowej. Otworzyły się za mną drzwi oddziału i w odpowiedzi na alarm wbiegło dwunastu członków personelu z Oddziału B na piętrze, razem z dwoma policjantami. Policjanci zostali skierowani na dziedziniec, natomiast personel zajął się opanowaniem tłumu. – Poproszę latarkę! – zawołałem i pielęgniarka szybko podała mi wyjętą z kieszonki koszuli latarkę ołówkową. Rzuciłem promień światła, unosząc kciukiem powieki leżącego. Prawa źrenica zareagowała, zmniejszając się, natomiast lewa ledwo drgnęła i zaczęła się rozszerzać. Wyglądało to źle. Oznaczało krwawienie wewnątrzczaszkowe. – Dajcie tu zaraz sanitariuszy! – krzyknąłem. – W drodze – odpowiedziała Kate Henry, trzymając telefon wciśnięty między ramieniem i uchem. Pacjenci ogłuszeni hałasem i widokiem tak dużej ilości krwi zamarli z przerażenia. Ledwo drgnęli, gdy po upływie pięciu minut rozwarły się drzwi oddziału i pojawiła się trzyosobowa załoga ratowników medycznych z wózkiem do przewożenia chorych i sztywnymi noszami. – Uderzenie krzesłem w głowę – wyjaśniłem i odsunąłem się na bok. – Cios w źrenicę. – Zajmę się tym – ratownik założył leżącemu kołnierz stabilizujący kark. Za mną drugi ratownik rozerwał mu koszulę na piersi i przyczepił czujniki EKG. Po mojej prawej stronie trzeci z ratowników – strażak – zażądał połączenia z pogotowiem hrabstwa. – Alarm dla centrali ratunkowej hrabstwa (County General Emergency) – rzucił pierwszy ratownik. – Potrzebny transport lotniczy. – Centrala na linii – zawołała Kate Henry i podała przez drzwi dyżurki słuchawkę. Ratownik podbiegł i szybko przekazał informację, podczas gdy dwaj pozostali członkowie załogi ratowniczej razem z trzema pielęgniarkami ostrożnie ulokowali uderzonego pacjenta na sztywnych noszach, a potem przenieśli na wózek. Pomogliśmy zabezpieczyć ciało pasami i ratownicy szybko się wycofali, pod przewodnictwem Cole’a, który machał ręką, jakby dowodził szarżą kawaleryjską. Potem drzwi zatrzasnęły się i zostały zamknięte na klucz. Na podłodze pozostała krew. Pacjenci wpatrywali się w nią. Kręciło mi się w głowie. Próbowałem wstać, ale obawiałem się, że kolana mogą mnie nie utrzymać. Dwóch policjantów spokojnie sprowadziło wytatuowanego olbrzyma z dziedzińca, zaprowadzili go do pokoju, zamknęli drzwi i stanęli przed nimi na straży. – Lekarstwa! – krzyknęła pielęgniarka, Luella Cortes, Hiszpanka przed trzydziestką. Pacjenci, nadal oszołomieni, lecz wyraźnie zaznajomieni z obowiązującymi zwyczajami, ustawili się w szeregu przed małymi drzwiami połówkowymi do pokoju z lekami. Odszukałem zlew i przemyłem twarz wodą, zmywając krew z karku i oczyszczając go na tyle, na ile mogłem. Personel wycofał się do dyżurki pielęgniarek. Razem z nimi Ben Cohen – trzydzieści parę lat, wysoki, przystojny, ostry jak brzytwa – nasz nowy psycholog. Wchodził w skład mojej drużyny rozpoznawczej. W tym całym zgiełku gdzieś mi się zawieruszył. Był to też jego pierwszy dzień, ale bardziej sprawiał wrażenie rozgorączkowanego niż zdezorientowanego. – Kogo uderzył ten szaleniec? – zapytał ze złością Cohen. – Nazywa się Ralph Wilkins – odparła Mazie Monabong, filipińska pielęgniarka w średnim wieku. – Ten, kto go uderzył, to Bill McCoy. Byli skłóceni – pewnie jakieś długi hazardowe. – Albo Wilkins nie zapłacił dość za ochronę – stwierdziła Palanqui. – Wilkins prał brudy McCoya – dodała Kate Henry. – Był mu za coś winien. Poczułem silne łupanie w skroniach. Odwróciłem się do lustra nad zlewem, żeby obejrzeć tył głowy. Podeszła oddziałowa. – Jest pan ranny? – zapytała i łagodnie dotknęła głowy nad kołnierzykiem. Cofnęła zakrwawione palce. Azjata, silny mężczyzna w średnim wieku – przeczytałem na plakietce jego nazwisko: Xiang – podsunął mi krzesło. – Proszę usiąść – rzekł. Drobnej budowy, lecz silny, Xiang roztaczał wokół siebie atmosferę rozsądku i fachowości. – To nic poważnego. Wszystko będzie dobrze – odparłem. – Proszę siadać – powtórzył i usiadłem. Założył lateksowe rękawiczki i zaczął rozgarniać włosy. – Będzie potrzebne szycie – stwierdził i delikatnie przyłożył mi do głowy gazik. – Nie sądzę – sprzeciwiłem się, próbując wstać, jednak Xiang delikatnie, lecz stanowczo powstrzymał mnie, naciskając ręką ramię. – Pan jest tu nowym lekarzem, czy tak? – zapytał, z łatwością zmuszając mnie do siedzenia. – Tak. Jestem doktor Seager – odparłem. Xiang oczyścił moją ranę świeżym kawałkiem bawełny. – Pan Xiang jest naszym naczelnym pielęgniarzem – wtrąciła Kate Henry. – Miło mi… – zacząłem, jednak Xiang mi przerwał. – Od wielu miesięcy nie mieliśmy lekarza na Oddziale C – rzekł, ciągle zajmując się raną. – Potrzebujemy tu pana. Naprawdę potrzebujemy. Delikatnie obrócił taboret i zajrzał mi w oczy. – Jeżeli teraz nie zajmiemy się tym rozcięciem – stwierdził – to może się wdać infekcja, a potem tężec i w końcu nastąpi zejście. I wtedy może nie będziemy mieć lekarza przez następne trzy miesiące, rok czy nawet w ogóle. – Przerwał i uśmiechnął się. – Dlatego musimy szyć. Czułem, jak walą mi w głowie bębny. – Dobrze – zgodziłem się. Xiang chwycił trzy arkusze papieru z wysokiej sterty wznoszącej się na pobliskim biurku i pospiesznie nagryzmolił coś na spodzie każdego z nich. – Proszę to wziąć do centrali ratunkowej – polecił. – Randy pana tam zawiezie. Jest naszym pomocnikiem medycznym. Wstał przystojny, młody, czarny mężczyzna, odebrał papiery od Xianga i przeszedł obok mnie. – Proszę się nie martwić – dorzucił Cohen. – Dowiemy się wszystkiego o McCoyu. – Dziękuję. – Tylko tyle mogłem z siebie wydusić. – Mam nadzieję, że poczuje się pan lepiej – zawołała Monabong za nami, gdy wychodziłem za Randym. Przy wejściu do stacji minęliśmy trzech członków personelu prowadzonych przez cztery pielęgniarki trzymające w pogotowiu pełne strzykawki. Obaj policjanci trzymający wartę przed drzwiami pokoju McCoya weszli do środka. *** Minęliśmy drzwi pogotowia i dyżurna urzędniczka stacji sprawdziła moją plakietkę z nazwiskiem. Potem odebrała papiery Xianga z rąk Randy’ego i wezwała pielęgniarkę, która mimo przepełnionej poczekalni poprowadziła nas prosto na zaplecze, do kabiny z zasłonami. – Czuję się dobrze – powiedziałem, zwracając się do Randy’ego. – Może pan wracać. Randy wahał się przez chwilę, potem skinął głową i odszedł. W czasie gdy czekałem, poprzez hałas zapracowanej stacji ratunkowej usłyszałem szybkie kroki i pełne napięcia ostro brzmiące głosy, szelest plastiku owijającego instrumenty i brzęczenie wózka z przewoźnym aparatem rentgena razem ze stukotem toczących się kółek czteroramiennej podstawy stojaka do kroplówek – typowy zgiełk obrazujący walkę ze śmiercią. – Jestem doktor Vezo. – Młoda kobieta w białym kitlu rozsunęła kotarę kabiny i wśliznęła się do środka. – Pozwoli pan, że zerknę na to rozcięcie – kontynuowała i unosząc sztywną podkładkę do pisania z klipsem, podeszła do mnie od tyłu i rozsunęła włosy na tyle mojej głowy. – Jak to się stało? – zapytała. – Uderzyłem się w głowę – odparłem. Vezo wciągnęła sterylne rękawiczki, otworzyła opakowaną tackę z narzędziami, znieczuliła i przemyła rozcięcie betadiną, a potem zaczęła szyć. – Pan też jest z Napa? – zapytała po skończeniu. – Tak, z Napa – odparłem, unosząc się i odwracając w jej stronę. – Ma pani dużo takiego czegoś stamtąd? – Czegoś…? – No, ile zdarza się tam takich nagłych wypadków? – Sporo – odparła Vezo, zdejmując rękawiczki. – Wie pan, jak tu, w okolicy, nazywają Napa State? Zaprzeczyłem ruchem głowy. – Gomora – rzekła Vezo. – Tak jak „Sodoma i…”. To tajemnicze miejsce. Tak jak to biblijne miasto, nikt w istocie nie wie, ile i jakiego rodzaju zła się tam kryje. Zaczęła mnie boleć głowa i przez moment pomyślałem, że podjąłem bardzo złą decyzję w sprawie pracy. Jednak nie wyraziłem tego głośno. Nie mogłem. Powiedziałem tylko: – Myślę, że wszystko się dobrze ułoży. Vezo nie zdążyła odpowiedzieć, została wezwana do pokoju zajmującego się traumą pourazową, gdzie podawano wyniki badań. – Mamy na zapleczu zapasowe ubrania – wskazała na mój poplamiony krwią strój, potem schowała notatnik, rozchyliła kotary i zniknęła. Wyjąłem telefon komórkowy i niepewny zastanawiałem się, co powiedzieć żonie. – Halo, Ingrid. Obecnie jestem w centrali ratunkowej hrabstwa – powiedziałem. – Co ci jest? – zapytała. – Uderzyłem się w głowę. Ale nie martw się. Mogę już wrócić do domu. – Dobrze, będę tam tak szybko, jak tylko mi się uda – odpowiedziała. Rozłączyłem się i poszedłem na zaplecze przebrać się w kompletny strój pracowników pogotowia, koloru zielonego. Poplamione ubranie włożyłem do plastikowej torby i wyszedłem na zewnątrz. Natychmiast ogłuszył mnie ryk lądującego śmigłowca. Znalazłem ławkę w cieniu drzewa i usiadłem. Powietrze było chłodne i nieruchome. Przywitałem Ingrid uśmiechem. Z SUV-a wysiadła w każdym calu elegancka, wysoka blondynka i podeszła do mnie. – To tylko rozcięcie – wyjaśniłem, wskazując tył głowy. Rozgarnęła włosy. – Masz dziesięć szwów – stwierdziła wyraźnie zdenerwowana. – Kto ci to zrobił? – zapytała. Jako lekarz przywykła do widoku ran i krwi, jednak rodzina to zawsze inna sprawa. – Możemy podjechać po mojego pikapa – powiedziałem, idąc w kierunku SUV-a. – Opowiem ci wszystko po drodze. – Znalazłam to na podjeździe. – Ingrid podała mi mapę szpitala, którą przysłał mi doktor Francis. Musiała mi wypaść z kieszeni. Na górze widniał napis: NAPA STATE HOSPITAL. – Napa State – zauważyłem. – Ale na pogotowiu nazywają go Gomora. – Co? – spytała. – Gomora, jak „Sodoma i…”. Kto wie, co się naprawdę kryje w środku…? – Co…? Znowu spojrzałem na mapę. Wewnątrz ogrodzenia zakreślono kółkiem Oddział C. – Przepraszam – rzekłem – powinienem ci powiedzieć. Ingrid zapuściła silnik i wyjechała z parkingu stacji ratunkowej. – Na Oddział C przydzielono mnie w ostatniej chwili – wyjaśniłem. – Mówili, że nie będziemy tam wchodzić, ale najwyraźniej coś się zmieniło. Wpierw chciałem sprawdzić to miejsce. Pomyślałem, że będziesz się o mnie martwić. Ingrid zatrzymała się na świetle. – Udałem się do mojego nowego oddziału – ciągnąłem. – I facet wielkości góry, ze słowem „piekło” wytatuowanym na czole, rzucił mną o ścianę w chwili, gdy rozwalił głowę starego mężczyzny uderzeniem krzesła. Pękła mu czaszka. Właśnie zabierali go śmigłowcem. Ingrid z urodzenia jest Dunką, ze skandynawską powściągliwością, niepozwalającą okazywać uczuć. – Powinieneś był powiedzieć mi o zmianie oddziału. – Westchnęła. – Jednak teraz to już nie ma znaczenia. Nie wiem, co powiedzieć. Jestem przerażona. To twój pierwszy dzień w pracy i już masz rozbitą głowę. Byłeś tam tylko przez godzinę. – Mimo wszystko – odparłem z wymuszonym uśmiechem – mam nadzieję, że nie wygląda to groźnie. Musiałem jednak uderzyć głową silniej, niż mi się wydawało, nie pamiętałem bowiem wiele z tego popołudnia. Kiedy John, nasz czternastoletni syn, zjawił się w domu, patrzyłem bezmyślnie w ekran telewizora na odcinek serialu Dni naszego życia. – Jesteś już w domu? – zdziwił się i spojrzał zaintrygowany na ekran telewizora. – Oglądasz operę mydlaną? – Przerwał. – Twoja głowa krwawi, tato. Co się stało? Zapomniałem zmienić bandaż, nie pamiętałem, że może przesiąknąć. Do wieczora moje myśli stały się klarowniejsze i poczułem się dużo lepiej. Ingrid zbadała rozcięcie, zatamowała krew i zdecydowała, żeby świeży szef pozostał odsłonięty. Podczas kolacji, w celu wyjaśnienia tego, co się stało, podałem Johnowi rozsądną wersję wydarzeń tego dnia. Mądry nad swój wiek, potrząsnął głową i rzekł: – Tato, nie możesz tam pracować. To niebezpieczne. Późną nocą siedziałem na skraju łóżka, gdy Ingrid usuwała makijaż i przemywała twarz. Powtórzyłem jej całą historię przepraw przez strzeżone bramy i opisałem kampus. Opowiedziałem o fałszywym alarmie, co wywołało u niej nikły uśmiech. Wstałem i wyjrzałem przez okno wychodzące na dalekie światła miasta. – Nigdy nie byłem tak przestraszony – stwierdziłem. Ingrid, wycierając ręcznikiem policzki, odwróciła się: – Czy ten Napa, albo Gomora, czy jak to tam nazywają, nie jest przypadkiem szpitalem? – zapytała spokojnym tonem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. – Jeżeli było tak, jak powiedziałeś, to John miał rację i nie możesz tam wracać. Są inne zajęcia. Nie chcę oglądać twoich ran. To nie jest tego warte. – Przemyślę to – zapewniłem. Jak większość ludzi, a nawet psychiatrów, niewiele wiedziałem o stanowych szpitalach psychiatrii sądowej, gdy składałem wniosek o pracę w Gomorze. Znałem stanowe zakłady opiekujące się najciężej chorymi z chorych, w rzeczywistości pochodzące ze świata Hannibala Lectera. Pracując w Los Angeles, wysyłałem pacjentów do Metropolitan State Hospital, jednego z pięciu kalifornijskich szpitali psychiatrii sądowej. Ale moja noga nigdy nie przekroczyła bramy żadnego z nich. Nie znałem też nikogo, kto tam był. Ponadto nigdy poważnie nie myślałem o pracy w tego rodzaju szpitalu. W kręgach psychiatrów nie dyskutowano na ich temat. Istniały gdzieś tam – na dalekiej prowincji, daleko. I nikt nie wiedział, jakie to niebezpieczne miejsca. Jednak tego ranka poznałem o nich prawdę. Przed zaśnięciem przypomniałem sobie worek z moim zakrwawionym ulubionym niebieskim krawatem wepchniętym w kieszeń spodni. Nigdy już nie zobaczyłem tego worka. *Fragment książki "Psychopaci"mogłyśmy opublikować za zgodą Wydawnictwa Filia. Dziękujemy! POLECAMY:
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
JESTEŚMY NA FACEBOOKU:
POMAGAMY:
PISZEMY DLA WAS:
|