Psychologia przy kawie
  • Blog
  • PORADY ON LINE
  • O NAS
  • WYCHOWANIE
  • RELACJE
  • PRACA
  • ONA
  • WYWIADY
  • Kontakt / Współpraca
Obraz

Co działo się za drzwiami Gomory

3/22/2020

0 Comments

 
Obraz

CO DZIAŁO SIĘ ZA DRZWIAMI GOMORY

Fragment książki "Psychopaci"​


​We wczorajszym poście "W sidłach psychopaty" mogliście przeczytać między innymi o tym jak nie wpaść w sidła psychopaty. Dzisiaj natomiast dzięki życzliwości WYDAWNICTWA FILIA publikujemy jeden z rozdziałów książki "Psychopaci", której autorem jest Stephen Seager.




Od XVIII wieku definicja „całkowitego obłędu”, czyli choroby umysłowej, ewoluowała do określenia „dzika bestia”. Określaną tak osobę uznawano za „całkowicie zdeprawowaną” w takim rozumieniu, że tak jak małe dziecko, zwierzę albo dzika bestia – nie wie, co robi.
Herbert Feigl


​Zanim zająłem się leczeniem psychiatrycznym, przez jedenaście lat byłem lekarzem pogotowia ratunkowego i gdy pielęgniarka nacisnęła przycisk alarmu, zbudził się we mnie dawny lekarz pogotowia ratunkowego. Padłem na kolana i umieściłem rozbitą głowę mężczyzny między kolanami, utrzymując jego kark i szyję w nieruchomej pozycji.
  Czerwień zalewała moją koszulę i spodnie. Krew gromadząca się na podłodze zaczynała już krzepnąć. Z pęknięcia na lewej skroni mężczyzny sączył się cienki strumyczek substancji mózgowej.
  Otworzyły się za mną drzwi oddziału i w odpowiedzi na alarm wbiegło dwunastu członków personelu z Oddziału B na piętrze, razem z dwoma policjantami.
Policjanci zostali skierowani na dziedziniec, natomiast personel zajął się opanowaniem tłumu.
  – Poproszę latarkę! – zawołałem i pielęgniarka szybko podała mi wyjętą z kieszonki koszuli latarkę ołówkową. Rzuciłem promień światła, unosząc kciukiem powieki leżącego. Prawa źrenica zareagowała, zmniejszając się, natomiast lewa ledwo drgnęła i zaczęła się rozszerzać. Wyglądało to źle. Oznaczało krwawienie wewnątrzczaszkowe.
   – Dajcie tu zaraz sanitariuszy! – krzyknąłem.
 – W drodze – odpowiedziała Kate Henry, trzymając telefon wciśnięty między ramieniem i uchem.
  Pacjenci ogłuszeni hałasem i widokiem tak dużej ilości krwi zamarli z przerażenia. Ledwo drgnęli, gdy po upływie pięciu minut rozwarły się drzwi oddziału i pojawiła się trzyosobowa załoga ratowników medycznych z wózkiem do przewożenia chorych i sztywnymi noszami.
  – Uderzenie krzesłem w głowę – wyjaśniłem i odsunąłem się na bok. – Cios w źrenicę.
 – Zajmę się tym – ratownik założył leżącemu kołnierz stabilizujący kark. Za mną drugi ratownik rozerwał mu koszulę na piersi i przyczepił czujniki EKG. Po mojej prawej stronie trzeci z ratowników – strażak – zażądał połączenia z pogotowiem hrabstwa.
  – Alarm dla centrali ratunkowej hrabstwa (County General Emergency) – rzucił pierwszy ratownik. – Potrzebny transport lotniczy.
  – Centrala na linii – zawołała Kate Henry i podała przez drzwi dyżurki słuchawkę.
  Ratownik podbiegł i szybko przekazał informację, podczas gdy dwaj pozostali członkowie załogi ratowniczej razem z trzema pielęgniarkami ostrożnie ulokowali uderzonego pacjenta na sztywnych noszach, a potem przenieśli na wózek.
 Pomogliśmy zabezpieczyć ciało pasami i ratownicy szybko się wycofali, pod przewodnictwem Cole’a, który machał ręką, jakby dowodził szarżą kawaleryjską. Potem drzwi zatrzasnęły się i zostały zamknięte na klucz.
  Na podłodze pozostała krew. Pacjenci wpatrywali się w nią. Kręciło mi się w głowie. Próbowałem wstać, ale obawiałem się, że kolana mogą mnie nie utrzymać. Dwóch policjantów spokojnie sprowadziło wytatuowanego olbrzyma z dziedzińca, zaprowadzili go do pokoju, zamknęli drzwi i stanęli przed nimi na straży.
 – Lekarstwa! – krzyknęła pielęgniarka, Luella Cortes, Hiszpanka przed trzydziestką. Pacjenci, nadal oszołomieni, lecz wyraźnie zaznajomieni z obowiązującymi zwyczajami, ustawili się w szeregu przed małymi drzwiami połówkowymi do pokoju z lekami.
   Odszukałem zlew i przemyłem twarz wodą, zmywając krew z karku i oczyszczając go na tyle, na ile mogłem. Personel wycofał się do dyżurki pielęgniarek.
Razem z nimi Ben Cohen – trzydzieści parę lat, wysoki, przystojny, ostry jak brzytwa – nasz nowy psycholog. Wchodził w skład mojej drużyny rozpoznawczej. W tym całym zgiełku gdzieś mi się zawieruszył. Był to też jego pierwszy dzień, ale bardziej sprawiał wrażenie rozgorączkowanego niż zdezorientowanego.
  – Kogo uderzył ten szaleniec? – zapytał ze złością Cohen.
 – Nazywa się Ralph Wilkins – odparła Mazie Monabong, filipińska pielęgniarka w średnim wieku. – Ten, kto go uderzył, to Bill McCoy. Byli skłóceni – pewnie jakieś długi hazardowe.
  – Albo Wilkins nie zapłacił dość za ochronę – stwierdziła Palanqui.
  – Wilkins prał brudy McCoya – dodała Kate Henry.
  – Był mu za coś winien.
  Poczułem silne łupanie w skroniach. Odwróciłem się do lustra nad zlewem, żeby obejrzeć tył głowy. Podeszła oddziałowa.
  – Jest pan ranny? – zapytała i łagodnie dotknęła głowy nad kołnierzykiem. Cofnęła zakrwawione palce.
  Azjata, silny mężczyzna w średnim wieku – przeczytałem na plakietce jego nazwisko: Xiang – podsunął mi krzesło.
  – Proszę usiąść – rzekł.
  Drobnej budowy, lecz silny, Xiang roztaczał wokół siebie atmosferę rozsądku i fachowości.
  – To nic poważnego. Wszystko będzie dobrze – odparłem.
  – Proszę siadać – powtórzył i usiadłem.
  Założył lateksowe rękawiczki i  zaczął rozgarniać włosy.
  – Będzie potrzebne szycie – stwierdził i delikatnie przyłożył mi do głowy gazik.
  – Nie sądzę – sprzeciwiłem się, próbując wstać, jednak Xiang delikatnie, lecz stanowczo powstrzymał mnie, naciskając ręką ramię.
  – Pan jest tu nowym lekarzem, czy tak? – zapytał, z łatwością zmuszając mnie do siedzenia.
  – Tak. Jestem doktor Seager – odparłem. Xiang oczyścił moją ranę świeżym kawałkiem bawełny.
  – Pan Xiang jest naszym naczelnym pielęgniarzem – wtrąciła Kate Henry.
  – Miło mi… – zacząłem, jednak Xiang mi przerwał.
  – Od wielu miesięcy nie mieliśmy lekarza na Oddziale C – rzekł, ciągle zajmując się raną. – Potrzebujemy tu pana. Naprawdę potrzebujemy.
  Delikatnie obrócił taboret i zajrzał mi w oczy. 
Obraz
  ​– Jeżeli teraz nie zajmiemy się tym rozcięciem – stwierdził – to może się wdać infekcja, a potem tężec i w końcu nastąpi zejście. I wtedy może nie będziemy mieć lekarza przez następne trzy miesiące, rok czy  nawet w ogóle. – Przerwał i uśmiechnął się. – Dlatego musimy szyć.
  Czułem, jak walą mi w głowie bębny.
  – Dobrze – zgodziłem się.
  Xiang chwycił trzy arkusze papieru z wysokiej sterty wznoszącej się na pobliskim biurku i pospiesznie nagryzmolił coś na spodzie każdego z nich.
  – Proszę to wziąć do centrali ratunkowej – polecił.
  – Randy pana tam zawiezie. Jest naszym pomocnikiem medycznym.
  Wstał przystojny, młody, czarny mężczyzna, odebrał papiery od Xianga i przeszedł obok mnie.
  – Proszę się nie martwić – dorzucił Cohen. – Dowiemy się wszystkiego o McCoyu.
  – Dziękuję. – Tylko tyle mogłem z siebie wydusić.
 – Mam nadzieję, że poczuje się pan lepiej – zawołała Monabong za nami, gdy wychodziłem za Randym.
  Przy wejściu do stacji minęliśmy trzech członków personelu prowadzonych przez cztery pielęgniarki trzymające w pogotowiu pełne strzykawki. Obaj policjanci trzymający wartę przed drzwiami pokoju McCoya weszli do środka.
 
***
​
Minęliśmy drzwi pogotowia i dyżurna urzędniczka stacji sprawdziła moją plakietkę z nazwiskiem. Potem odebrała papiery Xianga z rąk Randy’ego i wezwała pielęgniarkę, która mimo przepełnionej poczekalni poprowadziła nas prosto na zaplecze, do kabiny z zasłonami.
  – Czuję się dobrze – powiedziałem, zwracając się do Randy’ego. – Może pan wracać.
   Randy wahał się przez chwilę, potem skinął głową i odszedł.
  W czasie gdy czekałem, poprzez hałas zapracowanej stacji ratunkowej usłyszałem szybkie kroki i pełne napięcia ostro brzmiące głosy, szelest plastiku owijającego instrumenty i brzęczenie wózka z przewoźnym aparatem rentgena razem ze stukotem toczących się kółek czteroramiennej podstawy stojaka do kroplówek – typowy zgiełk obrazujący walkę ze śmiercią.
 – Jestem doktor Vezo. – Młoda kobieta w białym kitlu rozsunęła kotarę kabiny i wśliznęła się do środka. – Pozwoli pan, że zerknę na to rozcięcie – kontynuowała i unosząc sztywną podkładkę do pisania z klipsem, podeszła do mnie od tyłu i rozsunęła włosy na tyle mojej głowy. – Jak to się stało? – zapytała.
  – Uderzyłem się w głowę – odparłem.
  Vezo wciągnęła sterylne rękawiczki, otworzyła opakowaną tackę z narzędziami, znieczuliła i przemyła rozcięcie betadiną, a potem zaczęła szyć.
   – Pan też jest z Napa? – zapytała po skończeniu.
  – Tak, z Napa – odparłem, unosząc się i odwracając w jej stronę. – Ma pani dużo takiego czegoś stamtąd?
  – Czegoś…?
  – No, ile zdarza się tam takich nagłych wypadków?
  – Sporo – odparła Vezo, zdejmując rękawiczki. – Wie pan, jak tu, w okolicy, nazywają Napa State?
   Zaprzeczyłem ruchem głowy.
   – Gomora – rzekła Vezo. – Tak jak „Sodoma i…”.
To tajemnicze miejsce. Tak jak to biblijne miasto, nikt w istocie nie wie, ile i jakiego rodzaju zła się tam kryje.
  Zaczęła mnie boleć głowa i przez moment pomyślałem, że podjąłem bardzo złą decyzję w sprawie pracy. Jednak nie wyraziłem tego głośno. Nie mogłem. Powiedziałem tylko:
  – Myślę, że wszystko się dobrze ułoży.
  Vezo nie zdążyła odpowiedzieć, została wezwana do pokoju zajmującego się traumą pourazową, gdzie podawano wyniki badań.
  – Mamy na zapleczu zapasowe ubrania – wskazała na mój poplamiony krwią strój, potem schowała notatnik, rozchyliła kotary i zniknęła.
  Wyjąłem telefon komórkowy i niepewny zastanawiałem się, co powiedzieć żonie.
  – Halo, Ingrid. Obecnie jestem w centrali ratunkowej hrabstwa – powiedziałem.
  – Co ci jest? – zapytała.
  – Uderzyłem się w głowę. Ale nie martw się. Mogę już wrócić do domu.
  – Dobrze, będę tam tak szybko, jak tylko mi się uda – odpowiedziała.
  Rozłączyłem się i poszedłem na zaplecze przebrać się w kompletny strój pracowników pogotowia, koloru zielonego. Poplamione ubranie włożyłem do plastikowej torby i wyszedłem na zewnątrz. Natychmiast ogłuszył mnie ryk lądującego śmigłowca.
   Znalazłem ławkę w cieniu drzewa i usiadłem. Powietrze było chłodne i nieruchome.
  Przywitałem Ingrid uśmiechem. Z SUV-a wysiadła w każdym calu elegancka, wysoka blondynka i podeszła do mnie.
  – To tylko rozcięcie – wyjaśniłem, wskazując tył głowy.
Rozgarnęła włosy.
  – Masz dziesięć szwów – stwierdziła wyraźnie zdenerwowana. – Kto ci to zrobił? – zapytała.
   Jako lekarz przywykła do widoku ran i krwi, jednak rodzina to zawsze inna sprawa.
  – Możemy podjechać po mojego pikapa – powiedziałem, idąc w kierunku SUV-a. – Opowiem ci wszystko po drodze.
  – Znalazłam to na podjeździe. – Ingrid podała mi mapę szpitala, którą przysłał mi doktor Francis. Musiała mi wypaść z kieszeni. Na górze widniał napis: NAPA STATE HOSPITAL.
  – Napa State – zauważyłem. – Ale na pogotowiu nazywają go Gomora. 
Obraz
  ​– Co? – spytała.
  – Gomora, jak „Sodoma i…”. Kto wie, co się naprawdę kryje w środku…?
  – Co…?
  Znowu spojrzałem na mapę. Wewnątrz ogrodzenia zakreślono kółkiem Oddział C.
  – Przepraszam – rzekłem – powinienem ci powiedzieć.
  Ingrid zapuściła silnik i wyjechała z parkingu stacji ratunkowej.
  – Na Oddział C przydzielono mnie w ostatniej chwili – wyjaśniłem. – Mówili, że nie będziemy tam wchodzić, ale najwyraźniej coś się zmieniło. Wpierw chciałem sprawdzić to miejsce. Pomyślałem, że będziesz się o mnie martwić.
  Ingrid zatrzymała się na świetle.
  – Udałem się do mojego nowego oddziału – ciągnąłem. – I facet wielkości góry, ze słowem „piekło” wytatuowanym na czole, rzucił mną o ścianę w chwili, gdy rozwalił głowę starego mężczyzny uderzeniem krzesła. Pękła mu czaszka. Właśnie zabierali go śmigłowcem.
 Ingrid z urodzenia jest Dunką, ze skandynawską powściągliwością, niepozwalającą okazywać uczuć.
  – Powinieneś był powiedzieć mi o zmianie oddziału.
  – Westchnęła. – Jednak teraz to już nie ma znaczenia.
 Nie wiem, co powiedzieć. Jestem przerażona. To twój pierwszy dzień w pracy i już masz rozbitą głowę. Byłeś tam tylko przez godzinę.
  – Mimo wszystko – odparłem z wymuszonym uśmiechem – mam nadzieję, że nie wygląda to groźnie.
  Musiałem jednak uderzyć głową silniej, niż mi się wydawało, nie pamiętałem bowiem wiele z tego popołudnia. Kiedy John, nasz czternastoletni syn, zjawił się w domu, patrzyłem bezmyślnie w ekran telewizora na odcinek serialu Dni naszego życia.
  – Jesteś już w domu? – zdziwił się i spojrzał zaintrygowany na ekran telewizora. – Oglądasz operę mydlaną? – Przerwał. – Twoja głowa krwawi, tato. Co się stało?
  Zapomniałem zmienić bandaż, nie pamiętałem, że może przesiąknąć.
 Do wieczora moje myśli stały się klarowniejsze i poczułem się dużo lepiej. Ingrid zbadała rozcięcie, zatamowała krew i zdecydowała, żeby świeży szef pozostał odsłonięty.
 Podczas kolacji, w celu wyjaśnienia tego, co się stało, podałem Johnowi rozsądną wersję wydarzeń tego dnia. Mądry nad swój wiek, potrząsnął głową i rzekł:
  – Tato, nie możesz tam pracować. To niebezpieczne.
  Późną nocą siedziałem na skraju łóżka, gdy Ingrid usuwała makijaż i przemywała twarz.
  Powtórzyłem jej całą historię przepraw przez strzeżone bramy i opisałem kampus. Opowiedziałem o fałszywym alarmie, co wywołało u niej nikły uśmiech.
   Wstałem i wyjrzałem przez okno wychodzące na dalekie światła miasta.
  – Nigdy nie byłem tak przestraszony – stwierdziłem.
  Ingrid, wycierając ręcznikiem policzki, odwróciła się:
  – Czy ten Napa, albo Gomora, czy jak to tam nazywają, nie jest przypadkiem szpitalem? – zapytała spokojnym tonem.
  Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
  – Jeżeli było tak, jak powiedziałeś, to John miał rację i nie możesz tam wracać. Są inne zajęcia. Nie chcę oglądać twoich ran. To nie jest tego warte.
  – Przemyślę to – zapewniłem.
  Jak większość ludzi, a nawet psychiatrów, niewiele wiedziałem o stanowych szpitalach psychiatrii sądowej, gdy składałem wniosek o pracę w Gomorze. Znałem stanowe zakłady opiekujące się najciężej chorymi z chorych, w rzeczywistości pochodzące ze świata Hannibala Lectera. Pracując w Los Angeles, wysyłałem pacjentów do Metropolitan State Hospital, jednego z pięciu kalifornijskich szpitali psychiatrii sądowej. Ale moja noga nigdy nie przekroczyła bramy żadnego z nich. Nie znałem też nikogo, kto tam był. Ponadto nigdy poważnie nie myślałem o pracy w tego rodzaju szpitalu. W kręgach psychiatrów nie dyskutowano na ich temat. Istniały gdzieś tam – na dalekiej prowincji, daleko. I nikt nie wiedział, jakie to niebezpieczne miejsca. Jednak tego ranka poznałem o nich prawdę.
  Przed zaśnięciem przypomniałem sobie worek z moim zakrwawionym ulubionym niebieskim krawatem wepchniętym w kieszeń spodni. Nigdy już nie zobaczyłem tego worka.

*Fragment książki "Psychopaci"mogłyśmy opublikować za zgodą Wydawnictwa Filia. Dziękujemy!

POLECAMY:
Obraz
NOWOŚĆ:

Stephen Seager
"Psychopaci"
Wydawnictwo FILIA


PREMIERA: 26 lutego

CZYTAJ WIĘCEJ>>
0 Comments

Your comment will be posted after it is approved.


Leave a Reply.

    JESTEŚMY NA FACEBOOKU:

    POMAGAMY:
    Obraz
    Kliknij i sprawdź

    PUBLIKUJEMY W:
    Obraz
      

    Newsweek Psychologia
    Obraz
    Cosmopolitan
    Obraz
    Newsweek
    Obraz

    PISZEMY DLA WAS:

    Obraz
    Katarzyna Krakowska
    Obraz
    Joanna Kotarska

    REKLAMA:
    piszcie do nas na adres: 
    ​psychologiaprzykawie@gmail.com 
    ​

​Strony:  1   2   3   4   5   6   7   8   9  10  11  12  13  14  15  16  17  18  19  20  21  22  23  24  25  26  27  28  29  30  31  32  33  34  35  36  37  38  39  40  41  42  43  44  45  46  47  48  49  50  51  52  53  54  55  56  57  58  59  60  61  62  63  64  65  66  67  68  69  70  71  72  73  74  75  76  77  78  79  80  81  82  83  84  85  86  87  88  89  90  
​

Powered by Weebly
  • Blog
  • PORADY ON LINE
  • O NAS
  • WYCHOWANIE
  • RELACJE
  • PRACA
  • ONA
  • WYWIADY
  • Kontakt / Współpraca