ZA ZAMKNIĘTYMI DRZWIAMIWywiad z dr nauk medycznych Pawłem Kabatą - chirurgiem, onkologiem |
ZA ZAMKNIĘTYMI DRZWIAMI
Wywiad z dr nauk medycznych Pawłem Kabatą - chirurgiem, onkologiem
i autorem książki "O chirurgii inaczej"
Dzisiaj mamy przyjemność zaprezentować wywiad, który przeprowadziłyśmy z dr nauk medycznych Pawłem Kabatą - chirurgiem, onkologiem oraz autorem książki "O chirurgii inaczej", człowiekiem, o którym mówi się, że jest najlepszym chirurgiem wśród pisarzy i najlepszym pisarzem wśród chirurgów.
Psychologia przy kawie: Panie Doktorze, gdy wspomniałam w domu o tym, że będę przeprowadzała z Panem wywiad, okazało się, że moja córka od paru lat obserwuje Pana profil na Instagramie. Pana nazwisko wywołało uśmiech na jej twarzy i usłyszałam wiele miłych słów kierowanych pod Pana adresem. Czy widzi Pan, że istnienie w mediach społecznościowych powoduje tak wielką rozpoznawalność i sympatię?
Dr Paweł Kabata: Skłamałbym, mówiąc, że nie ;) Moim problemem od zawsze było to, że nie potrafiłem udawać i wszystkie emocje – zarówno te złe, jak i dobre były od razu zauważalne. Dlatego nie będę się silił na fałszywą skromność, choć do chwalipięt też nie należę. A tak całkiem poważnie, to bardzo miłe. Cieszy to mnie, jako autora treści przeznaczonych dla moich odbiorców, że podoba im się to, co robię. Lubię wchodzić w interakcje z obserwatorami, spotykać wśród studentów. Zresztą, gdyby tak nie było, to już dawno nie byłoby @chirurgapawła, bo jestem też dosyć niecierpliwy. Nie umiałbym czekać miesiącami aż w końcu ktoś mnie dostrzeże. Dlatego teraz łapię te chwile w ilościach, jakie są tylko możliwe.
Ppk: Pomyślałam, że w czasach gdy tyle złego mówi się o polskiej służbie zdrowia, gdy lekarz często postrzegany jest jako pyszałkowaty zarozumialec, taki człowiek jak Pan – taki swój, tak bliski każdemu, nawet prostemu człowiekowi, ciepły, empatyczny, mówiący językiem zrozumiałym nawet dla niewykształconego człowieka może spowodować, że ludzie zaczną bardziej przychylnie patrzeć na lekarzy :) Mam rację?
Dr PK: W zasadzie to nakręca moją działalność. Od zawsze mówiłem, że celem mojego bloga, choć zwykle w tej części edukacyjnej, jest tłumaczenie z medycznego na polski. Nie ma nic bardziej frustrującego niż nierozumienie tego, co ktoś do nas mówi. Dlatego staram się mówić tak, by ludzie zrozumieli to, co chcę im przekazać. Umiem oczywiście też mówić językiem bardzo profesjonalnym, ale ten rezerwuję do spotkań naukowych, wykładów, do publiczności, która będzie rozumiała ten język. Ta „misja” to też pewnego rodzaju próba zbalansowania własnych frustracji językowych – jestem obecnie na etapie remontu domu z dość skomplikowaną sytuacją prawną. I osobiście nie było dla mnie nic gorszego niż niezrozumienie języka, którego używali moi rozmówcy. Prawnicy, którzy używają słów i sformułowań, które powodują mętlik w głowie, czy też budowlańcy mówiący tak, jakby każdy był specjalistą w zakresie doboru różnych rodzajów styropianu. Ja sam nie mam problemu, żeby poprosić o wytłumaczenie „jak debilowi”, ale nie jest tajemnicą, że wielu pacjentów wstydzi się o to poprosić. Dlatego staram się im tego oszczędzić.
Ppk: Choroba powoduje w człowieku lęk. A spotkanie z lekarzem, który jest niedostępny często ten lęk potęguje. Taki człowiek jak Pan może dla wielu osób być czynnikiem znieczulającym w tym dobrym słowa znaczeniu. Lekarz to autorytet, ale autorytet może mieć oczy życzliwego i rozumiejącego człowieka 😊 Przecież tego w chorobie tak bardzo potrzebujemy. Pewnie wie Pan coś o tym, spotykając się na co dzień z chorymi.
Dr PK: To ważne, bo w naszym codziennym życiu coraz mniej mamy czasu na kontakt z pacjentem. Jesteśmy zaganiani, mamy stosy dokumentów do wypełnienia i obowiązków do wykonania. Dodatkowo, w czasach pandemii logistyka przyjmowania pacjentów do szpitala też uległa zmianie, co często skutkowało tym, że nasz pacjent na oddziale znajdował się, gdy my już dawno byliśmy poza. Dlatego staram się przerzucać te rozmowy na etap przedszpitalny, kiedy przygotowujemy do leczenia. Wtedy zawsze, niezależnie od tego ile osób puka do drzwi poradni, staram się poświęcić pacjentowi dokładnie tyle czasu, ile potrzebuje. Niestety miewa to też gorsze strony, bo bywa, że pacjenci próbują tę naszą sympatię wykorzystać i traktować jako naszą słabość. Ostatnio pacjentka próbowała wyłudzić zwolnienie sposobem „na miłego doktora”, a to też nie jest właściwe. Wydaje się, że najważniejszym jest znaleźć odpowiednią proporcję czułości i stanowczości, bo nasza praca czasem też tego wymaga. Czasem nie wyglądamy na takich przytulaśnych – np. wtedy, gdy musimy podejmować bardzo trudne decyzje albo forsować rozwiązania niekoniecznie po myśli pacjenta. Nie znaczy to oczywiście, że od razu zamieniamy się w zimne chamidła, ale trzeba umieć dostosować się do sytuacji. Kiedyś usłyszałem, że „w gabinecie jestem mniej wesoły niż na Instagramie”. Zgadza się. Tak bywa, gdy np. mówię komuś, że ma wyjątkowo paskudną i agresywną postać raka, a leczenie nie będzie należało do łatwych.
Ppk: Czy pamięta Pan Doktor dzień, w którym postanowił Pan zostać lekarzem? Co miało wpływ na to, że wybrał Pan tę drogę?
Dr PK: Nie pamiętam. Ale to nie był zryw. Nie było to też moje marzenie. Dorastałem w domu, w którym oboje rodzice są lekarzami. Jako dzieciak biegałem między stołami laboratorium klinicznego, albo okładaliśmy się z bratem wężami od stetoskopu. Jako synowie jedynej w gminie lekarki widzieliśmy różne rzeczy o różnych porach dnia, których normalne dzieci nie widują. Dookoła byli w dużej mierze ludzie związani z medycyną. A kiedy w liceum przyszedł czas na podjęcie decyzji o wyborze profilu klasy w drugiej połowie nauki (chodziłem do liceum czteroletniego), to ja najbardziej chciałem zostać muzykiem. Marzyłem o życiu na scenie. Ale rozsądek spowodował, że uznałem, iż poza medycyną widzę niewiele innych sposobów na życie. Zdziwienie było duże, bo jakość mojej nauki i wyników bliższa była gwiazdom punk rocka, ale uzyskałem ogromne wsparcie od rodziców w realizacji tego szalonego pomysłu.
Ppk: A czy pamięta Pani dzień, w którym postanowił Pan napisać książkę? Co wpłynęło z kolei na tę decyzję 😊 I jak znalazł Pan na to czas?
Dr PK: Wracałem z jakiejś konferencji, kiedy dostałem z jednego wydawnictwa maila z zapytaniem, czy nie szukam wydawcy. Natknęli się w Internecie na moją twórczość i uznali, że ma potencjał. Potem dość szybko się z tego wycofali, ale na szczęście nie byli to jedyni wydawcy, którzy przeglądają media społecznościowe. A że decyzja już zapadła, to mogłem tylko iść w tę stronę. Dla mnie był to też duży sprawdzian samego siebie, więc tym bardziej mi zależało. Z czasem było niestety gorzej. Po powstaniu pierwszych tekstów był wielomiesięczny okres stagnacji. Kompletnie nie miałem pomysłu na to, jak książka ma wyglądać, o czym mam pisać. Trochę dlatego, że pierwszy wydawca chciał mi narzucić swoją wizję. A chirurg nie lubi, jak mu się coś narzuca ;) Na szczęście obecny wydawca dał mi w pełni wolną rękę. Potem już zaczęły powstawać kolejne teksty, ale najwięcej zawdzięczam pandemii i tygodniowej kwarantannie, gdy mieszkałem w biurze – bez telewizora z Netflixem i wygodnej kanapy, ale za to z komputerem i klawiaturą.
Ppk: „Tam w zlewie stoją naczynia chirurgów z weekendu. Możesz teraz wziąć i je ładnie umyć…” Czytając ten fragment z książki opisujący Pana początki w zawodzie, pomyślałam, że u lekarza niezwykle ważna jest pokora i ten początek Pana drogi był taką lekcją, prawda? Z pewnością nie każdy potrafi ten egzamin zdać 😊
Dr PK: Ale kiedyś tak było. I choć wiem, że mówię jak stary człowiek, to dzisiaj początkujący chirurdzy są inni. Mój pierwszy, nieżyjący już profesor był osobą, która jak chciała kogoś upomnieć, to aż na parkingu pod szpitalem było go słychać. Nikt nas nie pytał o nasze plany, czy o to, czego chcemy. Trzeba było robić to, co nam kazano. To też nie było tak zupełnie dobre, bo mam wrażenie, że obecnie jest nieco więcej szacunku dla drugiego człowieka. Ale z pewnością uczyło określonej pokory. A ta w życiu chirurga jest niezwykle ważna. Zwłaszcza wtedy, kiedy jest trudno, kiedy są powikłania. Pozwala zapanować nad rozbujanym chirurgicznym ego, które często nie dopuszcza myśli, że coś mogło się zrobić nieprawidłowo.
Psychologia przy kawie: Panie Doktorze, gdy wspomniałam w domu o tym, że będę przeprowadzała z Panem wywiad, okazało się, że moja córka od paru lat obserwuje Pana profil na Instagramie. Pana nazwisko wywołało uśmiech na jej twarzy i usłyszałam wiele miłych słów kierowanych pod Pana adresem. Czy widzi Pan, że istnienie w mediach społecznościowych powoduje tak wielką rozpoznawalność i sympatię?
Dr Paweł Kabata: Skłamałbym, mówiąc, że nie ;) Moim problemem od zawsze było to, że nie potrafiłem udawać i wszystkie emocje – zarówno te złe, jak i dobre były od razu zauważalne. Dlatego nie będę się silił na fałszywą skromność, choć do chwalipięt też nie należę. A tak całkiem poważnie, to bardzo miłe. Cieszy to mnie, jako autora treści przeznaczonych dla moich odbiorców, że podoba im się to, co robię. Lubię wchodzić w interakcje z obserwatorami, spotykać wśród studentów. Zresztą, gdyby tak nie było, to już dawno nie byłoby @chirurgapawła, bo jestem też dosyć niecierpliwy. Nie umiałbym czekać miesiącami aż w końcu ktoś mnie dostrzeże. Dlatego teraz łapię te chwile w ilościach, jakie są tylko możliwe.
Ppk: Pomyślałam, że w czasach gdy tyle złego mówi się o polskiej służbie zdrowia, gdy lekarz często postrzegany jest jako pyszałkowaty zarozumialec, taki człowiek jak Pan – taki swój, tak bliski każdemu, nawet prostemu człowiekowi, ciepły, empatyczny, mówiący językiem zrozumiałym nawet dla niewykształconego człowieka może spowodować, że ludzie zaczną bardziej przychylnie patrzeć na lekarzy :) Mam rację?
Dr PK: W zasadzie to nakręca moją działalność. Od zawsze mówiłem, że celem mojego bloga, choć zwykle w tej części edukacyjnej, jest tłumaczenie z medycznego na polski. Nie ma nic bardziej frustrującego niż nierozumienie tego, co ktoś do nas mówi. Dlatego staram się mówić tak, by ludzie zrozumieli to, co chcę im przekazać. Umiem oczywiście też mówić językiem bardzo profesjonalnym, ale ten rezerwuję do spotkań naukowych, wykładów, do publiczności, która będzie rozumiała ten język. Ta „misja” to też pewnego rodzaju próba zbalansowania własnych frustracji językowych – jestem obecnie na etapie remontu domu z dość skomplikowaną sytuacją prawną. I osobiście nie było dla mnie nic gorszego niż niezrozumienie języka, którego używali moi rozmówcy. Prawnicy, którzy używają słów i sformułowań, które powodują mętlik w głowie, czy też budowlańcy mówiący tak, jakby każdy był specjalistą w zakresie doboru różnych rodzajów styropianu. Ja sam nie mam problemu, żeby poprosić o wytłumaczenie „jak debilowi”, ale nie jest tajemnicą, że wielu pacjentów wstydzi się o to poprosić. Dlatego staram się im tego oszczędzić.
Ppk: Choroba powoduje w człowieku lęk. A spotkanie z lekarzem, który jest niedostępny często ten lęk potęguje. Taki człowiek jak Pan może dla wielu osób być czynnikiem znieczulającym w tym dobrym słowa znaczeniu. Lekarz to autorytet, ale autorytet może mieć oczy życzliwego i rozumiejącego człowieka 😊 Przecież tego w chorobie tak bardzo potrzebujemy. Pewnie wie Pan coś o tym, spotykając się na co dzień z chorymi.
Dr PK: To ważne, bo w naszym codziennym życiu coraz mniej mamy czasu na kontakt z pacjentem. Jesteśmy zaganiani, mamy stosy dokumentów do wypełnienia i obowiązków do wykonania. Dodatkowo, w czasach pandemii logistyka przyjmowania pacjentów do szpitala też uległa zmianie, co często skutkowało tym, że nasz pacjent na oddziale znajdował się, gdy my już dawno byliśmy poza. Dlatego staram się przerzucać te rozmowy na etap przedszpitalny, kiedy przygotowujemy do leczenia. Wtedy zawsze, niezależnie od tego ile osób puka do drzwi poradni, staram się poświęcić pacjentowi dokładnie tyle czasu, ile potrzebuje. Niestety miewa to też gorsze strony, bo bywa, że pacjenci próbują tę naszą sympatię wykorzystać i traktować jako naszą słabość. Ostatnio pacjentka próbowała wyłudzić zwolnienie sposobem „na miłego doktora”, a to też nie jest właściwe. Wydaje się, że najważniejszym jest znaleźć odpowiednią proporcję czułości i stanowczości, bo nasza praca czasem też tego wymaga. Czasem nie wyglądamy na takich przytulaśnych – np. wtedy, gdy musimy podejmować bardzo trudne decyzje albo forsować rozwiązania niekoniecznie po myśli pacjenta. Nie znaczy to oczywiście, że od razu zamieniamy się w zimne chamidła, ale trzeba umieć dostosować się do sytuacji. Kiedyś usłyszałem, że „w gabinecie jestem mniej wesoły niż na Instagramie”. Zgadza się. Tak bywa, gdy np. mówię komuś, że ma wyjątkowo paskudną i agresywną postać raka, a leczenie nie będzie należało do łatwych.
Ppk: Czy pamięta Pan Doktor dzień, w którym postanowił Pan zostać lekarzem? Co miało wpływ na to, że wybrał Pan tę drogę?
Dr PK: Nie pamiętam. Ale to nie był zryw. Nie było to też moje marzenie. Dorastałem w domu, w którym oboje rodzice są lekarzami. Jako dzieciak biegałem między stołami laboratorium klinicznego, albo okładaliśmy się z bratem wężami od stetoskopu. Jako synowie jedynej w gminie lekarki widzieliśmy różne rzeczy o różnych porach dnia, których normalne dzieci nie widują. Dookoła byli w dużej mierze ludzie związani z medycyną. A kiedy w liceum przyszedł czas na podjęcie decyzji o wyborze profilu klasy w drugiej połowie nauki (chodziłem do liceum czteroletniego), to ja najbardziej chciałem zostać muzykiem. Marzyłem o życiu na scenie. Ale rozsądek spowodował, że uznałem, iż poza medycyną widzę niewiele innych sposobów na życie. Zdziwienie było duże, bo jakość mojej nauki i wyników bliższa była gwiazdom punk rocka, ale uzyskałem ogromne wsparcie od rodziców w realizacji tego szalonego pomysłu.
Ppk: A czy pamięta Pani dzień, w którym postanowił Pan napisać książkę? Co wpłynęło z kolei na tę decyzję 😊 I jak znalazł Pan na to czas?
Dr PK: Wracałem z jakiejś konferencji, kiedy dostałem z jednego wydawnictwa maila z zapytaniem, czy nie szukam wydawcy. Natknęli się w Internecie na moją twórczość i uznali, że ma potencjał. Potem dość szybko się z tego wycofali, ale na szczęście nie byli to jedyni wydawcy, którzy przeglądają media społecznościowe. A że decyzja już zapadła, to mogłem tylko iść w tę stronę. Dla mnie był to też duży sprawdzian samego siebie, więc tym bardziej mi zależało. Z czasem było niestety gorzej. Po powstaniu pierwszych tekstów był wielomiesięczny okres stagnacji. Kompletnie nie miałem pomysłu na to, jak książka ma wyglądać, o czym mam pisać. Trochę dlatego, że pierwszy wydawca chciał mi narzucić swoją wizję. A chirurg nie lubi, jak mu się coś narzuca ;) Na szczęście obecny wydawca dał mi w pełni wolną rękę. Potem już zaczęły powstawać kolejne teksty, ale najwięcej zawdzięczam pandemii i tygodniowej kwarantannie, gdy mieszkałem w biurze – bez telewizora z Netflixem i wygodnej kanapy, ale za to z komputerem i klawiaturą.
Ppk: „Tam w zlewie stoją naczynia chirurgów z weekendu. Możesz teraz wziąć i je ładnie umyć…” Czytając ten fragment z książki opisujący Pana początki w zawodzie, pomyślałam, że u lekarza niezwykle ważna jest pokora i ten początek Pana drogi był taką lekcją, prawda? Z pewnością nie każdy potrafi ten egzamin zdać 😊
Dr PK: Ale kiedyś tak było. I choć wiem, że mówię jak stary człowiek, to dzisiaj początkujący chirurdzy są inni. Mój pierwszy, nieżyjący już profesor był osobą, która jak chciała kogoś upomnieć, to aż na parkingu pod szpitalem było go słychać. Nikt nas nie pytał o nasze plany, czy o to, czego chcemy. Trzeba było robić to, co nam kazano. To też nie było tak zupełnie dobre, bo mam wrażenie, że obecnie jest nieco więcej szacunku dla drugiego człowieka. Ale z pewnością uczyło określonej pokory. A ta w życiu chirurga jest niezwykle ważna. Zwłaszcza wtedy, kiedy jest trudno, kiedy są powikłania. Pozwala zapanować nad rozbujanym chirurgicznym ego, które często nie dopuszcza myśli, że coś mogło się zrobić nieprawidłowo.
Ppk: Panie Doktorze, co przesądziło o tym, że wybrał Pan chirurgię? Czy od początku myślał Pan o tej specjalizacji, czy może w trakcie studiów rozważał Pan inne dziedziny medycyny?
Dr PK: Przypadek, bo ja nigdy nie chciałem być chirurgiem. To była jedyna dziedzina, co do której byłem pewien, że nie wybiorę po studiach. Ale pamiętam, jak pierwszy raz byłem na Sali operacyjnej. To miejsce wydało mi się niezwykłe. Mała, gęsto zagospodarowana przestrzeń, w której dziesięciu ludzi porusza się po swoich ścieżkach tak, że sobie nie przeszkadzają. Pamiętam nawet, jaka to była operacja, na której Sali operacyjnej. Potem, jak tylko była szansa, to chodziłem na salę, by czuć ten klimat. Pamiętam, jak byłem pełen podziwu, że operacje się udają ;) a na piątym roku miałem jedne zajęcia, które sprawiły, że już wiedziałem, że operowanie musi być fajne. To były zajęcia z chirurgii rekonstrukcyjnej.
Ppk: Czy takich historii jak ta opisana przez Pana, gdy pacjentka przed operacją zapytała: „Dlaczego pan będzie mnie operował? Nikogo starszego nie było?”, wydarzyło się więcej? Czy podważanie przez pacjentów Pana kompetencji, strach przed młodym lekarzem wyzwalały w Panu chęć pokazania, że młody potrafi, działały motywująco, czy powodowały lekkie poddenerwowanie i uświadamiały, że brak doświadczenia może utrudnić pracę?
Dr PK: To wciąż aktualna frustracja młodych chirurgów. Rzeczywiście jest tak, że pacjenci trochę patrzą na umiejętności chirurga przez pryzmat wieku i ilości tytułów przed nazwiskiem. A to często, choć nie zawsze jest zgodne. To boli, bo młody chirurg chce operować, chce się uczyć. Chce zdobywać doświadczenie, którego potem będzie potrzebował, gdy będzie starszy i samodzielny. Ale w społeczeństwie nie ma takiej świadomości. Nie ma myślenia o tym, że każdy kiedyś zaczynał. Mistrz świata formuły jeden nie wsiadł od razu do bolidu, a pilot odrzutowca za stery. I oczywiście często na początku tych kompetencji brakuje, ale dlatego właśnie szkolenie młodego chirurga powinno się odbywać pod nadzorem starszego i doświadczonego, by mógł je zdobywać bezpiecznie dla pacjenta. Bo zawsze będzie po drugiej stronie stołu operacyjnego ktoś, kto czuwa, pomaga w momentach trudnych, ale też pomaga przejąć część odpowiedzialności, gdy rzeczy idą nie tak, jak by się chciało. Duża rola w przełamywaniu tego oporu leży po stronie tego starszego chirurga. Ja, gdy daję młodszym kolegom operować, a pacjent ma wątpliwości, to zawsze tłumaczę, że będę obok, będę czuwał i nikt nie zostawi pacjenta sam na sam z młodzieńczą fantazją rezydenta. Najczęściej to działa.
Ppk: Czy ma Pan Doktor swojego guru, który był dla Pana inspiracją i motywował Pana w trakcie drogi do zostania lekarzem, a następnie chirurgiem?
Dr PK: Tak, choć czas sprawił, że widzę więcej i myślę więcej. A to pozwala mi oddzielać to, co chcę naśladować, od tego, czego nie chcę powtarzać, bo mi nie pasuje, drażni mnie albo wręcz mi się nie podoba. Wiedzieć, jakim lekarzem chcę być, a jakim chcę nie być. Bo nawet najlepszy lekarz jest tylko człowiekiem, który ma swoje wady i słabości. I chyba to stosunek wzajemnej ilości cech pozytywnych i negatywnych decyduje, czy z kimś zostajemy, czy nie. I to, jak szybko to zobaczymy. Bo najpierw zawsze jest zachwyt. Trochę jak z sylwestrowymi fajerwerkami i syfem, który potem zostaje na śniegu, a zaczyna razić dopiero, gdy rano otworzymy oczy.
Ppk: Czy ciężko jest Panu pogodzić bycie chirurgiem z życiem rodzinnym?
Dr PK: Ciężko, choć ostatnio się tego uczę. Ponieważ ojcem zostałem bardzo późno, bo już po dwóch specjalizacjach i doktoracie, to postanowiłem, że moja sytuacja jest na tyle stabilna, że mogę przestać się miotać i skupić na rodzinie. Oczywiście na postanowieniu się skończyło ;) bo pracy dalej mam mnogość, ale rzeczywiście staram się oddzielać od siebie te dwie kwestie. Mój syn urodził się chwilę przed pandemią, więc nie mieliśmy też jeszcze okazji przetestować naszej rodziny w trybie z lat wcześniejszych, czyli kilkudziesięciu wyjazdów zawodowych rocznie, ale sam po sobie widzę, że może być inaczej. Nauczyłem się wracać do domu. Kiedyś tej pracy, dyżurów było tyle, że jak wracałem do domu i było jasno, to ogarniał mnie taki dziwny niepokój, że do zmroku kręciłem się po pokoju i dopiero mogłem zacząć żyć, a teraz to się zmieniło. Choć często wracam do domu wtedy, kiedy mogę go już tylko wykąpać i położyć spać. Ale to takie nasze momenty, kiedy nie liczy się telefon czy komputer. Na pewno dużym utrudnieniem dla życia rodzinnego jest nieprzewidywalność naszej pracy i trudne do zaplanowania godziny. Nie dalej jak tydzień temu zaprosiliśmy z żoną gości w sobotę. W południe okazało się, że trzeba będzie operować, a o osiemnastej zaczęliśmy. Impreza zaczęła się trzy godziny później. Na szczęście po tylu latach nikogo to nie dziwi. Wszyscy w rodzinie i wśród znajomych wiedzą, że jak telefon nie odpowiada, to znaczy, że pewnie operuję i należy cierpliwie czekać aż skończę.
Ppk: Trzeba przyznać, że chirurgia onkologiczna to dziedzina medycyny niezwykle ciekawa, jednak również bardzo obciążająca psychicznie. Z tego względu wielu lekarzy stając przed wyborem specjalizacji, odrzuca tę dziedzinę z obawy, że nie będą w stanie udźwignąć tego, że w niektórych przypadkach pozostaną bezradni. Czy ma Pan Doktor jakąś odskocznię, która pozwala Panu się odstresować i złapać dystans?
Dr PK: Mam różne. Najczęściej jest to muzyka. Kiedyś największe stresy rozładowywałem, grając na perkusji. Szedłem na strych w domu rodzinnym i cała ulica cierpiała razem ze mną ;) Obecnie też lubię odpłynąć w dźwięki, choć w swej niespokojnej naturze bardzo różne rzeczy potrafią mnie zająć na tyle, żeby zapomnieć o tym, co złe. Ostatnio duży spokój odnajduję w stolarce i robieniu prac domowo-remontowych. Czym jest nie do końca udana operacja przy konieczności zagipsowania dziury w ścianie albo skręcenia kilku mebli? ;) a tak zupełnie poważnie, to jest to bardzo trudna kwestia. Medycyna to taka dziedzina, którą często przynosimy do domu, a jak wspomniałem na początku, ja emocji nie potrafię ukryć, więc
dbam o to, by pasji mi nie zabrakło.
Ppk: Co gdyby nie medycyna?
Dr PK: Prawdopodobnie muzyka, choć patrząc z perspektywy lat na moje młodzieńcze plany, to pewnie byłby to najgłupszy wybór z możliwych. A tak naprawdę, to nie mam bladego pojęcia. Moja żona się czasami irytuje, bo ja jestem tak zbudowany, że różne rzeczy mnie ciekawią, co powoduje dużą zmienność i nieprzewidywalność w moich planach. Mogę grać, budować biurko, nagrywać filmy albo latać dronem w zasadzie jeden po drugim. Lubię poznawać nowe rzeczy i nabywać nowe umiejętności, dlatego pewnie coś równie fajnego by się znalazło.
Ppk: „Cały przeoperowany dzień napełnił ciało miłą porcją endorfin poprawiających humor i dających, mimo odczuwalnego już zmęczenia, poczucie samospełnienia.” Porównuje Pan Doktor ten moment w życiu młodego chirurga, kiedy przełożeni dochodzą do wniosku, że posiadamy na tyle umiejętności i sprawności manualnej, iż można nam zacząć wyznaczać poważniejsze zadania i coraz trudniejsze operacje do uczuć jak w trakcie pierwszej jazdy samochodem na przednim siedzeniu lub w momencie, gdy na imprezie z okazji osiemnastych urodzin ojciec stawia przy twoim talerzyku kieliszek i napełnia go sokiem dla dorosłych” 😊 To są momenty, które zapamiętujemy do końca życia. Jakie chwile obecnie dodają Panu energii, powodują, że pomimo zmęczenia czuje Pan szczęście i spełnienie? Jakie momenty dodają Panu Doktorowi skrzydeł i udowadniają, że jest Pan na właściwym miejscu? Czy jakieś wydarzenia w karierze lekarza szczególnie utkwiły Panu Doktorowi w pamięci?
Dr PK: Obecnie jestem w niebezpiecznym dla chirurga momencie, czyli gdzieś około czterdziestego roku życia. Bo z jednej strony to ponoć najlepszy czas w życiu chirurga, gdy oś chęci-umiejętności-sprawność jest najkorzystniej ułożona, ale z drugiej nachodzą myśli o zwolnieniu tempa, zaczęciu korzystania z życia, czyli ukrytego w pięknych słowach zdziadzienia. I trzeba podjąć decyzję, którą drogą pójść. Na szczęście mam teraz możliwość rozwoju. Może niekoniecznie w kierunku, który planowałem, ale zawsze to rozwój. To on sprawia, że trwam i każdego bladego świtu zwlekam ciało z łóżka. Radość z wykonanych pierwszych coraz bardziej zaawansowanych operacji danego typu, wprowadzania nowych technik operacyjnych, czy osiągania coraz lepszych efektów leczenia. Gdy to się skończy, skończę się jako chirurg.
Ppk: Pana książka przypomniała mi pewną historię z mojego dzieciństwa. W moim domu rodzinnym na półce stała stara książka „Pamiętniki lekarzy.” Nie była to lektura odpowiednia dla malej dziewczynki, ale pamiętam, że często spoglądałam na grzbiet tej książki i wyobrażałam sobie, że na jej stronach jest opisany świat niedostępny dla przeciętnego człowieka. Dzisiaj wspominając tamtą książkę i przypominając sobie tę ciekawość dziecka, myślę, że dla wielu osób Pana książka stanie się takim wizjerem, przez który będą mogli podejrzeć życie lekarza. Mam nadzieję, że sięgną z ciekawości, a otrzymają wiele więcej niż tylko jej zaspokojenie.
Dr PK: Właśnie taki był zamysł tej książki. Ale nie tylko jej, bo moja działalność internetowa od samego początku taki cel miała. Chciałem uchylić drzwi bloku operacyjnego. Pokazać, co kryje się za napisem „Blok operacyjny - wstęp wzbroniony”. Pamiętam, jak sam miałem ciarki na plecach w czasach przedmedycznych, gdy mijałem takie duże szklane drzwi, które czasem się uchylały, a człowiek na leżącym wózku znikał w ich odmętach. Myślałem jak tam jest, co tam robią. Dlatego nie dziwię się, że ludzie chcieliby wiedzieć, zobaczyć, poczuć. Ja za każdym razem idąc na blok operacyjny, mam takie poczucie wstępowania do innego świata. Mimo że byłem tam tysiące razy. To uczucie, które bardzo ciężko opisać nawet, gdy sprawnie posługuje się słowem. To trzeba przeżyć. Dlatego zaprosiłem do niego czytelników. Uchyliłem drzwi.
Ppk: Panie Doktorze, dziękuję za poświęcony czas i życzę wielu sukcesów zawodowych, satysfakcji i tego, by nie zatracił Pan tej radości, której tak bardzo wszyscy potrzebujemy.
Dr PK: Bardzo dziękuję. To była duża przyjemność. Państwu życzę po pierwsze zdrowia, ale też normalności i wiary w to, że może być fajnie, nawet jak akurat nie jest.
Dr PK: Przypadek, bo ja nigdy nie chciałem być chirurgiem. To była jedyna dziedzina, co do której byłem pewien, że nie wybiorę po studiach. Ale pamiętam, jak pierwszy raz byłem na Sali operacyjnej. To miejsce wydało mi się niezwykłe. Mała, gęsto zagospodarowana przestrzeń, w której dziesięciu ludzi porusza się po swoich ścieżkach tak, że sobie nie przeszkadzają. Pamiętam nawet, jaka to była operacja, na której Sali operacyjnej. Potem, jak tylko była szansa, to chodziłem na salę, by czuć ten klimat. Pamiętam, jak byłem pełen podziwu, że operacje się udają ;) a na piątym roku miałem jedne zajęcia, które sprawiły, że już wiedziałem, że operowanie musi być fajne. To były zajęcia z chirurgii rekonstrukcyjnej.
Ppk: Czy takich historii jak ta opisana przez Pana, gdy pacjentka przed operacją zapytała: „Dlaczego pan będzie mnie operował? Nikogo starszego nie było?”, wydarzyło się więcej? Czy podważanie przez pacjentów Pana kompetencji, strach przed młodym lekarzem wyzwalały w Panu chęć pokazania, że młody potrafi, działały motywująco, czy powodowały lekkie poddenerwowanie i uświadamiały, że brak doświadczenia może utrudnić pracę?
Dr PK: To wciąż aktualna frustracja młodych chirurgów. Rzeczywiście jest tak, że pacjenci trochę patrzą na umiejętności chirurga przez pryzmat wieku i ilości tytułów przed nazwiskiem. A to często, choć nie zawsze jest zgodne. To boli, bo młody chirurg chce operować, chce się uczyć. Chce zdobywać doświadczenie, którego potem będzie potrzebował, gdy będzie starszy i samodzielny. Ale w społeczeństwie nie ma takiej świadomości. Nie ma myślenia o tym, że każdy kiedyś zaczynał. Mistrz świata formuły jeden nie wsiadł od razu do bolidu, a pilot odrzutowca za stery. I oczywiście często na początku tych kompetencji brakuje, ale dlatego właśnie szkolenie młodego chirurga powinno się odbywać pod nadzorem starszego i doświadczonego, by mógł je zdobywać bezpiecznie dla pacjenta. Bo zawsze będzie po drugiej stronie stołu operacyjnego ktoś, kto czuwa, pomaga w momentach trudnych, ale też pomaga przejąć część odpowiedzialności, gdy rzeczy idą nie tak, jak by się chciało. Duża rola w przełamywaniu tego oporu leży po stronie tego starszego chirurga. Ja, gdy daję młodszym kolegom operować, a pacjent ma wątpliwości, to zawsze tłumaczę, że będę obok, będę czuwał i nikt nie zostawi pacjenta sam na sam z młodzieńczą fantazją rezydenta. Najczęściej to działa.
Ppk: Czy ma Pan Doktor swojego guru, który był dla Pana inspiracją i motywował Pana w trakcie drogi do zostania lekarzem, a następnie chirurgiem?
Dr PK: Tak, choć czas sprawił, że widzę więcej i myślę więcej. A to pozwala mi oddzielać to, co chcę naśladować, od tego, czego nie chcę powtarzać, bo mi nie pasuje, drażni mnie albo wręcz mi się nie podoba. Wiedzieć, jakim lekarzem chcę być, a jakim chcę nie być. Bo nawet najlepszy lekarz jest tylko człowiekiem, który ma swoje wady i słabości. I chyba to stosunek wzajemnej ilości cech pozytywnych i negatywnych decyduje, czy z kimś zostajemy, czy nie. I to, jak szybko to zobaczymy. Bo najpierw zawsze jest zachwyt. Trochę jak z sylwestrowymi fajerwerkami i syfem, który potem zostaje na śniegu, a zaczyna razić dopiero, gdy rano otworzymy oczy.
Ppk: Czy ciężko jest Panu pogodzić bycie chirurgiem z życiem rodzinnym?
Dr PK: Ciężko, choć ostatnio się tego uczę. Ponieważ ojcem zostałem bardzo późno, bo już po dwóch specjalizacjach i doktoracie, to postanowiłem, że moja sytuacja jest na tyle stabilna, że mogę przestać się miotać i skupić na rodzinie. Oczywiście na postanowieniu się skończyło ;) bo pracy dalej mam mnogość, ale rzeczywiście staram się oddzielać od siebie te dwie kwestie. Mój syn urodził się chwilę przed pandemią, więc nie mieliśmy też jeszcze okazji przetestować naszej rodziny w trybie z lat wcześniejszych, czyli kilkudziesięciu wyjazdów zawodowych rocznie, ale sam po sobie widzę, że może być inaczej. Nauczyłem się wracać do domu. Kiedyś tej pracy, dyżurów było tyle, że jak wracałem do domu i było jasno, to ogarniał mnie taki dziwny niepokój, że do zmroku kręciłem się po pokoju i dopiero mogłem zacząć żyć, a teraz to się zmieniło. Choć często wracam do domu wtedy, kiedy mogę go już tylko wykąpać i położyć spać. Ale to takie nasze momenty, kiedy nie liczy się telefon czy komputer. Na pewno dużym utrudnieniem dla życia rodzinnego jest nieprzewidywalność naszej pracy i trudne do zaplanowania godziny. Nie dalej jak tydzień temu zaprosiliśmy z żoną gości w sobotę. W południe okazało się, że trzeba będzie operować, a o osiemnastej zaczęliśmy. Impreza zaczęła się trzy godziny później. Na szczęście po tylu latach nikogo to nie dziwi. Wszyscy w rodzinie i wśród znajomych wiedzą, że jak telefon nie odpowiada, to znaczy, że pewnie operuję i należy cierpliwie czekać aż skończę.
Ppk: Trzeba przyznać, że chirurgia onkologiczna to dziedzina medycyny niezwykle ciekawa, jednak również bardzo obciążająca psychicznie. Z tego względu wielu lekarzy stając przed wyborem specjalizacji, odrzuca tę dziedzinę z obawy, że nie będą w stanie udźwignąć tego, że w niektórych przypadkach pozostaną bezradni. Czy ma Pan Doktor jakąś odskocznię, która pozwala Panu się odstresować i złapać dystans?
Dr PK: Mam różne. Najczęściej jest to muzyka. Kiedyś największe stresy rozładowywałem, grając na perkusji. Szedłem na strych w domu rodzinnym i cała ulica cierpiała razem ze mną ;) Obecnie też lubię odpłynąć w dźwięki, choć w swej niespokojnej naturze bardzo różne rzeczy potrafią mnie zająć na tyle, żeby zapomnieć o tym, co złe. Ostatnio duży spokój odnajduję w stolarce i robieniu prac domowo-remontowych. Czym jest nie do końca udana operacja przy konieczności zagipsowania dziury w ścianie albo skręcenia kilku mebli? ;) a tak zupełnie poważnie, to jest to bardzo trudna kwestia. Medycyna to taka dziedzina, którą często przynosimy do domu, a jak wspomniałem na początku, ja emocji nie potrafię ukryć, więc
dbam o to, by pasji mi nie zabrakło.
Ppk: Co gdyby nie medycyna?
Dr PK: Prawdopodobnie muzyka, choć patrząc z perspektywy lat na moje młodzieńcze plany, to pewnie byłby to najgłupszy wybór z możliwych. A tak naprawdę, to nie mam bladego pojęcia. Moja żona się czasami irytuje, bo ja jestem tak zbudowany, że różne rzeczy mnie ciekawią, co powoduje dużą zmienność i nieprzewidywalność w moich planach. Mogę grać, budować biurko, nagrywać filmy albo latać dronem w zasadzie jeden po drugim. Lubię poznawać nowe rzeczy i nabywać nowe umiejętności, dlatego pewnie coś równie fajnego by się znalazło.
Ppk: „Cały przeoperowany dzień napełnił ciało miłą porcją endorfin poprawiających humor i dających, mimo odczuwalnego już zmęczenia, poczucie samospełnienia.” Porównuje Pan Doktor ten moment w życiu młodego chirurga, kiedy przełożeni dochodzą do wniosku, że posiadamy na tyle umiejętności i sprawności manualnej, iż można nam zacząć wyznaczać poważniejsze zadania i coraz trudniejsze operacje do uczuć jak w trakcie pierwszej jazdy samochodem na przednim siedzeniu lub w momencie, gdy na imprezie z okazji osiemnastych urodzin ojciec stawia przy twoim talerzyku kieliszek i napełnia go sokiem dla dorosłych” 😊 To są momenty, które zapamiętujemy do końca życia. Jakie chwile obecnie dodają Panu energii, powodują, że pomimo zmęczenia czuje Pan szczęście i spełnienie? Jakie momenty dodają Panu Doktorowi skrzydeł i udowadniają, że jest Pan na właściwym miejscu? Czy jakieś wydarzenia w karierze lekarza szczególnie utkwiły Panu Doktorowi w pamięci?
Dr PK: Obecnie jestem w niebezpiecznym dla chirurga momencie, czyli gdzieś około czterdziestego roku życia. Bo z jednej strony to ponoć najlepszy czas w życiu chirurga, gdy oś chęci-umiejętności-sprawność jest najkorzystniej ułożona, ale z drugiej nachodzą myśli o zwolnieniu tempa, zaczęciu korzystania z życia, czyli ukrytego w pięknych słowach zdziadzienia. I trzeba podjąć decyzję, którą drogą pójść. Na szczęście mam teraz możliwość rozwoju. Może niekoniecznie w kierunku, który planowałem, ale zawsze to rozwój. To on sprawia, że trwam i każdego bladego świtu zwlekam ciało z łóżka. Radość z wykonanych pierwszych coraz bardziej zaawansowanych operacji danego typu, wprowadzania nowych technik operacyjnych, czy osiągania coraz lepszych efektów leczenia. Gdy to się skończy, skończę się jako chirurg.
Ppk: Pana książka przypomniała mi pewną historię z mojego dzieciństwa. W moim domu rodzinnym na półce stała stara książka „Pamiętniki lekarzy.” Nie była to lektura odpowiednia dla malej dziewczynki, ale pamiętam, że często spoglądałam na grzbiet tej książki i wyobrażałam sobie, że na jej stronach jest opisany świat niedostępny dla przeciętnego człowieka. Dzisiaj wspominając tamtą książkę i przypominając sobie tę ciekawość dziecka, myślę, że dla wielu osób Pana książka stanie się takim wizjerem, przez który będą mogli podejrzeć życie lekarza. Mam nadzieję, że sięgną z ciekawości, a otrzymają wiele więcej niż tylko jej zaspokojenie.
Dr PK: Właśnie taki był zamysł tej książki. Ale nie tylko jej, bo moja działalność internetowa od samego początku taki cel miała. Chciałem uchylić drzwi bloku operacyjnego. Pokazać, co kryje się za napisem „Blok operacyjny - wstęp wzbroniony”. Pamiętam, jak sam miałem ciarki na plecach w czasach przedmedycznych, gdy mijałem takie duże szklane drzwi, które czasem się uchylały, a człowiek na leżącym wózku znikał w ich odmętach. Myślałem jak tam jest, co tam robią. Dlatego nie dziwię się, że ludzie chcieliby wiedzieć, zobaczyć, poczuć. Ja za każdym razem idąc na blok operacyjny, mam takie poczucie wstępowania do innego świata. Mimo że byłem tam tysiące razy. To uczucie, które bardzo ciężko opisać nawet, gdy sprawnie posługuje się słowem. To trzeba przeżyć. Dlatego zaprosiłem do niego czytelników. Uchyliłem drzwi.
Ppk: Panie Doktorze, dziękuję za poświęcony czas i życzę wielu sukcesów zawodowych, satysfakcji i tego, by nie zatracił Pan tej radości, której tak bardzo wszyscy potrzebujemy.
Dr PK: Bardzo dziękuję. To była duża przyjemność. Państwu życzę po pierwsze zdrowia, ale też normalności i wiary w to, że może być fajnie, nawet jak akurat nie jest.
POLECAMY:
SPLOTY WYDARZEŃ
Relacje. W co ludzie grają? Uległa
Lila, Klara i Maja. Trzy kobiety, które łączy rola, jaką pełniły w życiu. Do niedawna były sfrustrowane, czuły się niedowartościowane, niedoceniane, widziały, że życie przecieka im pomiędzy palcami. Ale czy same tego nie chciały? Czy swoim zachowaniem nie sprowokowały innych do traktowania ich w ten sposób?
Lila – szczupła blondynka. Niedoszła pani adwokat. Studia przerwała na czwartym roku, ponieważ w jej życiu pojawił się Kacper. Po urodzeniu synka miała powrócić na uczelnię, ale stało się inaczej. Mąż namawiał, by poczekała aż mały skończy rok, potem aż pójdzie do przedszkola. Dzisiaj Kacper ma szesnaście lat i wolny czas spędza z przyjaciółmi. A Lila została perfekcyjną panią domu. Pomimo iż stara się nie myśleć o swoich marzeniach i planach z przeszłości, z coraz większą złością patrzy na męża, który codziennie elegancki i pachnący wychodzi rano do pracy. On realizuje się zawodowo, pnie się po szczeblach kariery, jest dumny z dobrze wychowanego syna, ale i z pachnącego czystością i obiadem domu. A ona…
Klara – niebieskooka brunetka. Bartek pojawił się w momencie, gdy bardzo potrzebowała bliskości. Jedynaczka z tak zwanego dobrego domu. Tata był znanym chirurgiem, mama zajmowała się domem. Nigdy niczego w sensie materialnym nie było jej brak. Piękny dom, modne ciuchy, zagraniczne wakacje. Gdy kończyła studia, w wypadku zginęli rodzice. Jedna chwila i jej świat rozpadł się na maleńkie kawałeczki. Wówczas pojawił się on – dobry, mądry, przedsiębiorczy. Przedsiębiorczy aż do granic przyzwoitości. Szybki ślub, a potem tańczyła jak on jej zagrał. Sprzedali majątek jej rodziców, a on zainwestował wszystko w firmę, którą prowadził. Obiecywał, że pomnoży pieniądze i za parę lat będą żyli, podróżując po świecie i odcinając kupony. Jaka wówczas była naiwna…
Maja pamięta, że była zawsze najlepszą uczennicą. Uczyła się świetnie, zaliczała konkursy i olimpiady. Bez problemu dostała się na SGH. Miała ambicję, ale… Za namową przyjaciółki poszła wraz z nią do pracy w firmie, którą prowadziła ciocia Basi. Po dziesięciu latach robi wciąż to, co na początku swojej kariery, obserwując ciągłe awanse koleżanki. Dlaczego tego nie zmieni?
Te trzy kobiety tak inne, a tak podobne do siebie. Wszystkie weszły w życiu w rolę tak zwanej uległej. Wolały na każdym kroku ustąpić, podporządkować się, a tak naprawdę pozwalać sobie wejść na głowę. Nie wyrażały swojego zdania, były ciche, spokojne, nieumiejące w żadnej sytuacji powiedzieć NIE. Dlaczego? Bo rola jaka pełniły, dawała też profity. Skoro nie odmawiam, ustępuję, inni powinni mnie darzyć sympatią. Granie biednego, słabego, to oczekiwanie od innych opieki, wsparcia i wzięcia odpowiedzialności. Lila, Maja i Klara – to osoby, które miały neurotyczną potrzebę miłości, potrzebę przynależenia do kogoś. Osoby te musiały czuć się potrzebne, doceniane i lubiane.
Granie nieporadnego dziecka było sposobem na życie Klary, Mai i Lilii. Ta rola była rola wyniesioną z domu rodzinnego. Różne sploty wydarzeń spowodowały, że te trzy kobiety zaczęły dojrzewać i uległość zaczęła im dawać we znaki. Tym dorosłym kobietom zaczęło doskwierać bycie dzieckiem. Pomimo iż długa droga przed nimi, droga rozwoju i samorealizacji, prowadząca do osiągnięcia dojrzałości, zaczynają odczuwać spokój. Są szczęśliwe, odkrywając przyczynę swoich niepowodzeń i życiowych i frustracji, które doprowadziły do znienawidzenia świata, który podobno kochały.
Lila, Klara i Maja. Trzy kobiety, które łączy rola, jaką pełniły w życiu. Do niedawna były sfrustrowane, czuły się niedowartościowane, niedoceniane, widziały, że życie przecieka im pomiędzy palcami. Ale czy same tego nie chciały? Czy swoim zachowaniem nie sprowokowały innych do traktowania ich w ten sposób?
Lila – szczupła blondynka. Niedoszła pani adwokat. Studia przerwała na czwartym roku, ponieważ w jej życiu pojawił się Kacper. Po urodzeniu synka miała powrócić na uczelnię, ale stało się inaczej. Mąż namawiał, by poczekała aż mały skończy rok, potem aż pójdzie do przedszkola. Dzisiaj Kacper ma szesnaście lat i wolny czas spędza z przyjaciółmi. A Lila została perfekcyjną panią domu. Pomimo iż stara się nie myśleć o swoich marzeniach i planach z przeszłości, z coraz większą złością patrzy na męża, który codziennie elegancki i pachnący wychodzi rano do pracy. On realizuje się zawodowo, pnie się po szczeblach kariery, jest dumny z dobrze wychowanego syna, ale i z pachnącego czystością i obiadem domu. A ona…
Klara – niebieskooka brunetka. Bartek pojawił się w momencie, gdy bardzo potrzebowała bliskości. Jedynaczka z tak zwanego dobrego domu. Tata był znanym chirurgiem, mama zajmowała się domem. Nigdy niczego w sensie materialnym nie było jej brak. Piękny dom, modne ciuchy, zagraniczne wakacje. Gdy kończyła studia, w wypadku zginęli rodzice. Jedna chwila i jej świat rozpadł się na maleńkie kawałeczki. Wówczas pojawił się on – dobry, mądry, przedsiębiorczy. Przedsiębiorczy aż do granic przyzwoitości. Szybki ślub, a potem tańczyła jak on jej zagrał. Sprzedali majątek jej rodziców, a on zainwestował wszystko w firmę, którą prowadził. Obiecywał, że pomnoży pieniądze i za parę lat będą żyli, podróżując po świecie i odcinając kupony. Jaka wówczas była naiwna…
Maja pamięta, że była zawsze najlepszą uczennicą. Uczyła się świetnie, zaliczała konkursy i olimpiady. Bez problemu dostała się na SGH. Miała ambicję, ale… Za namową przyjaciółki poszła wraz z nią do pracy w firmie, którą prowadziła ciocia Basi. Po dziesięciu latach robi wciąż to, co na początku swojej kariery, obserwując ciągłe awanse koleżanki. Dlaczego tego nie zmieni?
Te trzy kobiety tak inne, a tak podobne do siebie. Wszystkie weszły w życiu w rolę tak zwanej uległej. Wolały na każdym kroku ustąpić, podporządkować się, a tak naprawdę pozwalać sobie wejść na głowę. Nie wyrażały swojego zdania, były ciche, spokojne, nieumiejące w żadnej sytuacji powiedzieć NIE. Dlaczego? Bo rola jaka pełniły, dawała też profity. Skoro nie odmawiam, ustępuję, inni powinni mnie darzyć sympatią. Granie biednego, słabego, to oczekiwanie od innych opieki, wsparcia i wzięcia odpowiedzialności. Lila, Maja i Klara – to osoby, które miały neurotyczną potrzebę miłości, potrzebę przynależenia do kogoś. Osoby te musiały czuć się potrzebne, doceniane i lubiane.
Granie nieporadnego dziecka było sposobem na życie Klary, Mai i Lilii. Ta rola była rola wyniesioną z domu rodzinnego. Różne sploty wydarzeń spowodowały, że te trzy kobiety zaczęły dojrzewać i uległość zaczęła im dawać we znaki. Tym dorosłym kobietom zaczęło doskwierać bycie dzieckiem. Pomimo iż długa droga przed nimi, droga rozwoju i samorealizacji, prowadząca do osiągnięcia dojrzałości, zaczynają odczuwać spokój. Są szczęśliwe, odkrywając przyczynę swoich niepowodzeń i życiowych i frustracji, które doprowadziły do znienawidzenia świata, który podobno kochały.
Chcesz mieć satysfakcjonujący związek? Dobrze rozumieć się ze swoim mężem, żoną? Zapraszamy Cię na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie:) Możemy pomóc Ci inaczej patrzeć na świat... bo przecież wszystko zaczyna się w naszej głowie!
ŚLEPY ZAUŁEK
Manipulacja w związku
Hania kładła się spać, ale wiedziała, że po takim dniu jak dzisiejszy nie będzie łatwo jej zasnąć. Słowa Waldka wciąż dźwięczały w jej uszach. „Glejak i dwa miesiące życia przede mną. Nie mam żadnych szans. Chciałbym tylko ten ostatni czas przeżyć jak najpiękniej, nie myśląc o tym, co przede mną."
Poznali się na Andrzejkach organizowanych przez koleżankę z roku Hani. Pamięta, jak bardzo nie miała ochoty iść. Dziwiła się, że Iwona ją zaprosiła, gdyż nigdy nie były szczególnie związane. Poszła z względu na swoją przyjaciółkę Małgosię, która miała ochotę na studencka zabawę, a nie często na takie chodziły. Poszły. Ale już wchodząc, zorientowały się, że to świat nie z ich bajki. Towarzystwo podpite, głośna muzyka… Miały ochotę zrobić w tył zwrot, ale dobre wychowanie nakazywało im zostać choć pół godziny. Taką podjęły decyzję. Iwona przedstawiła koleżanki swoim znajomym, choć ci byli zajęci kieliszkami, a nie panienkami z dobrego domu, które wyglądały jakby pomyliły drzwi. Tylko jeden z obecnych, wysoki blondyn wykazał zainteresowanie. Podszedł, przedstawił się. Ewidentnie było widać, że Hania wpadła mu w oko. Od słowa do słowa, rozmowa zaczęła nabierać tempa. Chłopak opowiedział, że przyjechał do Warszawy z małej mieściny na Podlasiu. Wyznał, że ma zamiar studiować, natomiast na razie podjął pracę, aby zarobić na kolejne lata, które chce poświęcić na naukę. Jego wywód przypominał autoprezentację. Hania słuchała, ale po pół godzinie przeprosiła grzecznie, tłumacząc, że nie przyszła sama i chce zobaczyć, co porabia przyjaciółka. Postanowiły z Małgosią opuścić imprezę.
Po paru dniach przypadkiem, a może i nie, na drodze Hani wyrósł Waldek. Nie krył radości i nalegał na spotkanie, tłumacząc, że nie skończyli andrzejkowej rozmowy. Hania umiejętnie się wykręciła. Po dwóch tygodniach ponownie spotkała Waldka i historia się powtórzyła. Nie chciał odpuścić. „Przyjdź nawet z chłopakiem, jeżeli go masz. Jeżeli stwierdzisz, że rozmowa się nie klei, znajdziesz jakiś pretekst, a ja zrozumiem. Ale daj mi szansę, spotkajmy się, nalegał. Hania ustąpiła. Pamięta, że wychodząc z domu, zakładała, że w ciągu dwóch godzin wróci. Wróciła po pięciu. Spotkanie okazało się miłą niespodzianką. Nowy znajomy zaskoczył ją i to bardzo. Nie myślała, że tyle może ją łączyć z tym człowiekiem. Słuchają tej same muzyki, czytają tę samą literaturę, mają podobne poglądy. Niesamowite. Tym razem miał w zanadrzu kolejny haczyk. Zauważył błysk w oku Hani, gdy wspomniał o tym, że gra na gitarze. Zaproponował, że zaprasza na kolację z Kaczmarskim, Gintrowskim i Cohenem w tle. Hania była zaskoczona, że tyle ich łączy. Nie wyglądał na taką osobę, gdy zobaczyła go po raz pierwszy u Iwony.
Kolejne miłe spotkanie spowodowało, że Hania coraz większą sympatią darzyła Waldka. Nie spodziewała się natomiast, co przyniesie jeszcze ten wieczór. Odprowadzając Hanię, Waldek nagle wyznał, że cieszy się, iż podczas ostatnich tygodni jego życia na swoje drodze spotkał takiego anioła. Hania nie zrozumiała, o czy mówi. Wówczas usłyszała: glejak… dwa miesiące życia…
Przez kolejne dni Hania dochodziła do siebie. Żal jej był tego młodego człowieka. Fajnie się rozmawiało, co prawda nic w niej nie zaiskrzyło, ale człowiek był miły, sympatyczny, bardzo oczytany, czym też zrobił na niej olbrzymie wrażenie. Potraktowała to jako misję. Postanowiła zrobić wszystko, aby te ostatnie tygodnie życia faktycznie upłynęły mu jak najpiękniej. Nie wykręcała się brakiem czasu pomimo, iż go faktycznie nie miała. Spotykali się często, śmiali się, śpiewali, spacerowali. Wielokrotnie Waldek miał potworne ataki bólu. Szkoda jej go było. Ale o nic nie pytała. Wiedziała, że nie chciał rozmawiać na ten temat. Wiedziała, że wyniki badań trzyma w Krakowie u swojego przyjaciela, a rodzice i brat o niczym nie wiedzieli. Nie wnikała, dlaczego. Jest dorosły. Jego decyzje. I tak mijał dzień za dniem. Minął marzec, kwiecień, a stan Waldka nie pogarszał się. W maju Hania zauważyła, że ten człowiek przestaje być dla niej obojętny. Wspólnie przeżyty czas zbliżył ją do niego. W czerwcu poruszyła temat choroby, Waldek nie chciał do tego wracać.
Poznali się na Andrzejkach organizowanych przez koleżankę z roku Hani. Pamięta, jak bardzo nie miała ochoty iść. Dziwiła się, że Iwona ją zaprosiła, gdyż nigdy nie były szczególnie związane. Poszła z względu na swoją przyjaciółkę Małgosię, która miała ochotę na studencka zabawę, a nie często na takie chodziły. Poszły. Ale już wchodząc, zorientowały się, że to świat nie z ich bajki. Towarzystwo podpite, głośna muzyka… Miały ochotę zrobić w tył zwrot, ale dobre wychowanie nakazywało im zostać choć pół godziny. Taką podjęły decyzję. Iwona przedstawiła koleżanki swoim znajomym, choć ci byli zajęci kieliszkami, a nie panienkami z dobrego domu, które wyglądały jakby pomyliły drzwi. Tylko jeden z obecnych, wysoki blondyn wykazał zainteresowanie. Podszedł, przedstawił się. Ewidentnie było widać, że Hania wpadła mu w oko. Od słowa do słowa, rozmowa zaczęła nabierać tempa. Chłopak opowiedział, że przyjechał do Warszawy z małej mieściny na Podlasiu. Wyznał, że ma zamiar studiować, natomiast na razie podjął pracę, aby zarobić na kolejne lata, które chce poświęcić na naukę. Jego wywód przypominał autoprezentację. Hania słuchała, ale po pół godzinie przeprosiła grzecznie, tłumacząc, że nie przyszła sama i chce zobaczyć, co porabia przyjaciółka. Postanowiły z Małgosią opuścić imprezę.
Po paru dniach przypadkiem, a może i nie, na drodze Hani wyrósł Waldek. Nie krył radości i nalegał na spotkanie, tłumacząc, że nie skończyli andrzejkowej rozmowy. Hania umiejętnie się wykręciła. Po dwóch tygodniach ponownie spotkała Waldka i historia się powtórzyła. Nie chciał odpuścić. „Przyjdź nawet z chłopakiem, jeżeli go masz. Jeżeli stwierdzisz, że rozmowa się nie klei, znajdziesz jakiś pretekst, a ja zrozumiem. Ale daj mi szansę, spotkajmy się, nalegał. Hania ustąpiła. Pamięta, że wychodząc z domu, zakładała, że w ciągu dwóch godzin wróci. Wróciła po pięciu. Spotkanie okazało się miłą niespodzianką. Nowy znajomy zaskoczył ją i to bardzo. Nie myślała, że tyle może ją łączyć z tym człowiekiem. Słuchają tej same muzyki, czytają tę samą literaturę, mają podobne poglądy. Niesamowite. Tym razem miał w zanadrzu kolejny haczyk. Zauważył błysk w oku Hani, gdy wspomniał o tym, że gra na gitarze. Zaproponował, że zaprasza na kolację z Kaczmarskim, Gintrowskim i Cohenem w tle. Hania była zaskoczona, że tyle ich łączy. Nie wyglądał na taką osobę, gdy zobaczyła go po raz pierwszy u Iwony.
Kolejne miłe spotkanie spowodowało, że Hania coraz większą sympatią darzyła Waldka. Nie spodziewała się natomiast, co przyniesie jeszcze ten wieczór. Odprowadzając Hanię, Waldek nagle wyznał, że cieszy się, iż podczas ostatnich tygodni jego życia na swoje drodze spotkał takiego anioła. Hania nie zrozumiała, o czy mówi. Wówczas usłyszała: glejak… dwa miesiące życia…
Przez kolejne dni Hania dochodziła do siebie. Żal jej był tego młodego człowieka. Fajnie się rozmawiało, co prawda nic w niej nie zaiskrzyło, ale człowiek był miły, sympatyczny, bardzo oczytany, czym też zrobił na niej olbrzymie wrażenie. Potraktowała to jako misję. Postanowiła zrobić wszystko, aby te ostatnie tygodnie życia faktycznie upłynęły mu jak najpiękniej. Nie wykręcała się brakiem czasu pomimo, iż go faktycznie nie miała. Spotykali się często, śmiali się, śpiewali, spacerowali. Wielokrotnie Waldek miał potworne ataki bólu. Szkoda jej go było. Ale o nic nie pytała. Wiedziała, że nie chciał rozmawiać na ten temat. Wiedziała, że wyniki badań trzyma w Krakowie u swojego przyjaciela, a rodzice i brat o niczym nie wiedzieli. Nie wnikała, dlaczego. Jest dorosły. Jego decyzje. I tak mijał dzień za dniem. Minął marzec, kwiecień, a stan Waldka nie pogarszał się. W maju Hania zauważyła, że ten człowiek przestaje być dla niej obojętny. Wspólnie przeżyty czas zbliżył ją do niego. W czerwcu poruszyła temat choroby, Waldek nie chciał do tego wracać.
Mijały kolejne miesiące i człowieka, który w poprzednim listopadzie był jej emocjonalnie obcy, Hania pokochała. Co prawda dostrzegała coraz więcej mankamentów, ale tłumaczyła to chorobą i przeżyciami z tym związanymi. Słuchając opowieści o rodzinie, zrozumiała, że nie doświadczył tam tyle ciepła, ile powinno dziecko otrzymać w domu. Hania stała się mistrzynią usprawiedliwiania, ponieważ kochała i nie chciała widzieć okrutnej prawdy. Dlatego nie wahała się przyjąć pierścionka zaręczynowego i stanąć na ślubnym kobiercu. On się zmieni. Zrobię wszystko, miłość sprawi, że przestanie być taki nerwowy i wybuchowy. Była tego pewna.
Waldek życie Hani zamienił w piekło. Wierzyła. Naiwnie wierzyła przez parę lat w jego zmianę, aż w końcu odeszła…
Mistrz manipulacji - można powiedzieć, a ona głupia i naiwna. Tak. Waldek wiedział, że tylko zaangażowaniem zdobędzie Hanię. Aby ją złowić, należało znaleźć właściwy "haczyk", by chciała z nim spędzać czas, by stawał się jej bliski.
Waldek wykorzystał zasadę lubienia i sympatii (gdy kogoś polubię, chętniej spełnię jego prośby) oraz konsekwencji i zaangażowania. Jest to jedna z zasad wywierania wpływu, o której już pisałyśmy w poście „Złowieni na miłość". Polega ona na tym, że samo zaangażowanie powoduje niejednokrotnie, iż nie wycofujemy się ze swojego stanowiska, pomimo, iż widzimy nasz błąd. Tak jakby było nam niezręcznie, nawet przed samym sobą, że zmieniamy zdanie. Nie chcemy przyznać się do błędu, więc wykazujemy tendencję do kontynuowania raz obranego punktu widzenia i działania. Nawet gdy prowadzi nas w ślepy zaułek, czego długo nie widzimy, nie chcemy widzieć.
Mistrzowie manipulacji są wśród nas. Często wpadamy w ich sidła. Niezwykle istotna jest ciągła praca nad sobą i odwaga w podejmowaniu nawet bardzo trudnych decyzji. Zmiana życia wymaga odwagi, ale warto, by uzyskać wolność.
* Imiona i okoliczności zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację realnych osób.
Jeżeli często masz wszystkiego dość, życie i jego problemy przerastają Ciebie. Wpadłaś/eś w szpony manipulatora/ki i nie umiesz się uwolnić. Chcesz odzyskać wolność i spokój. Wzięłaś na siebie za dużo obowiązków, jesteś mało asertywna, nie umiesz się z niczego cieszyć. Nie potrafisz panować nad emocjami, masz niskie poczucie, które wpływa na relacje z innymi. Brak Ci poczucia wartości i akceptacji. Zapraszamy Cię na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie :)
POLECAMY:
Z ANOREKSJĄ NA POKŁADZIE
Wyznanie stewardesy
Już 16 sierpnia w największych księgarniach internetowych i stacjonarnych rusza sprzedaż wyjątkowej książki “Z anoreksją na pokładzie” autorstwa Katarzyny Zachacz, wydanej nakładem wydawnictwa BookEdit. To kompendium wiedzy o anoreksji i inspirujący zapis drogi do życia wolnego od choroby. Zapytaliśmy Katarzynę o historię powstania książki, zawodową presję i przesłanie, które stoi za jej książką.
Psychologia przy kawie: Do ręki dostajemy Twoją książkę “Z anoreksją na pokładzie”, w której dzielisz się swoimi przeżyciami z czytelnikami. Jak to się zaczęło? Dlaczego pacjentka o tak napiętym grafiku, pracująca jako stewardesa, zdecydowała się napisać i wydać książkę?
Katarzyna Zachacz: Prowadzenie takiego dziennika uczuć, myśli i emocji towarzyszyło mi od początku leczenia anoreksji. W tamtym czasie nie skupiałam się na tym, co dokładnie piszę, ale pozwalałam słowom płynąć w nieskrępowany sposób. Słowom, a także łzom. Prowadzenie dziennika pomagało, kiedy czułam się niezrozumiana przez bliskich, przynosiło spokój i ukojenie. Mogłam spojrzeć na siebie z perspektywy obserwatora. Pomogło mi to w zwiększeniu świadomości na temat tego, co choroba zrobiła z moim zdrowiem psychicznym i fizycznym. Traktowałam to jak autoterapię, którą prowadziłam sama ze sobą, równolegle do klasycznej psychoterapii.
Ppk: Kiedy prywatny dziennik zaczął zamieniać się w książkę?
KZ: Wizja książki początkowo była zupełnie inna, tekst zupełnie nie miał wyrastać z takiego osobistego pisania. Nie przeszło mi nawet przez myśl, aby zwierzać się ze swojego życia prywatnego. Chciałam, żeby książka była bardziej poradnikowa i przytaczała cenne informacje o zaburzeniach odżywiania. Wtedy wydawało mi się, że tylko sięgając do badań naukowych i przytaczając liczby i dane, osiągnę zamierzony efekt. Wyszukałam różne publikacje, przeczytałam artykuły psychologiczne, zgromadziłam materiał źródłowy i dopiero zaczęłam pisać. Jednak szło mi dość opornie, czułam się przytłoczona i zdezorientowana. Tłumaczyłam sobie, że przecież nie jestem profesjonalną pisarką czy dziennikarką i w tym doszukiwałam się przyczyn frustracji. W końcu intuicja już głośno zaczęła mi podpowiadać, że to nie tędy droga. Że owszem, pomysł mam dobry, ale, jak to mówią, gorzej z wykonaniem. Dlatego na jakiś czas odrzuciłam myśl o książce i wróciłam do swojego notatnika. Wtedy spostrzegłam, że dopiero podczas pisania “z głębi serca” o swoich doświadczeniach i spostrzeżeniach, czułam się lekko, a zdania przychodziły do mnie same. Z ochotą budziłam się bardzo wczesnym rankiem i siadałam do klawiatury, żeby móc pisać. To była szczera radość z procesu tworzenia. Jednocześnie był to trudny czas, bo nie latałam regularnie ze względu na pandemiczne obostrzenia, więc codzienna praca nad tekstem dawała mi zastrzyk pozytywnej energii i satysfakcji. Z takiej codziennej pisaniny w ciągu miesiąca powstał całkiem dobry materiał do późniejszej pracy - bardzo wiarygodny, autentyczny i szczery do bólu.
Ppk: Czy przyświecała Ci jakaś główna myśl podczas procesu pisania?
KZ: Najwięcej myślałam o osobach, które mierzą się z tym samym, z czym ja walczyłam jeszcze kilka miesięcy temu. Chciałam pokazać chorym, że nie są sami i że mogą przerwać ten koszmar, z którym się zmagają. Opis mojej własnej drogi miał być dowodem na to, że da się wygrać, przetrwać i odnaleźć siłę potrzebną do codziennej walki. Mam nadzieję, że książka pokaże też, że bycie chorym nie jest wyborem ani powodem do wstydu. Zależy mi, żeby to mocno wybrzmiało z mojego przekazu, ponieważ wstyd towarzyszący zaburzeniom odżywiania bardzo często hamuje przed podjęciem leczenia. Sama początkowo obwiniałam się za chorobę. Dziś już wiem, że anoreksja to poważne zaburzenie psychiczne, które należy traktować na równi z chorobami somatycznymi. Zaburzenia odżywiania i inne kompulsywne zachowania nie są wyborem, zupełnie tak samo, jak złamanie nogi nie jest wyborem! Niestety wrażliwość społeczna w tych tematach jest bardzo niska. Pacjenci są stale stygmatyzowani, co oczywiście tylko przeszkadza w skutecznym leczeniu.
Ppk: Czy podczas pisania książki miałaś pierwszego czytelnika, czytelniczkę? Ktoś Ci pomagał i wspierał podczas procesu twórczego?
KZ: Jestem dość skryta, rzadko dzielę się swoimi planami i marzeniami. O moim pomyśle na książkę nie wiedział nikt poza moim ówczesnym partnerem, który uznał to początkowo za dość odważny i szalony krok. Dlatego tym bardziej nie chciałam się podzielić tym pomysłem z bliskimi. Po napisaniu kilku pierwszych stron, zwierzyłam się mojej psychodietetyczce holistycznej Anecie. Piszę szerzej w książce o niej, o naszej relacji i o jej udziale w procesie mojego leczenia. Początkowo dość niechętnie wysłałam jej do przeczytania kilka pierwszych stron. Na tamtym etapie wydanie książki było odległym marzeniem. Kiedy dostałam od niej feedback, wiedziałam, że książka ujrzy światło dzienne szybciej niż przewidywałam. Aneta była bardzo zaskoczona jakością tekstu, moimi spostrzeżeniami i wnioskami. To ona zachęciła mnie do kontynuacji pisania oraz wydania książki, wspierała mnie dobrym słowem w momentach zwątpienia i słabości. Moim najbliższym powiedziałam o książce, kiedy była ukończona, a umowa z wydawnictwem podpisana.
Ppk: Czy myślisz, że Twoja książka może pomóc pacjentom i ich rodzinom, często zagubionym, którzy nie wiedzą, co dzieje się z chorą osobą?
KZ: Zdecydowanie tak. W czasie leczenie pogłębiałam swoją wiedzę na temat anoreksji, sięgając po książki, wykłady na YouTubie, blogi oraz media społecznościowe osób, które zmagały się z tym samym problemem, co ja. Dzięki temu czułam się w pewnym stopniu zrozumiana i wiedziałam, że nie jestem sama z tym problemem. Doświadczenia innych dały mi siłę i wiarę. Uświadomiłam sobie powagę choroby oraz krzywdę, jaką wyrządzałam własnemu ciału. Niestety ze smutkiem muszę przyznać, że na polskim rynku jest bardzo mało publikacji na temat zaburzeń odżywiania. Trafiałam tylko na książki i artykuły naukowe, opublikowane przez wydawnictwa uniwersyteckie. Trudno je przyswoić, jeśli myśli obsesyjnie krążą wokół jedzenia i spalania kalorii. Umysł osoby chorej nie jest w stanie skupić się na codziennych czynnościach, a co dopiero na czytaniu tekstów naukowych. Dlatego też lektury, które najwięcej wniosły w proces mojego leczenia, to tytuły angielskie lub amerykańskie.
Psychologia przy kawie: Do ręki dostajemy Twoją książkę “Z anoreksją na pokładzie”, w której dzielisz się swoimi przeżyciami z czytelnikami. Jak to się zaczęło? Dlaczego pacjentka o tak napiętym grafiku, pracująca jako stewardesa, zdecydowała się napisać i wydać książkę?
Katarzyna Zachacz: Prowadzenie takiego dziennika uczuć, myśli i emocji towarzyszyło mi od początku leczenia anoreksji. W tamtym czasie nie skupiałam się na tym, co dokładnie piszę, ale pozwalałam słowom płynąć w nieskrępowany sposób. Słowom, a także łzom. Prowadzenie dziennika pomagało, kiedy czułam się niezrozumiana przez bliskich, przynosiło spokój i ukojenie. Mogłam spojrzeć na siebie z perspektywy obserwatora. Pomogło mi to w zwiększeniu świadomości na temat tego, co choroba zrobiła z moim zdrowiem psychicznym i fizycznym. Traktowałam to jak autoterapię, którą prowadziłam sama ze sobą, równolegle do klasycznej psychoterapii.
Ppk: Kiedy prywatny dziennik zaczął zamieniać się w książkę?
KZ: Wizja książki początkowo była zupełnie inna, tekst zupełnie nie miał wyrastać z takiego osobistego pisania. Nie przeszło mi nawet przez myśl, aby zwierzać się ze swojego życia prywatnego. Chciałam, żeby książka była bardziej poradnikowa i przytaczała cenne informacje o zaburzeniach odżywiania. Wtedy wydawało mi się, że tylko sięgając do badań naukowych i przytaczając liczby i dane, osiągnę zamierzony efekt. Wyszukałam różne publikacje, przeczytałam artykuły psychologiczne, zgromadziłam materiał źródłowy i dopiero zaczęłam pisać. Jednak szło mi dość opornie, czułam się przytłoczona i zdezorientowana. Tłumaczyłam sobie, że przecież nie jestem profesjonalną pisarką czy dziennikarką i w tym doszukiwałam się przyczyn frustracji. W końcu intuicja już głośno zaczęła mi podpowiadać, że to nie tędy droga. Że owszem, pomysł mam dobry, ale, jak to mówią, gorzej z wykonaniem. Dlatego na jakiś czas odrzuciłam myśl o książce i wróciłam do swojego notatnika. Wtedy spostrzegłam, że dopiero podczas pisania “z głębi serca” o swoich doświadczeniach i spostrzeżeniach, czułam się lekko, a zdania przychodziły do mnie same. Z ochotą budziłam się bardzo wczesnym rankiem i siadałam do klawiatury, żeby móc pisać. To była szczera radość z procesu tworzenia. Jednocześnie był to trudny czas, bo nie latałam regularnie ze względu na pandemiczne obostrzenia, więc codzienna praca nad tekstem dawała mi zastrzyk pozytywnej energii i satysfakcji. Z takiej codziennej pisaniny w ciągu miesiąca powstał całkiem dobry materiał do późniejszej pracy - bardzo wiarygodny, autentyczny i szczery do bólu.
Ppk: Czy przyświecała Ci jakaś główna myśl podczas procesu pisania?
KZ: Najwięcej myślałam o osobach, które mierzą się z tym samym, z czym ja walczyłam jeszcze kilka miesięcy temu. Chciałam pokazać chorym, że nie są sami i że mogą przerwać ten koszmar, z którym się zmagają. Opis mojej własnej drogi miał być dowodem na to, że da się wygrać, przetrwać i odnaleźć siłę potrzebną do codziennej walki. Mam nadzieję, że książka pokaże też, że bycie chorym nie jest wyborem ani powodem do wstydu. Zależy mi, żeby to mocno wybrzmiało z mojego przekazu, ponieważ wstyd towarzyszący zaburzeniom odżywiania bardzo często hamuje przed podjęciem leczenia. Sama początkowo obwiniałam się za chorobę. Dziś już wiem, że anoreksja to poważne zaburzenie psychiczne, które należy traktować na równi z chorobami somatycznymi. Zaburzenia odżywiania i inne kompulsywne zachowania nie są wyborem, zupełnie tak samo, jak złamanie nogi nie jest wyborem! Niestety wrażliwość społeczna w tych tematach jest bardzo niska. Pacjenci są stale stygmatyzowani, co oczywiście tylko przeszkadza w skutecznym leczeniu.
Ppk: Czy podczas pisania książki miałaś pierwszego czytelnika, czytelniczkę? Ktoś Ci pomagał i wspierał podczas procesu twórczego?
KZ: Jestem dość skryta, rzadko dzielę się swoimi planami i marzeniami. O moim pomyśle na książkę nie wiedział nikt poza moim ówczesnym partnerem, który uznał to początkowo za dość odważny i szalony krok. Dlatego tym bardziej nie chciałam się podzielić tym pomysłem z bliskimi. Po napisaniu kilku pierwszych stron, zwierzyłam się mojej psychodietetyczce holistycznej Anecie. Piszę szerzej w książce o niej, o naszej relacji i o jej udziale w procesie mojego leczenia. Początkowo dość niechętnie wysłałam jej do przeczytania kilka pierwszych stron. Na tamtym etapie wydanie książki było odległym marzeniem. Kiedy dostałam od niej feedback, wiedziałam, że książka ujrzy światło dzienne szybciej niż przewidywałam. Aneta była bardzo zaskoczona jakością tekstu, moimi spostrzeżeniami i wnioskami. To ona zachęciła mnie do kontynuacji pisania oraz wydania książki, wspierała mnie dobrym słowem w momentach zwątpienia i słabości. Moim najbliższym powiedziałam o książce, kiedy była ukończona, a umowa z wydawnictwem podpisana.
Ppk: Czy myślisz, że Twoja książka może pomóc pacjentom i ich rodzinom, często zagubionym, którzy nie wiedzą, co dzieje się z chorą osobą?
KZ: Zdecydowanie tak. W czasie leczenie pogłębiałam swoją wiedzę na temat anoreksji, sięgając po książki, wykłady na YouTubie, blogi oraz media społecznościowe osób, które zmagały się z tym samym problemem, co ja. Dzięki temu czułam się w pewnym stopniu zrozumiana i wiedziałam, że nie jestem sama z tym problemem. Doświadczenia innych dały mi siłę i wiarę. Uświadomiłam sobie powagę choroby oraz krzywdę, jaką wyrządzałam własnemu ciału. Niestety ze smutkiem muszę przyznać, że na polskim rynku jest bardzo mało publikacji na temat zaburzeń odżywiania. Trafiałam tylko na książki i artykuły naukowe, opublikowane przez wydawnictwa uniwersyteckie. Trudno je przyswoić, jeśli myśli obsesyjnie krążą wokół jedzenia i spalania kalorii. Umysł osoby chorej nie jest w stanie skupić się na codziennych czynnościach, a co dopiero na czytaniu tekstów naukowych. Dlatego też lektury, które najwięcej wniosły w proces mojego leczenia, to tytuły angielskie lub amerykańskie.
Ppk: Z jednej strony przytaczasz wiele ważnych danych naukowych, z drugiej z odwagą opisujesz własną drogę do życia wolnego od anoreksji. A wszystko to zdecydowałaś się ubrać w metaforę lotu samolotem, dlaczego?
KZ: Pomysł na metaforę wychodzenia z choroby jako podróży w chmurach narodził się dość spontaniczne podczas sesji terapeutycznej. Po rozmowie zastanawiałam się nad tym porównaniem i znalazłam w nim dużo prawdy. Ten zabieg stylistyczny w moim odczuciu nadaje lekkości całej książce, łatwiej się ją czyta. I, tak jak mówisz, wplotłam w swoją historię istotne fakty naukowe, dzięki którym książka nabiera takiego kształtu, na jakim mi zależało. Pokazuje powagę zaburzeń odżywiania i obala stereotypy w myśleniu o osobach chorych. Niestety wrażliwość społeczna w temacie anoreksji nie jest na wysokim poziomie, pacjenci spotykają się z krzywdzącymi i nieprawdziwymi opiniami, że sami wybrali zaburzenia odżywiania czy po prostu ulegają fanaberiom.
Ppk: Czy naprawdę praca dla linii lotniczych w charakterze stewardesy wymaga idealnego wyglądu?
KZ: Zawód stewardesy niesie za sobą olbrzymią presję idealnego, nienagannego wyglądu. Myśląc “stewardesa”, od razu mamy przed oczami wysoką, zgrabną kobietę z mocnym makijażem, czerwonymi ustami, mundurkiem bez ani jednego zagięcia, dumnie kroczącą na wysokich obcasach. Aplikując do każdej linii lotniczej, rekruterzy zwracają ogromną uwagę na wygląd. Jesteśmy oceniani nie jako człowiek, który wnosi coś dla świata, ale jako człowiek, który mieści się w obowiązującym kanonie urody. Niestety nadal w wielu liniach pracownicy są proszeni o wejście na wagę przed lotem… Praca stewardesy to zdecydowanie więcej niż praca w podniebnej restauracji, niż podawanie kawy. To niekiedy zarządzanie ludźmi w sytuacji kryzysowej, przeprowadzanie ewakuacji, radzenie sobie z awarią, a nawet ratowanie życia pasażerów. Czy do tego potrzeba talii osy? Oczywiście musimy mieć sprawne ciało i być w dobrej kondycji, bo tak naprawdę to ciężka fizyczna praca. Nieregularne godziny lotów, stres oraz ciągłe zmiany bardzo wpływają na kondycję organizmu i rytm dobowy. Ale mimo tego kocham to, co robię! Póki co olbrzymia chęć latania i wykonywania tego zawodu zwycięża.
Ppk; Czy ciągłe przebywanie w takim środowisku miało jakiś wpływ na rozwój Twojej choroby?
KZ: Nie ukrywam, że codziennie w pracy spotykam się z komentarzami na temat wyglądu, jedzenia, ćwiczeń fizycznych, co w pewnym stopniu przyczyniło się do rozwoju zaburzeń odżywiania. Byłam stale narażona na ocenę mojego wyglądu zewnętrznego, więc w pewnym momencie, w tym szaleńczym biegu po perfekcję, zaczęłam odmawiać sobie jedzenia. Osoby zmagające się z anoreksją bardzo często mają problem z nadmiernym perfekcjonizmem, to jedna z dominujących cech u osób popadających w zaburzenia odżywiania.
Źródeł perfekcjonizmu, presji i różnych obsesji dopatrywałabym się jednak już wcześniej. Całe życie stawiałam sobie nowe cele i wynajdywałam zadania, których mogłabym się podjąć i udowodnić, że jestem najlepsza - że robię coś idealnie i jestem warta uznania. Podświadomie pragnęłam zaistnieć i być na pierwszym miejscu. Gnałam w życiu i pędziłam, nie patrząc na sam proces, byłam skupiona na coraz to wyżej postawionej poprzeczce. Realizacja celów wcale nie dawała mi smaku sukcesu, przynosiła tylko chwilową radość i ukojenie. A potem znowu to samo. Jak mówi Marisa Peer, angielska terapeutka: “Perfekcjonizm to wyścig bez mety”. Zdobycie pracy marzeń miało być kolejnym krokiem na mojej drodze pokazania innym, że jestem najlepsza. Uważałam zawsze moje dążenie do doskonałości za fantastyczną i bardzo pomocną cechę w życiu, wręcz szczyciłam się tym. Dopiero anoreksja uświadomiła mi, że perfekcjonizm bardzo prosto może stać się toksyczny. Mnie niemal doprowadził do śmierci. Z perspektywy czasu widzę, że już wcześniej przeszkadzał mi w wielu dziedzinach życia. Nadal się z nim zmagam, ale staram się go używać w bardziej pozytywny sposób.
Ppk: Na przestrzeni książki piszesz dużo o mądrym i wyważonym rozwoju osobistym. Czy ta książka to odpowiednia pozycja dla osób, które po prostu szukają własnej drogi, mierzą się z wewnętrznymi problemami i przechodzą przez proces trudnej zmiany?
KZ: Zdecydowanie tak. Często poprzez trudne sytuacje w życiu, nagłe zwroty akcji, wypadki, śmierć bliskiej osoby, nagle się zatrzymujemy. Ta zmiana pcha nas na ścieżkę rozwoju osobistego. Tak stało się i w moim przypadku. Kiedy anoreksja wcisnęła gwałtownie pedał hamulca w moim życiu, dotarło do mnie, że nie jestem tylko skórą i kośćmi, ale kimś znacznie więcej. W czasie choroby to właśnie dusza, a nie ciało, krzyczała najgłośniej. Anoreksja nazywana jest “chorobą krzyku”, który najczęściej jest uwięziony i skłębiony w naszym wnętrzu, gdzie sprawia jeszcze więcej cierpienia. Ta choroba, oprócz bólu fizycznego, przede wszystkim przynosi ból psychiczny. To krzyk osoby, która znika w oczach i chce umrzeć, a jednocześnie naprawdę pragnie żyć. W trakcie leczenia rozwój osobisty i duchowy miały na mnie olbrzymi wpływ. Dzięki niektórym lekturom zrozumiałam, że mam prawo żyć i cieszyć się bez względu na to, co podpowiada mi anoreksja. Kiedy zobaczyłam, jak dużą rolę odgrywają emocje, uczucia i myśli, zaczęłam prawdziwą bitwę z chorobą. Uświadomiłam sobie, że anoreksja to nie ja, że muszę o siebie zawalczyć i odkryć własną tożsamość na nowo. Publikacje dotyczące funkcjonowania mózgu, natury myśli i emocji dały mi wiedzę i wyposażyły w skuteczną broń. Dzięki pracy nad sobą w czasie leczenia stałam się osobą dużo bardziej świadomą siebie, swoich pragnień i błędów. Rozwój wewnętrzny to nieustanny proces, który trwa całe życie. Wiem, że choroba też pozostanie gdzieś obok do końca życia, ale już nie jako trujący głos w mojej głowie, ale wspomnienie tej burzliwej walki, która mimo wszystko wniosła dużo dobrego do mojego życia. Nauczyłam się pokory i empatii, z osoby zimnej i zdystansowanej stałam się tą łagodniejszą i bardziej współczującą. A przede wszystkim zrozumiałam, że nasze ciało jest pięknym ornamentem, który skrywa znacznie piękniejsze wnętrze.
Katarzyna Zachacz – ur. 1996, pochodzi z Podkarpacia. Absolwentka europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Pasjonuje się podróżami, psychologią, jogą i rozwojem wewnętrznym. Doświadczenie zawodowe zdobywała w instytucjach związanych z europejską kulturą, a od kilku lat pracuje jako stewardessa. “Z anoreksją na pokładzie” to jej debiutancka książka, która łączy w sobie inspirujący zapis procesu wychodzenia z choroby z przydatnymi informacjami na temat anoreksji.
KZ: Pomysł na metaforę wychodzenia z choroby jako podróży w chmurach narodził się dość spontaniczne podczas sesji terapeutycznej. Po rozmowie zastanawiałam się nad tym porównaniem i znalazłam w nim dużo prawdy. Ten zabieg stylistyczny w moim odczuciu nadaje lekkości całej książce, łatwiej się ją czyta. I, tak jak mówisz, wplotłam w swoją historię istotne fakty naukowe, dzięki którym książka nabiera takiego kształtu, na jakim mi zależało. Pokazuje powagę zaburzeń odżywiania i obala stereotypy w myśleniu o osobach chorych. Niestety wrażliwość społeczna w temacie anoreksji nie jest na wysokim poziomie, pacjenci spotykają się z krzywdzącymi i nieprawdziwymi opiniami, że sami wybrali zaburzenia odżywiania czy po prostu ulegają fanaberiom.
Ppk: Czy naprawdę praca dla linii lotniczych w charakterze stewardesy wymaga idealnego wyglądu?
KZ: Zawód stewardesy niesie za sobą olbrzymią presję idealnego, nienagannego wyglądu. Myśląc “stewardesa”, od razu mamy przed oczami wysoką, zgrabną kobietę z mocnym makijażem, czerwonymi ustami, mundurkiem bez ani jednego zagięcia, dumnie kroczącą na wysokich obcasach. Aplikując do każdej linii lotniczej, rekruterzy zwracają ogromną uwagę na wygląd. Jesteśmy oceniani nie jako człowiek, który wnosi coś dla świata, ale jako człowiek, który mieści się w obowiązującym kanonie urody. Niestety nadal w wielu liniach pracownicy są proszeni o wejście na wagę przed lotem… Praca stewardesy to zdecydowanie więcej niż praca w podniebnej restauracji, niż podawanie kawy. To niekiedy zarządzanie ludźmi w sytuacji kryzysowej, przeprowadzanie ewakuacji, radzenie sobie z awarią, a nawet ratowanie życia pasażerów. Czy do tego potrzeba talii osy? Oczywiście musimy mieć sprawne ciało i być w dobrej kondycji, bo tak naprawdę to ciężka fizyczna praca. Nieregularne godziny lotów, stres oraz ciągłe zmiany bardzo wpływają na kondycję organizmu i rytm dobowy. Ale mimo tego kocham to, co robię! Póki co olbrzymia chęć latania i wykonywania tego zawodu zwycięża.
Ppk; Czy ciągłe przebywanie w takim środowisku miało jakiś wpływ na rozwój Twojej choroby?
KZ: Nie ukrywam, że codziennie w pracy spotykam się z komentarzami na temat wyglądu, jedzenia, ćwiczeń fizycznych, co w pewnym stopniu przyczyniło się do rozwoju zaburzeń odżywiania. Byłam stale narażona na ocenę mojego wyglądu zewnętrznego, więc w pewnym momencie, w tym szaleńczym biegu po perfekcję, zaczęłam odmawiać sobie jedzenia. Osoby zmagające się z anoreksją bardzo często mają problem z nadmiernym perfekcjonizmem, to jedna z dominujących cech u osób popadających w zaburzenia odżywiania.
Źródeł perfekcjonizmu, presji i różnych obsesji dopatrywałabym się jednak już wcześniej. Całe życie stawiałam sobie nowe cele i wynajdywałam zadania, których mogłabym się podjąć i udowodnić, że jestem najlepsza - że robię coś idealnie i jestem warta uznania. Podświadomie pragnęłam zaistnieć i być na pierwszym miejscu. Gnałam w życiu i pędziłam, nie patrząc na sam proces, byłam skupiona na coraz to wyżej postawionej poprzeczce. Realizacja celów wcale nie dawała mi smaku sukcesu, przynosiła tylko chwilową radość i ukojenie. A potem znowu to samo. Jak mówi Marisa Peer, angielska terapeutka: “Perfekcjonizm to wyścig bez mety”. Zdobycie pracy marzeń miało być kolejnym krokiem na mojej drodze pokazania innym, że jestem najlepsza. Uważałam zawsze moje dążenie do doskonałości za fantastyczną i bardzo pomocną cechę w życiu, wręcz szczyciłam się tym. Dopiero anoreksja uświadomiła mi, że perfekcjonizm bardzo prosto może stać się toksyczny. Mnie niemal doprowadził do śmierci. Z perspektywy czasu widzę, że już wcześniej przeszkadzał mi w wielu dziedzinach życia. Nadal się z nim zmagam, ale staram się go używać w bardziej pozytywny sposób.
Ppk: Na przestrzeni książki piszesz dużo o mądrym i wyważonym rozwoju osobistym. Czy ta książka to odpowiednia pozycja dla osób, które po prostu szukają własnej drogi, mierzą się z wewnętrznymi problemami i przechodzą przez proces trudnej zmiany?
KZ: Zdecydowanie tak. Często poprzez trudne sytuacje w życiu, nagłe zwroty akcji, wypadki, śmierć bliskiej osoby, nagle się zatrzymujemy. Ta zmiana pcha nas na ścieżkę rozwoju osobistego. Tak stało się i w moim przypadku. Kiedy anoreksja wcisnęła gwałtownie pedał hamulca w moim życiu, dotarło do mnie, że nie jestem tylko skórą i kośćmi, ale kimś znacznie więcej. W czasie choroby to właśnie dusza, a nie ciało, krzyczała najgłośniej. Anoreksja nazywana jest “chorobą krzyku”, który najczęściej jest uwięziony i skłębiony w naszym wnętrzu, gdzie sprawia jeszcze więcej cierpienia. Ta choroba, oprócz bólu fizycznego, przede wszystkim przynosi ból psychiczny. To krzyk osoby, która znika w oczach i chce umrzeć, a jednocześnie naprawdę pragnie żyć. W trakcie leczenia rozwój osobisty i duchowy miały na mnie olbrzymi wpływ. Dzięki niektórym lekturom zrozumiałam, że mam prawo żyć i cieszyć się bez względu na to, co podpowiada mi anoreksja. Kiedy zobaczyłam, jak dużą rolę odgrywają emocje, uczucia i myśli, zaczęłam prawdziwą bitwę z chorobą. Uświadomiłam sobie, że anoreksja to nie ja, że muszę o siebie zawalczyć i odkryć własną tożsamość na nowo. Publikacje dotyczące funkcjonowania mózgu, natury myśli i emocji dały mi wiedzę i wyposażyły w skuteczną broń. Dzięki pracy nad sobą w czasie leczenia stałam się osobą dużo bardziej świadomą siebie, swoich pragnień i błędów. Rozwój wewnętrzny to nieustanny proces, który trwa całe życie. Wiem, że choroba też pozostanie gdzieś obok do końca życia, ale już nie jako trujący głos w mojej głowie, ale wspomnienie tej burzliwej walki, która mimo wszystko wniosła dużo dobrego do mojego życia. Nauczyłam się pokory i empatii, z osoby zimnej i zdystansowanej stałam się tą łagodniejszą i bardziej współczującą. A przede wszystkim zrozumiałam, że nasze ciało jest pięknym ornamentem, który skrywa znacznie piękniejsze wnętrze.
Katarzyna Zachacz – ur. 1996, pochodzi z Podkarpacia. Absolwentka europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Pasjonuje się podróżami, psychologią, jogą i rozwojem wewnętrznym. Doświadczenie zawodowe zdobywała w instytucjach związanych z europejską kulturą, a od kilku lat pracuje jako stewardessa. “Z anoreksją na pokładzie” to jej debiutancka książka, która łączy w sobie inspirujący zapis procesu wychodzenia z choroby z przydatnymi informacjami na temat anoreksji.
POLECAMY:
NOWOŚĆ! Katarzyna Zachacz "Z ANOREKSJĄ NA POKŁADZIE. Wyznanie stewardesy" BookEdit PREMIERA ODBĘDZIE SIĘ 16 SIERPNIA! |
NIE BYŁO "BAŚNIĄ Z TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY"
Deficyt uczuć
Iwona zamknęła za sobą drzwi i opadła na krzesło. Rozwód. Sytuacja wywołująca jeden z większych poziomów stresu. Słyszała o tym, ale nigdy nie myślała, że bezpośrednio będzie jej to dotyczyło. Gdyby ktoś kiedykolwiek powiedział, że odejdzie od mężczyzny z takiego powodu, nigdy by nie uwierzyła…
Bartek z zazdrością spoglądał na rodziny swoich kolegów. Ciepło rodzinne, radość świąt, wzajemne więzi. To było dla niego obce. O tym jedynie słyszał, to z zazdrością obserwował. Chłonął z wypiekami na twarzy relacje rówieśników, którzy opowiadali o wspaniałych wakacjach, uroczystościach, o zwykłym życiu, które dla niego miało wymiar „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Życiu, które podglądał z ciekawością zgłodniałego dziecka zaglądającego do sklepu ze słodyczami.
Poznali się na studiach. Motyle w brzuchu. Fajerwerki. Czuła się cudownie. Była adorowana, dopieszczana. Koleżanki z zazdrością spoglądały na Iwonę, która była noszona przez Bartka na rękach. Rozpoznawał w lot jej potrzeby, był dobry i czuły. Na ostatnim roku pobrali się. Rodzice Iwony pomogli im na starcie. Mieli możliwości, a wiedząc, że rodzice zięcia nie żyją, chcieli w dwójnasób pomóc im wejść w życie. A jednak pomimo tego problemy zaczęły się pojawiać wcześniej, niż mogli się tego spodziewać.
Początkowo Iwona z dumą opowiadała koleżankom, iż mąż przedkłada jej osobę nad kolegów i znajomych. Siatkówka, piłka nożna, spotkania przy piwku…- Iwona o tym nie słyszała. Wracał po pracy do domu, wspólne wieczory, kino, spacery, zakupy. Można powiedzieć, że życie sielskie i anielskie. A jednak…
„Wszyscy się tam wybierają. Nie mogę nie pójść. Nie rozumiesz?” Iwona codziennie od tygodnia próbowała przekonać męża, że spotkanie integracyjne nie jest jej fanaberią. „Mam już dość życia w złotej klatce! Układasz mi życie jak dziecku. Traktujesz jak rzecz, której nie wypuszczasz z dłoni. Czuję się jak lalka, którą ubierasz, ustawiasz gdzie chcesz, uszczęśliwiasz, ale powodujesz, że czuję się bezwolna! Duszę się! Nie rozumiesz? Nie widzisz tego? Nie czujesz?! Jak długo można?”
Iwona usiadła w fotelu i zasnęła. Emocje były tak silne, że musiała odreagować zmęczenie. Gdy obudziła się, po głowie kołatało jej pytanie – „Czy można kochać za bardzo? Czy to uczucie można nazwać miłością?” Zaczęła przypominać sobie kolejne miesiące wspólnego życia i Bartka, który jak architekt chciał urządzić jej życie według swojego pomysłu. Czy robił to w złej wierze? Oczywiście, że nie. Ale nie zmieniało to faktu, że jego pomysły na życie Iwony nie były jej własnymi. Czuła się osaczona. Dostrzegła, że Bartek traktuje ją jak cenny skarb, którego nie chce stracić, ale jego zachowanie odbierało jej dzień po dniu wolność.
Potrzeba miłości, która jest naturalną potrzebą człowieka, nie była zaspokojona u małego Bartka. W jego rodzinie był deficyt tego niezbędnego dla prawidłowego rozwoju dziecka uczucia. To rodziło w nim frustrację. Czuł się niechciany, niekochany, odrzucony. W dorosłe życie wszedł zgłodniały miłości. Iwonie, która go zaakceptowała, okazała zainteresowanie i pokochała, odpowiedział całym sobą. Kochał ją ponad życie i nie chciał jej stracić. Był gotowy zrobić wszystko, by tylko była. Ale traktował ją jak przedmiot, którego nie chciał wypuścić z rąk. Iwona zaczęła się dusić. Nie odpowiadała jej ta toksyczna miłość. Chciała żyć, oddychać, kochać, ale też mieć swoje potrzeby, które drugi człowiek szanuje i akceptuje.
Ludzie mający deficyt miłości, w momencie, gdy spotykają osoby obdarzające je uczuciem, często robią wszystko, by odpłacić całym sobą za ten „towar”, który dla nich był deficytowy. Robią wszystko, by tego uczucia nie utracić, ale jest to początek „chorej relacji”. Ze swojego punktu widzenia nie rozumieją, dlaczego dając coraz więcej, powodują oddalanie się człowieka, którego chciało się za wszelką cenę zatrzymać przy sobie.
*Imiona i okoliczności zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację realnych osób.
Bartek z zazdrością spoglądał na rodziny swoich kolegów. Ciepło rodzinne, radość świąt, wzajemne więzi. To było dla niego obce. O tym jedynie słyszał, to z zazdrością obserwował. Chłonął z wypiekami na twarzy relacje rówieśników, którzy opowiadali o wspaniałych wakacjach, uroczystościach, o zwykłym życiu, które dla niego miało wymiar „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Życiu, które podglądał z ciekawością zgłodniałego dziecka zaglądającego do sklepu ze słodyczami.
Poznali się na studiach. Motyle w brzuchu. Fajerwerki. Czuła się cudownie. Była adorowana, dopieszczana. Koleżanki z zazdrością spoglądały na Iwonę, która była noszona przez Bartka na rękach. Rozpoznawał w lot jej potrzeby, był dobry i czuły. Na ostatnim roku pobrali się. Rodzice Iwony pomogli im na starcie. Mieli możliwości, a wiedząc, że rodzice zięcia nie żyją, chcieli w dwójnasób pomóc im wejść w życie. A jednak pomimo tego problemy zaczęły się pojawiać wcześniej, niż mogli się tego spodziewać.
Początkowo Iwona z dumą opowiadała koleżankom, iż mąż przedkłada jej osobę nad kolegów i znajomych. Siatkówka, piłka nożna, spotkania przy piwku…- Iwona o tym nie słyszała. Wracał po pracy do domu, wspólne wieczory, kino, spacery, zakupy. Można powiedzieć, że życie sielskie i anielskie. A jednak…
„Wszyscy się tam wybierają. Nie mogę nie pójść. Nie rozumiesz?” Iwona codziennie od tygodnia próbowała przekonać męża, że spotkanie integracyjne nie jest jej fanaberią. „Mam już dość życia w złotej klatce! Układasz mi życie jak dziecku. Traktujesz jak rzecz, której nie wypuszczasz z dłoni. Czuję się jak lalka, którą ubierasz, ustawiasz gdzie chcesz, uszczęśliwiasz, ale powodujesz, że czuję się bezwolna! Duszę się! Nie rozumiesz? Nie widzisz tego? Nie czujesz?! Jak długo można?”
Iwona usiadła w fotelu i zasnęła. Emocje były tak silne, że musiała odreagować zmęczenie. Gdy obudziła się, po głowie kołatało jej pytanie – „Czy można kochać za bardzo? Czy to uczucie można nazwać miłością?” Zaczęła przypominać sobie kolejne miesiące wspólnego życia i Bartka, który jak architekt chciał urządzić jej życie według swojego pomysłu. Czy robił to w złej wierze? Oczywiście, że nie. Ale nie zmieniało to faktu, że jego pomysły na życie Iwony nie były jej własnymi. Czuła się osaczona. Dostrzegła, że Bartek traktuje ją jak cenny skarb, którego nie chce stracić, ale jego zachowanie odbierało jej dzień po dniu wolność.
Potrzeba miłości, która jest naturalną potrzebą człowieka, nie była zaspokojona u małego Bartka. W jego rodzinie był deficyt tego niezbędnego dla prawidłowego rozwoju dziecka uczucia. To rodziło w nim frustrację. Czuł się niechciany, niekochany, odrzucony. W dorosłe życie wszedł zgłodniały miłości. Iwonie, która go zaakceptowała, okazała zainteresowanie i pokochała, odpowiedział całym sobą. Kochał ją ponad życie i nie chciał jej stracić. Był gotowy zrobić wszystko, by tylko była. Ale traktował ją jak przedmiot, którego nie chciał wypuścić z rąk. Iwona zaczęła się dusić. Nie odpowiadała jej ta toksyczna miłość. Chciała żyć, oddychać, kochać, ale też mieć swoje potrzeby, które drugi człowiek szanuje i akceptuje.
Ludzie mający deficyt miłości, w momencie, gdy spotykają osoby obdarzające je uczuciem, często robią wszystko, by odpłacić całym sobą za ten „towar”, który dla nich był deficytowy. Robią wszystko, by tego uczucia nie utracić, ale jest to początek „chorej relacji”. Ze swojego punktu widzenia nie rozumieją, dlaczego dając coraz więcej, powodują oddalanie się człowieka, którego chciało się za wszelką cenę zatrzymać przy sobie.
*Imiona i okoliczności zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację realnych osób.
Chcesz mieć satysfakcjonujący związek? Dobrze rozumieć się ze swoim mężem, żoną? Zapraszamy Cię na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie:) Możemy pomóc Ci inaczej patrzeć na świat... bo przecież wszystko zaczyna się w naszej głowie!
POLECAMY:
A MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE...
Jak uwolnić związek od codziennych sprzeczek i nieporozumień?
Wyszła z poczty, trzymając kopertę w rękach. Nie miała wątpliwości, patrząc na charakter pisma, kto był jego nadawcą. Minęło tyle lat, a on nie odpuszczał. To już czwarty raz w tym roku.
Gdy przekroczyła próg domu, przypomniała sobie, że dzisiaj jak mało kiedy tak bardzo liczyła na spokojny wieczór. Po tygodniu ciężkiej pracy marzyła o chwili relaksu przy filiżance aromatycznej herbaty. Na stoliku leżała powieść, której losy bohaterów wciągnęły ją bez reszty. Dzisiaj niestety zamiast czytać o perypetiach miłosnych innych ludzi, skazana została na powrót do swojej przeszłości.
A miało być tak pięknie… Westchnęła, otwierając kopertę, a przed oczyma przelatywały jej obrazy z ostatnich 6 lat. Pamięta jak wybrała się z Michaliną i Robertem do Torunia. W ostatniej chwili przed wyjazdem dowiedziały się, że ich kompan zaproponował wspólny wypad swojemu przyjacielowi. Co to był za weekend! Nie tylko z powodu wspaniałej atmosfery, ale dzięki temu, że między nią a Rafałem zaczęło coś iskrzyć. Wróciła do domu podekscytowana. Miły, kulturalny, oczytany i nieziemsko przystojny. Potem już wszystko potoczyło się lawinowo. Spędzali ze sobą każdą wolną chwilę, podróżowali, nawet ze sobą pomieszkiwali i wciąż utwierdzali się w przekonaniu, że są dla siebie stworzeni.
Szybko zdecydowali się na ślub, co powodowało zdziwienie wśród przyjaciół Aliny. Nie do końca podzielali jej zachwyt. Uważali, że nie ma się gdzie spieszyć, że warto jeszcze się poobserwować i dotrzeć. Ona nie chciała o tym słyszeć. Uważała, że szkoda życia, skoro ono postawiło przed nią taką szansę na szczęście i chce z niego czerpać garściami już teraz, nie czekając na nic.
Przeszedł ją dreszcz, gdy spojrzała na pierwsze słowa listu. Wiedziała, że Rafał zawsze wiedział co powiedzieć, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak poruszyć w niej najczulsze struny. Zapatrzona w niego przed sześcioma laty z radością przyjęła pierścionek zaręczynowy już po pięciu miesiącach znajomości. Wówczas czuła się jak w bajce z tysiąca i jednej nocy… To był sen, z którego nie chciała się przebudzić. Byli jak dwie połówki jabłka, współgrali ze sobą, dogadywali się w pół zdania. A może po prostu patrzyła na niego wtedy przez różowe okulary?
"Owe okulary to mechanizm idealizacji, którego uruchomienie jest jedną z typowych reakcji w obliczu miłości. Idealizacja to proces polegający na nieświadomym rozszczepieniu obiektu miłosnego na dwie części (dobrą i złą), a następnie zaprzeczeniu istnienia tej złej i wyolbrzymieniu dobrej (niedostrzeganie wad, widzenie wyłącznie zalet) (…) Stan ten nie jest związkowi dany na zawsze — w pewnym momencie różowe okulary spadają i zaczynamy dostrzegać, że pokochaliśmy nie bóstwo, a zwykłego człowieka z wadami i zaletami.”*
Po ślubie różowe okulary szybko Alinie zaczęły spadać z oczu. To, co wcześniej ją w Rafale bawiło, zaczęło coraz bardziej drażnić. Ona perfekcjonistka, on – bałaganiarz, ona lubiąca spędzać aktywnie czas, on – leń leżący całymi popołudniami na kanapie, ona – romantyczka ceniąca chwile we dwoje, on – ekstrawertyk uwielbiający towarzystwo. Dlaczego tego nie dostrzegła wcześniej? Dlaczego patrząc na swoich przyszłych teściów, nie wiedziała, jaki bagaż doświadczeń gromadzonych latami żyjąc w takim toksycznym domu, Rafał może przenieść do ich związku? Co powodowało, że nie czuła niepokoju, obserwując role, w jakich funkcjonowali jego rodzice? Otóż „etap zauroczenia to wodospad pozytywnych emocji, nieustanny wyrzut endorfin, stan niczym na haju. Oboje właściwie nie muszą się starać, a i tak jest fantastycznie. On jest cudowny, ona doskonała. Wad żadnych nie widać.”* Aż do czasu, gdy…
Małżeństwo Aliny i Rafała rozsypało się jak domek z kart. Tak szybko jak postanowili być razem, tak szybko zapadła decyzja o rozstaniu. Wzajemnym oskarżeniom i pretensjom nie było końca. Czuli się oszukani, poranieni i postanowili się rozstać. Nie dali sobie szansy na spokojne rozmowy i dotarcie. Rafał bardzo szybko tego pożałował i nieustanie od czasu rozwodu pisał do Aliny, błagając o możliwość dania sobie nawzajem drugiej szansy. Wkrótce po rozstaniu przenalizował swoje życie i zrozumiał, że ciągnął za sobą „walizę z poturbowaną zawartością”*, w której taszczył „ nie tylko uzbierane dobra materialne, ale także — a może nawet przede wszystkim — rodzinne dziedzictwo. Schemat miłości, jaki zaszczepili w nim rodzice, wyobrażenia i przekonania o tym, jaki powinien być dobry związek, jakie role przypadają w nim kobiecie, a jakie mężczyźnie, na ile swobody możemy sobie pozwolić, a na ile kurczowo trzymać się zasad i norm wpojonych w okresie młodości.”* Po utracie Aliny zrozumiał wiele. Zdał sobie sprawę, że powielał zachowania rodziców, które wcześniej go potwornie raniły i wyprowadzały z równowagi. Ale niestety było już późno, choć obiecał sobie, że nie przestanie walczyć.
Wiele związków boryka się z podobnymi problemami, na jakie napotkali na początku swojej wspólnej drogi Alina i Rafał. Poniżej przedstawiamy receptę na wyjście z sytuacji, gdy jako para znaleźliście się na dwóch biegunach.
Gdy przekroczyła próg domu, przypomniała sobie, że dzisiaj jak mało kiedy tak bardzo liczyła na spokojny wieczór. Po tygodniu ciężkiej pracy marzyła o chwili relaksu przy filiżance aromatycznej herbaty. Na stoliku leżała powieść, której losy bohaterów wciągnęły ją bez reszty. Dzisiaj niestety zamiast czytać o perypetiach miłosnych innych ludzi, skazana została na powrót do swojej przeszłości.
A miało być tak pięknie… Westchnęła, otwierając kopertę, a przed oczyma przelatywały jej obrazy z ostatnich 6 lat. Pamięta jak wybrała się z Michaliną i Robertem do Torunia. W ostatniej chwili przed wyjazdem dowiedziały się, że ich kompan zaproponował wspólny wypad swojemu przyjacielowi. Co to był za weekend! Nie tylko z powodu wspaniałej atmosfery, ale dzięki temu, że między nią a Rafałem zaczęło coś iskrzyć. Wróciła do domu podekscytowana. Miły, kulturalny, oczytany i nieziemsko przystojny. Potem już wszystko potoczyło się lawinowo. Spędzali ze sobą każdą wolną chwilę, podróżowali, nawet ze sobą pomieszkiwali i wciąż utwierdzali się w przekonaniu, że są dla siebie stworzeni.
Szybko zdecydowali się na ślub, co powodowało zdziwienie wśród przyjaciół Aliny. Nie do końca podzielali jej zachwyt. Uważali, że nie ma się gdzie spieszyć, że warto jeszcze się poobserwować i dotrzeć. Ona nie chciała o tym słyszeć. Uważała, że szkoda życia, skoro ono postawiło przed nią taką szansę na szczęście i chce z niego czerpać garściami już teraz, nie czekając na nic.
Przeszedł ją dreszcz, gdy spojrzała na pierwsze słowa listu. Wiedziała, że Rafał zawsze wiedział co powiedzieć, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak poruszyć w niej najczulsze struny. Zapatrzona w niego przed sześcioma laty z radością przyjęła pierścionek zaręczynowy już po pięciu miesiącach znajomości. Wówczas czuła się jak w bajce z tysiąca i jednej nocy… To był sen, z którego nie chciała się przebudzić. Byli jak dwie połówki jabłka, współgrali ze sobą, dogadywali się w pół zdania. A może po prostu patrzyła na niego wtedy przez różowe okulary?
"Owe okulary to mechanizm idealizacji, którego uruchomienie jest jedną z typowych reakcji w obliczu miłości. Idealizacja to proces polegający na nieświadomym rozszczepieniu obiektu miłosnego na dwie części (dobrą i złą), a następnie zaprzeczeniu istnienia tej złej i wyolbrzymieniu dobrej (niedostrzeganie wad, widzenie wyłącznie zalet) (…) Stan ten nie jest związkowi dany na zawsze — w pewnym momencie różowe okulary spadają i zaczynamy dostrzegać, że pokochaliśmy nie bóstwo, a zwykłego człowieka z wadami i zaletami.”*
Po ślubie różowe okulary szybko Alinie zaczęły spadać z oczu. To, co wcześniej ją w Rafale bawiło, zaczęło coraz bardziej drażnić. Ona perfekcjonistka, on – bałaganiarz, ona lubiąca spędzać aktywnie czas, on – leń leżący całymi popołudniami na kanapie, ona – romantyczka ceniąca chwile we dwoje, on – ekstrawertyk uwielbiający towarzystwo. Dlaczego tego nie dostrzegła wcześniej? Dlaczego patrząc na swoich przyszłych teściów, nie wiedziała, jaki bagaż doświadczeń gromadzonych latami żyjąc w takim toksycznym domu, Rafał może przenieść do ich związku? Co powodowało, że nie czuła niepokoju, obserwując role, w jakich funkcjonowali jego rodzice? Otóż „etap zauroczenia to wodospad pozytywnych emocji, nieustanny wyrzut endorfin, stan niczym na haju. Oboje właściwie nie muszą się starać, a i tak jest fantastycznie. On jest cudowny, ona doskonała. Wad żadnych nie widać.”* Aż do czasu, gdy…
Małżeństwo Aliny i Rafała rozsypało się jak domek z kart. Tak szybko jak postanowili być razem, tak szybko zapadła decyzja o rozstaniu. Wzajemnym oskarżeniom i pretensjom nie było końca. Czuli się oszukani, poranieni i postanowili się rozstać. Nie dali sobie szansy na spokojne rozmowy i dotarcie. Rafał bardzo szybko tego pożałował i nieustanie od czasu rozwodu pisał do Aliny, błagając o możliwość dania sobie nawzajem drugiej szansy. Wkrótce po rozstaniu przenalizował swoje życie i zrozumiał, że ciągnął za sobą „walizę z poturbowaną zawartością”*, w której taszczył „ nie tylko uzbierane dobra materialne, ale także — a może nawet przede wszystkim — rodzinne dziedzictwo. Schemat miłości, jaki zaszczepili w nim rodzice, wyobrażenia i przekonania o tym, jaki powinien być dobry związek, jakie role przypadają w nim kobiecie, a jakie mężczyźnie, na ile swobody możemy sobie pozwolić, a na ile kurczowo trzymać się zasad i norm wpojonych w okresie młodości.”* Po utracie Aliny zrozumiał wiele. Zdał sobie sprawę, że powielał zachowania rodziców, które wcześniej go potwornie raniły i wyprowadzały z równowagi. Ale niestety było już późno, choć obiecał sobie, że nie przestanie walczyć.
Wiele związków boryka się z podobnymi problemami, na jakie napotkali na początku swojej wspólnej drogi Alina i Rafał. Poniżej przedstawiamy receptę na wyjście z sytuacji, gdy jako para znaleźliście się na dwóch biegunach.
*Fragmenty pochodzą z książki "Piękni odmienni", Wydawnictwo Sensus, 2020
**Imiona i okoliczności zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację realnych osób.
**Imiona i okoliczności zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację realnych osób.
Jeżeli przeżywasz trudne chwile, nie możesz poradzić sobie z tłumionymi uczuciami, targają Tobą emocje, - pomożemy CI. O ile chcesz skorzystać z naszej wiedzy i doświadczenia, zapraszamy na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie :) Możemy pomóc Ci inaczej patrzeć na świat... bo przecież wszystko zaczyna się w naszej głowie!
INSTYNKT MORDERCY
Dzisiaj dzięki życzliwości WYDAWNICTWA FILIA
publikujemy fragment książki Instynkt mordercy,
której autorką jest Rachel Caine, a przełożył ją Adrian Napieralski
publikujemy fragment książki Instynkt mordercy,
której autorką jest Rachel Caine, a przełożył ją Adrian Napieralski
Jak każdy w naszym domu, oboje jesteśmy po przejściach. Sam jest bratem ofiary seryjnego mordercy. Ja byłam żoną seryjnego mordercy. Nasze traumy zderzyły się ze sobą, kiedy pijany kierowca wjechał w dom, w którym mieszkałam z Melvinem Royalem, a wypadek ujawnił nie tylko ciało siostry Sama, ale również historię zbrodni trwającej wiele lat.
Ten wypadek zmienił nasze życie, choć na bardzo odmienne sposoby.
Poznaliśmy krwawy dorobek Melvina Royala z obu stron i zbudowaliśmy relację na tej mrocznej, strasznej bliźnie, która nadal czasem krwawi, a boli nieustannie.
– Wracaj do łóżka – mówię do niego i znów go całuję. Jest to gest pełen żalu, ale jednocześnie niesie ze sobą obietnicę przyszłości. Sam mnie przytula i idzie spać.
Jestem zbyt niespokojna, by teraz odpoczywać, choć to kuszące. Wiem jednak, że tylko przewracałabym się z boku na bok i przeszkadzałabym Samowi. Idę po cichu do naszego gabinetu. To kolejna korzyść płynąca z posiadania nowego domu: więcej pomieszczeń. Sam ma swoje biurko, ja mam swoje, a kiedy zamykam drzwi i zapalam światło, mam kolejne déjà vu: moje stare, rozklekotane biurko, szafki na segregatory, a wokół nich czyste pomieszczenie, inne niż to.
Powiesiłam na ścianie obrazki. Na niektórych widnieją miejsca, na innych ludzie. Moje dzieci i Sam. Grupa moich najlepszych przyjaciół ze szczęśliwych czasów, kiedy Sam i ja zorganizowaliśmy grilla. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie.
Na drugi – każdy obrazek znaczy coś więcej. Wschodnia ściana jest moją ulubioną. To piękne, niezwykłe dzieło sztuki. Praca ręczna przerażonej młodej kobiety nazwiskiem Arden Miller, którą poznaliśmy, polując na mojego byłego. Teraz jest już bezpieczna i ma nową tożsamość. Kontaktuję się z nią od czasu do czasu i widzę, że jej artystyczna klasa wciąż się podnosi. Podobnie jak Sam, wyszła z mrocznego miejsca i szuka swojego światła.
Obok wisi zdjęcie przedstawiające dwie obejmujące się młode kobiety ubrane w szorty i koszulki – jak najbardziej normalny widok. Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy, obie były zamknięte w piwnicy w Wolfhunter, załamane i przerażone. Była to tajemnica, za którą nigdy nie powinnam była się brać, ale która podsunęła mi pomysł na zostanie prywatnym detektywem poszukującym zaginionych ludzi. Kobiety wysłały mi to zdjęcie – bez żadnej notatki czy lokalizacji – ale to wystarczyło, żebym wiedziała, że są już bezpieczne.
Na tej ścianie trzymam wyłącznie dowody odniesionych przeze mnie sukcesów. Dobre wspomnienia. Nawet Vee ma swoje miejsce na końcu – obejmuje moją córkę i obie śmieją się do aparatu. Vee również jest sukcesem. Przetrwała Wolfhunter.
Nie każdemu się to udało. Na zachodniej ścianie, tej ukrytej w cieniu, wiszą inne zdjęcia. Widok Stillhouse Lake przypomina mi o ludziach, którzy zginęli tam z ręki mojego męża. Pozornie spokojne zdjęcie cmentarza przedstawia tak naprawdę tani, anonimowy nagrobek Melvina Royala w oddali. Dzięki niemu pamiętam, że mojego męża już nie ma. Muszę przypominać sobie nie tylko o moich sukcesach, ale również o porażkach. Dzięki nim uczę się myśleć o podejmowaniu ryzyka, bo nie tylko ja ryzykuję.
Wiem, że nie powinnam umieszczać tutaj tych wyników, ale to jedyny sposób na to, by o niczym nie zapomnieć.
Odruchowo pierwszym, co robię przy biurku jest sprawdzenie moich wiecznie obecnych internetowych trolli. Mam listę i prowadzę poszukiwania, żeby sprawdzić, co piszą. Ostatnio sprawy nieco przycichły. Zapewne znaleźli sobie inne skandale, na temat których mogą ujadać, innych ludzi, których mogą dręczyć, niezależnie od ich realnej winy. Ale jako była żona seryjnego mordercy Melvina Royala, nigdy nie zostanę skreślona z listy łatwych celów. Faktycznie, jeden z moich najbardziej wytrwałych trolli znów agituje, proponując ponowne śledztwo dotyczące mojego „zaangażowania” w zbrodnie Melvina.
Bycie żoną seryjnego mordercy jest w oczach wielu osób wystarczającym dowodem na to, że musi być ze mną coś nie tak. Ale temu facetowi nie chodzi o sprawiedliwość. On po prostu lubi ranić ludzi… Ale na odległość, bezpiecznie, znad klawiatury komputera. Nic nowego.
Sprawdzam służbowe maile. Mam do wykonania kilka nudnych analiz, ale one mogą zaczekać. Biuro detektywistyczne, dla którego pracuję – w większości zdalnie – często zajmuje się sprawami korporacyjnymi, prześwietlając potencjalnych kandydatów na stanowiska dyrektorskie. Wciąż mnie zaskakuje, jak wielu spośród nich ostatecznie okazuje się podłymi ludźmi. To trochę tak, jakby wspinanie się na najwyższe szczeble kariery wymagało bycia socjopatą. Kto mógłby się spodziewać? A skoro mają dość pieniędzy i władzy, rzadko stawiają czoła realnym konsekwencjom za zrujnowanie innym życia.
Nie pozostaję neutralna w tej kwestii.
Kiedy dziesięć minut później dzwoni mój telefon, tętno przyspiesza mi tak gwałtownie, że aż czuję pulsowanie w skroniach. Natychmiastowa panika, jak wcześniej, po wybudzeniu się z tego koszmaru. Odruchowo myślę o ludziach, których kocham i którzy mogą dzwonić o tej porze… i od razu zastanawiam się dlaczego.
Na ekranie widzę, że dzwoni moja najlepsza przyjaciółka ze Stillhouse Lake, Kezia Claremont. Jest policyjnym detektywem, jednym z dwóch, których zatrudnia malutkie miasteczko Norton.
– Kez? – wyrzucam z siebie, kiedy tylko przykładam telefon do ucha. – Co się dzieje? Chodzi o twojego tatę?
– Nie, nic się nie stało – odpowiada. – Przepraszam. Obudziłam cię?
Przełykam panikę i próbuję się roześmiać.
– Skądże. Jestem na nogach już od dobrej godziny. Złe sny i dzieciak, który nie wierzy w godzinę policyjną.
– Tak mi się wydawało, że nie będziesz już spała – mówi. W jej głosie nie ma uśmiechu. Chyba już od dawna nie słyszałam jej tak ponurej. – Złapałam pewną sprawę. Siedzę teraz w ciemnościach, na jakimś cholernym pustkowiu i… jest źle.
Kez rzadko okazywała mi jakąkolwiek słabość. Z niepokojem słucham drżenia w jej głosie.
– Co się dzieje? – Opieram łokcie o blat i skupiam się na rozmowie. Słyszę, jak bierze głęboki wdech.
– Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to nic takiego. Najprawdopodobniej wypadek. Ale już tak nie uważam. – Nie chce mi powiedzieć. Znów czuję, jakby ktoś pociągał mnie za włosy na karku. Tym razem towarzyszy temu zimny dreszcz.
– Prestera tam nie ma? – Detektyw Prester jest jej partnerem, dobrym, spokojnym człowiekiem o spojrzeniu gliniarza, który wszystko już widział. Jest od niej o co najmniej dwadzieścia pięć lat starszy.
– Nie. Chcę dać mu odpocząć. Nie wyglądał ostatnio zbyt dobrze. Jestem tutaj sama z koronerem. No i wyjątkowo bezużytecznym zastępcą szeryfa.
– Potrzebujesz towarzystwa?
– Nie mogę cię o to prosić.
– Nie prosiłaś – odpowiadam. – Ruszam w drogę.
Ten wypadek zmienił nasze życie, choć na bardzo odmienne sposoby.
Poznaliśmy krwawy dorobek Melvina Royala z obu stron i zbudowaliśmy relację na tej mrocznej, strasznej bliźnie, która nadal czasem krwawi, a boli nieustannie.
– Wracaj do łóżka – mówię do niego i znów go całuję. Jest to gest pełen żalu, ale jednocześnie niesie ze sobą obietnicę przyszłości. Sam mnie przytula i idzie spać.
Jestem zbyt niespokojna, by teraz odpoczywać, choć to kuszące. Wiem jednak, że tylko przewracałabym się z boku na bok i przeszkadzałabym Samowi. Idę po cichu do naszego gabinetu. To kolejna korzyść płynąca z posiadania nowego domu: więcej pomieszczeń. Sam ma swoje biurko, ja mam swoje, a kiedy zamykam drzwi i zapalam światło, mam kolejne déjà vu: moje stare, rozklekotane biurko, szafki na segregatory, a wokół nich czyste pomieszczenie, inne niż to.
Powiesiłam na ścianie obrazki. Na niektórych widnieją miejsca, na innych ludzie. Moje dzieci i Sam. Grupa moich najlepszych przyjaciół ze szczęśliwych czasów, kiedy Sam i ja zorganizowaliśmy grilla. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie.
Na drugi – każdy obrazek znaczy coś więcej. Wschodnia ściana jest moją ulubioną. To piękne, niezwykłe dzieło sztuki. Praca ręczna przerażonej młodej kobiety nazwiskiem Arden Miller, którą poznaliśmy, polując na mojego byłego. Teraz jest już bezpieczna i ma nową tożsamość. Kontaktuję się z nią od czasu do czasu i widzę, że jej artystyczna klasa wciąż się podnosi. Podobnie jak Sam, wyszła z mrocznego miejsca i szuka swojego światła.
Obok wisi zdjęcie przedstawiające dwie obejmujące się młode kobiety ubrane w szorty i koszulki – jak najbardziej normalny widok. Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy, obie były zamknięte w piwnicy w Wolfhunter, załamane i przerażone. Była to tajemnica, za którą nigdy nie powinnam była się brać, ale która podsunęła mi pomysł na zostanie prywatnym detektywem poszukującym zaginionych ludzi. Kobiety wysłały mi to zdjęcie – bez żadnej notatki czy lokalizacji – ale to wystarczyło, żebym wiedziała, że są już bezpieczne.
Na tej ścianie trzymam wyłącznie dowody odniesionych przeze mnie sukcesów. Dobre wspomnienia. Nawet Vee ma swoje miejsce na końcu – obejmuje moją córkę i obie śmieją się do aparatu. Vee również jest sukcesem. Przetrwała Wolfhunter.
Nie każdemu się to udało. Na zachodniej ścianie, tej ukrytej w cieniu, wiszą inne zdjęcia. Widok Stillhouse Lake przypomina mi o ludziach, którzy zginęli tam z ręki mojego męża. Pozornie spokojne zdjęcie cmentarza przedstawia tak naprawdę tani, anonimowy nagrobek Melvina Royala w oddali. Dzięki niemu pamiętam, że mojego męża już nie ma. Muszę przypominać sobie nie tylko o moich sukcesach, ale również o porażkach. Dzięki nim uczę się myśleć o podejmowaniu ryzyka, bo nie tylko ja ryzykuję.
Wiem, że nie powinnam umieszczać tutaj tych wyników, ale to jedyny sposób na to, by o niczym nie zapomnieć.
Odruchowo pierwszym, co robię przy biurku jest sprawdzenie moich wiecznie obecnych internetowych trolli. Mam listę i prowadzę poszukiwania, żeby sprawdzić, co piszą. Ostatnio sprawy nieco przycichły. Zapewne znaleźli sobie inne skandale, na temat których mogą ujadać, innych ludzi, których mogą dręczyć, niezależnie od ich realnej winy. Ale jako była żona seryjnego mordercy Melvina Royala, nigdy nie zostanę skreślona z listy łatwych celów. Faktycznie, jeden z moich najbardziej wytrwałych trolli znów agituje, proponując ponowne śledztwo dotyczące mojego „zaangażowania” w zbrodnie Melvina.
Bycie żoną seryjnego mordercy jest w oczach wielu osób wystarczającym dowodem na to, że musi być ze mną coś nie tak. Ale temu facetowi nie chodzi o sprawiedliwość. On po prostu lubi ranić ludzi… Ale na odległość, bezpiecznie, znad klawiatury komputera. Nic nowego.
Sprawdzam służbowe maile. Mam do wykonania kilka nudnych analiz, ale one mogą zaczekać. Biuro detektywistyczne, dla którego pracuję – w większości zdalnie – często zajmuje się sprawami korporacyjnymi, prześwietlając potencjalnych kandydatów na stanowiska dyrektorskie. Wciąż mnie zaskakuje, jak wielu spośród nich ostatecznie okazuje się podłymi ludźmi. To trochę tak, jakby wspinanie się na najwyższe szczeble kariery wymagało bycia socjopatą. Kto mógłby się spodziewać? A skoro mają dość pieniędzy i władzy, rzadko stawiają czoła realnym konsekwencjom za zrujnowanie innym życia.
Nie pozostaję neutralna w tej kwestii.
Kiedy dziesięć minut później dzwoni mój telefon, tętno przyspiesza mi tak gwałtownie, że aż czuję pulsowanie w skroniach. Natychmiastowa panika, jak wcześniej, po wybudzeniu się z tego koszmaru. Odruchowo myślę o ludziach, których kocham i którzy mogą dzwonić o tej porze… i od razu zastanawiam się dlaczego.
Na ekranie widzę, że dzwoni moja najlepsza przyjaciółka ze Stillhouse Lake, Kezia Claremont. Jest policyjnym detektywem, jednym z dwóch, których zatrudnia malutkie miasteczko Norton.
– Kez? – wyrzucam z siebie, kiedy tylko przykładam telefon do ucha. – Co się dzieje? Chodzi o twojego tatę?
– Nie, nic się nie stało – odpowiada. – Przepraszam. Obudziłam cię?
Przełykam panikę i próbuję się roześmiać.
– Skądże. Jestem na nogach już od dobrej godziny. Złe sny i dzieciak, który nie wierzy w godzinę policyjną.
– Tak mi się wydawało, że nie będziesz już spała – mówi. W jej głosie nie ma uśmiechu. Chyba już od dawna nie słyszałam jej tak ponurej. – Złapałam pewną sprawę. Siedzę teraz w ciemnościach, na jakimś cholernym pustkowiu i… jest źle.
Kez rzadko okazywała mi jakąkolwiek słabość. Z niepokojem słucham drżenia w jej głosie.
– Co się dzieje? – Opieram łokcie o blat i skupiam się na rozmowie. Słyszę, jak bierze głęboki wdech.
– Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to nic takiego. Najprawdopodobniej wypadek. Ale już tak nie uważam. – Nie chce mi powiedzieć. Znów czuję, jakby ktoś pociągał mnie za włosy na karku. Tym razem towarzyszy temu zimny dreszcz.
– Prestera tam nie ma? – Detektyw Prester jest jej partnerem, dobrym, spokojnym człowiekiem o spojrzeniu gliniarza, który wszystko już widział. Jest od niej o co najmniej dwadzieścia pięć lat starszy.
– Nie. Chcę dać mu odpocząć. Nie wyglądał ostatnio zbyt dobrze. Jestem tutaj sama z koronerem. No i wyjątkowo bezużytecznym zastępcą szeryfa.
– Potrzebujesz towarzystwa?
– Nie mogę cię o to prosić.
– Nie prosiłaś – odpowiadam. – Ruszam w drogę.
POLECAMY: