SMUTNA WIADOMOŚĆFragment książki "Słucham cię"W poście "Trudne tematy" mogliście przeczytać między innymi o tym, jak rozmwiać z osobami, które są w żałobie. Dzisiaj natomiast dzięki życzliwości Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego publikujemy fragment książki "Słucham cię", której autorką jest Kathryn Mannix. . Drobna kobieta w cichym pomieszczeniu szpitalnego oddziału ratunkowego z krzykiem zrywa się ze swojego siedzenia. Jej pięść ląduje na mojej szczęce, zanim jestem w stanie zdać sobie sprawę, co się dzieje. W głowie wybucha mi pomarańczowa łuna i czuję, że przechylam się do tyłu. – Kłamiesz! – kobieta wrzeszczy mi prosto w twarz. – KŁAMIESZ! On nie mógł umrzeć! – Po tym osuwa się na niskie, stojące za nią krzesełko jak marionetka, której nagle odcięto sznureczki. Twarz wciska między kolana, dłonie splata od tyłu na drżącej głowie. Szlocha. Jej zawodzący płacz wibruje w powietrzu wokół nas, a ja nie wiem, co zrobić. Kręci mi się w głowie od bólu po uderzeniu i z powodu zaskoczenia jej reakcją. Wiem, że muszę przy niej zostać, ale wiem też, że zaraz upadnę na podłogę. Słyszę, jak za mną otwierają się drzwi, i obracając się, widzę Dorothy, pielęgniarkę z SOR-u, oraz szpitalnego portiera – namiastkę naszych służb ochroniarskich. Potrząsam głową, a kilka moich łez opada na ziemię. Bez słowa daję portierowi znak, że może się wycofać. Ta sytuacja nie wymaga policyjnego dochodzenia w związku z czynną napaścią. Mąż tej kobiety przed chwilą zmarł w sali resuscytacyjnej, a ja nie poradziłam sobie z przekazaniem tej informacji. Jest mi słabo i mam mdłości, ale wiem, że nie powinnam jeszcze bardziej pogarszać sprawy. – Poczekaj chwilę przy wejściu, Ron – Dorothy mówi po cichu do portiera i przymyka drzwi, zostawiając go po drugiej stronie. Potemuśmiecha się smutno do mnie i siada obok łkającej kobiety. – Avril? – pyta łagodnym głosem. – Ma pani na imię Avril? Kobieta przytakuje, nie podnosząc oczu. Głośno przełyka łzy i cała się trzęsie. – Nazywa się pani Avril de Souza? – pyta Dorothy, a kobieta na nią spogląda. – Tak... – udaje się jej powiedzieć ustami wykrzywionymi grymasem przerażenia. – A jak ma na imię pani mąż? – pyta pielęgniarka. – Joselo – jęczy Avril. – Ma na imię Joselo. Wezwano mnie do szpitala. W pracy dostał bólów w klatce piersiowej. Muszę się z nim zobaczyć. Muszę się z nim natychmiast zobaczyć! W jej głosie znów pojawia się ogień. Dorothy obraca się do mnie i mówi po prostu: – Proszę usiąść z nami, pani doktor, bo pani de Souza może mieć jakieś pytania w trakcie tej rozmowy. Chętnie przysiadam na krześle po drugiej stronie małego stolika w tym skąpo wyposażonym, nieprzyjemnym, ciasnym pomieszczeniu na oddziale ratunkowym starego szpitala, w którym każdego tygodnia odbywam rozmowy z przyjaciółmi, krewnymi i partnerami pacjentów przywożonych na SOR, wyjaśniając im, że życie ich bliskich właśnie zawisło na włosku. Nigdy wcześniej nie musiałam jednak zakomuni-kować przyjeżdżającej osobie, że się spóźniła, że jej ukochany nie dotrwał do tej chwili. Zwykle pozostaje to w gestii bardziej doświadczonych pracowników. Powoli pokój przestaje wirować, a ja przyglądam się, jak Dorothy rozmawia ze zszokowaną żoną pacjenta. Od kilku minut wdową. Kobietą, której zafundowałam tak głęboki wstrząs, że wymierzyła mi cios pięścią w akcie wyparcia rzeczywistości, której nie mogła znieść, nie mogła ogarnąć, ugodzona poza granicą wytrzymałości moim nagłym, nieoczekiwanym oświadczeniem. Niemniej zachowałam się w pełni „podręcznikowo”. Sprawdź, czy zwracasz się do właściwej osoby – tak, personalia się zgadzają. Kobieta została skierowana tu telefonicznie przez brygadzistę w hucie, w której pracuje jej mąż. To znaczy pracował. Do dzisiaj. Zdanie ostrzegawcze – „Jest mi bardzo przykro, że mam do przekazania smutną wiadomość”. Zrób pauzę. Przekaż wiadomość – „Z przykrością informuję, że pan Joselo zmarł przed kilkoma minutami. Nie byliśmy w stanie przywrócić u niego akcji serca...” Zrób pauzę, aby informacja dotarła. Właśnie wtedy wydarł się z niej krzyk i mnie uderzyła – gdy wisiałam nad nią złowieszczo w białym kitlu z tymi sztywnymi formułkami, sama przerażona, ale robiąca dobrą minę do złej gry; wciąż jeszcze spocona po długotrwałym wysiłku uciskania klatki piersiowej, które nie ożywiło nieprzytomnego mężczyzny na stole resuscytacyjnym; nadal półprzytomna po horro- rze otrzymania polecenia, że mam potwierdzić opinię najstarszego rangą lekarza biorącego udział w akcji, iż jest już pora „stwierdzić” zatrzymanie funkcji życiowych(to znaczy uznać, że nastąpił zgon); ciągle wstrząśnięta tym, że zamiast opisywać teraz w dokumentacji medycznej przebieg nieudanej resuscytacji, zostałam wytypowa- na do poinformowania o wszystkim żony zmarłego, która przybyła do szpitala jeszcze w trakcie akcji ratunkowej, ale nie pozwolono jej wejść do sali, tylko odesłano do „celi śmierci”, jak nazywaliśmy to zaniedbane pomieszczenie ze zmywalnymi krzesłami ze skaju i tekturowymi ściankami. Teraz Dorothy daje mi kurs mistrzowski informowania o tragedii. Siedzi obok wdowy. Dlaczego nie usiadłam? Trzyma dłoń pani de Souzy,a drugą ręką głaszcze ją po ramieniu. Wiem, że ma pod ścisłym dozorem na intensywnej terapii trzech pacjentów w ciężkim stanie i nie może zostać tutaj zbyt długo, a jednak nagina czas i go rozciąga, mówi bez pośpiechu. W pełni skupiając się na żonie zmarłego, sprawia, że każda sekunda ma swoją wagę. – To straszny wstrząs, moja najdroższa – szepcze do pani de Souzy. – Straszny wstrząs. Wiedziała pani, że miał słabe serce? Pani de Souza podnosi głowę i głośno nabiera powietrza. Dorothy podaje jej chusteczkę z pudełka na stoliku. Kobieta wydmuchuje nos i odpowiada: – Od dawna chorował na serce. Kilka lat temu leżał tutaj z zawałem i ledwie z tego wyszedł. Ostatnio miał więcej bólów dusznicowych i lekarz zmienił mu tabletki... – urywa. – Niepokoiła się pani o niego? – dopytuje Dorothy i widzę, że to pytanie trafia w czuły punkt. – Za nic nie chciał ani przez chwilę odsapnąć – wzdycha pani de Souza. – Za ciężko pracował. Tłumaczyłam mu, że przecież ostatnio tylko cudem się wylizał. – Czyli myśli pani, że mógł wtedy umrzeć? – Dorothy pyta cicho, a pani de Souza patrzy w nieokreślony punkt przed siebie, osusza oczy chusteczką i przytakuje skinieniem głowy. – Od tamtej pory jego dni były już pewnie policzone – wyszeptuje. Dorothy cierpliwe czeka. – Nie czuł się dobrze dziś rano. Stresował się czymś w związku z pracą. Był cały szary. Mówiłam, żeby został w domu, ale... – Potrząsa głową i łka teraz ciszej. Szok ustąpił smutkowi, miejsce gniewu zajęło przygnębienie. Nie mogę wyjść spod wrażenia, jak Dorothy samymi pytaniami pomogła przejść tej kobiecie od świadomości choroby męża i pierwszezawału sprzed kilku lat do jej bieżących obaw o jego zdrowie oraz konkretnych obserwacji tego dnia rano. Zbudowała dla niej most, po którym mogła dojść do teraźniejszości. Odpowiadając na pytania Dorothy, pani de Souza przygotowała się na ten niechciany, a jednak nie całkiem zaskakujący moment. Kobieta opowiedziała pielęgniarce całą historię aż do dziś. – Tak mi przykro, najdroższa – mówi Dorothy. – Kiedy przywiozła go karetka, był już nieprzytomny, z początku serce biło mu bardzo powoli, a w końcu ustało. Lekarze robili, co mogli... Dorothy ponownie przerywa, a ja, korzystając z tego momentu, dostrzegam ścieżkę, którą sama mogłam pójść: rozmowę o przeszłości, o obawach żony, o jej niepokoju dzisiejszego ranka. Byłam tak nastawiona na zakomunikowanie strasznej wiadomości, że nie podprowadziłam jej do miejsca, gdzie byłaby w stanie ją przyjąć. Dorothy przy- wołała tę przeszłość, a potem krok po kroku przebyła z panią de Souzą drogę do punktu, z którego dałyśmy radę posunąć się naprzód. – Czy chce pani pójść ze mną i go zobaczyć? – pyta Dorothy. – Leży na łóżku tuż obok. Będzie pani mogła przy nim posiedzieć, jeśli pani zechce. Potem dodaje jeszcze: – Czy chce pani, żebyśmy skontaktowali się z kimś w pani imieniu? Z rodziną? Z księdzem? Z kimś, kto mógłby tu z panią pobyć? Pani de Souza mówi, że chciałaby, aby przyszedł katolicki ksiądz. Dorothy bierze ją za rękę i wyprowadza z pokoju. Gdy mnie mijają, mówi do mnie: – Zrób nam herbatę. Będziemy w „trójce”. Przynieś też kubek dla siebie. – Następnie prowadzi panią de Souza, by posiedziała przy zmarłym mężu. Kiedy pojawiam się z herbatą, pani de Souza wita mnie z wdzięcznością jak dawno niewidzianą przyjaciółkę. Podejrzewam, że w ogóle nie pamięta, jak mnie uderzyła. Dorothy umiejętnie, choć w bardzo prosty sposób, gruntownie przebudowała sytuację, zadając nienatarczywe pytania o to, co pani de Souza już wiedziała o stanie męża. Po- zwoliło to żonie zmarłego uświadomić sobie, że w zasadzie spodziewała się złych wiadomości. Dorothy dała pani de Souzie możliwość opowiedzenia historii jego choroby, którą tym samym usłyszała zarówno ona, jak i sama opowiadająca. Nie sięgała po wyuczone na pamięć formułki czy z góry przygotowane scenariusze. Zadawała pytania, podążała w kierunku wyznaczanym przez odpowiedzi i z serdeczną wrażliwością obdarzała rozmówczynię pełnią swojej uwagi. „Podręcznikowe” zachowania nie wystarczają – jak dochodzę potem do wniosku. Potrzebny jest nowy podręcznik – taki, który będzie uczył, jak słuchać, zamiast wskazywać, co mówić. Być może powinna go napisać Dorothy. Pielęgniarka wyprowadza mnie z pomieszczenia, w którym pani de Souza siedzi przy swoim zmarłym towarzyszu życia, i zabiera mnie do gabinetu lekarza konsultanta. Jest mi niedobrze. Nie chcę już więcej o tym mówić. Czuję się smutna, upokorzona, niekompetentna i wykończona. – Doktorze Rogers – zwraca się do ordynatora oddziału, przygarbionego chirurga traumatologa z burzą siwych włosów i pożółkniętymi od nikotyny sumiastymi wąsami (zarówno ten wąs, jak i jego właściciel są legendą w naszym mieście) – muszę złożyć skargę. Krew odpływa mi z policzków. Doktor Rogers podnosi wzrok znad papierów. – Mów, Dotty – odpowiada ponuro. – To skandal, że tej niedoświadczonej lekarce polecono, by sama przekazała żonie zmarłego wiadomość o śmierci męża bez asysty starszego lekarza albo pielęgniarki! – stwierdza Dorothy, a mnie szczęka opada. – Od kiedy pamiętam, mówi pan o konieczności szkolenia młodych lekarzy w komunikacji, ale jak mają się jej uczyć, jeżeli przełożeni zawsze albo odbywają takie rozmowy sam na sam, albo posyłają do nich młodych w pojedynkę? To niedopuszczalne. Ta młoda lekarka została uderzona w twarz przez zszokowaną i wzburzoną żonę zmarłego. Rogers taksuje mnie przymrużonymi oczami znad półksiężycowatych okularów, potrząsa głową i cmoka. – Ho, ho, dostało ci się – mówi swoim miękkim, szkockim akcentem. – Czy wmieszała się w to policja? – pyta nieporuszony, jakby prosił kogoś o podanie solniczki przy stole. – Chyba nie potrzeba nam policji – słyszę swoją odpowiedź. Mój głos nie jest równy ani pozbawiony emocji. Nie poznaję jego piskliwego tonu i swojego krótkiego oddechu. – To była moja wina. Nie chciałam, żeby tak wyszło, ale ona była tak wstrząśnięta wiadomością, że straciła panowanie nad sobą. Właśnie umarł jej mąż. Proszę nie mieszać w to policji! – Ku swemu zdumieniu zaczynam płakać. Wstając zza biurka i poprawiając kciukiem okulary na mostku nosa, doktor Rogers podchodzi dwa kroki, aby stanąć przy mnie, i przypatruje się przez szkła mojemu policzkowi. – Szew nie będzie potrzebny – ocenia, gdy mnie otacza jego przepojony nikotyną oddech – ale przydałby się Steri-Strip. Dopiero w tej chwili dociera do mnie, że policzek uległ widocznemu urazowi. – Pociągnij nosem! – komenderuje, przykładając swój mięsisty kciuk do mojego prawego nozdrza, tak żebym oddychała lewym, to jest po obolałej stronie twarzy. Dotyka mojej kości policzkowej, brzegów oczodołu; jego ogromna dłoń jest zaskakująco delikatna. – Będzie dobrze – orzeka z ulgą. – Dotty, zajmij się tym policzkiem. I trzeba będzie ze wszystkim porozmawiać o przekazywaniu takich wiadomości parami. Znowu... Doktor Rogers obraca się na pięcie, wraca za biurko i sięga po fajkę, w pełni świadom zakazu palenia na terenie szpitala. Dorothy pociąga mnie za rękaw białego fartucha i prowadzi do pokoju socjalnego dla personelu. Zanim mogłabym zaprotestować, każe mi usiąść i spokojnie zaczekać, po czym znika. Jestem wdzięczna, zszokowana i – jak odkrywam – bardzo obolała. A także ogromnie zmęczona. I bardzo smutna. Jest mi też zimno, mam dreszcze. Nachodzą mnie mdłości. Siadam i owijam się w jakiś fartuch pielęgniarski. Dorothy wraca z plastrami Steri-Strip i zestawem opatrunkowym. – No, to zaczynamy, skarbie – mówi czule, siadając na krześle przy mnie. Wprawnymi ruchami rozrywa zestaw i na blacie stołu koło nas rozkłada sterylny podkład. Nalewa środek dezynfekujący na wacik, dotyka nim mojego policzka (auć), a potem drugim wacikiem przeciera mi brodę. No nieźle! Paradowałam po całym oddziale z twarzą broczącą krwią. Precyzyjnie przykłada paski Steri-Strips, uważna na to, co robi; przejęta i skoncentrowana na tym, odrobinę wysuwa język. Jestem jej wdzięczna za tę troskliwość. Ale to nie koniec. – Jak się czujesz? – pyta i chcę już odpowiedzieć „W porządku”, ale moje łzy wyznają prawdę i Dorothy gładzi mnie pocieszająco po ramieniu. Powoli zaczynam widzieć pod lewym okiem swój policzek; opuchlizna robi się coraz większa. Drżę pod fartuchem. – Dać ci nerkę do wymiotowania? – pyta domyślnie, a ja zdaję sobie sprawę, jak doświadczonym i znakomitym jest fachowcem. Mrugam, aby pozbyć się łez, i potrząsam głową. Nudności stopniowo ustępują. – No to dostałaś dziś za swoje – mówi. – Nie powinni cię posyłać samej do przekazywania takich wiadomości. Są na to specjalne procedury. Zawsze powinnaś mieć przy sobie kogoś, kto udzieli pomocy człowiekowi, którego świat zaraz się zawali, i będzie także wsparciem dla ciebie. Specjalnie pracujemy w zespołach, dlatego że właśnie to zapewnia nam bezpieczeństwo, pozwala zachować zdrowe zmysły i dalej wykonywać tę pracę. Nie zadbali o ciebie i widzisz, co z tego wyszło. – Ale sama też powinnam się lepiej spisać – wzdycham. – Powinnam to zrobić tak, jak pani. Powoli. Krok po kroku. Powinnam z nią usiąść. Byłabym wtedy... nie wiem... jakoś bardziej ludzka... – Ja to robię już od ponad dziesięciu lat – odrzeka. – Mam sporo doświadczenia. Obserwowałam cię, jak przychodzisz do nas na dyżury. Wiem, że traktujesz pacjentów z delikatnością, więc na pewno nie chciałaś być dla niej brutalna. To nie była twoja wina. Rogers musi jeszcze raz wszystkim przypomnieć, że pracujemy zespołowo, asystujemy sobie i pokazujemy umiejętności wam, młodym. Mówi „wam, młodym” ciepłym głosem dumnej matki. Brakuje mi słów w obliczu jej empatii. – Ten epizod będzie świetnym przykładem do wykorzystania w szkoleniu – mówi dalej. – Właśnie takie incydenty zmieniają ludzi. Samo gadanie, choćby do zachrypnięcia, nic nie daje. Ludzi zmieniają real- ne przykłady, nie regułki. Wydarzeń, podobnie jak całego życia, doświadcza się na bieżąco, ale można je w pełni zrozumieć tylko z perspektywy czasu. Było tak również w powyższym przypadku. Młoda pani doktor, która zakomunikowała tragiczne wiadomości zgodnie z książkowymi zaleceniami, miała okazję zobaczyć, że taką prawdę da się przekazać w łagodniej- szy sposób, jeśli pozwoli się drugiemu człowiekowi włączyć ją w dotychczasową historię jego życia. Dorothy była jednym z wielu moich nauczycieli sztuki narracji i przekazała mi tę prawdę, że komunikowanie zaczyna się od słuchania. Początkująca lekarka, którą wówczas byłam, postanowiła szkolić się w słuchaniu – zachęcaniu ludzi do tego, by opowiadali swoje historie, i znajdowaniu sposobów, by wplatać w nietrudne prawdy i niechciane informacje. Będzie się uczyła wspierania ludzi na etapie, gdy przestawiają się z dążenia do sukcesów i realizacji życiowych celów na dbanie o spokój ducha, rozumienie i bycie rozumianym. Dzięki pacjentom zrozumie, że choć na drodze życia sukces czasem się zdarza, to nie jest on jej ostatecznym celem. Tym, co naprawdę się liczy, jest wdzięczność, przebaczenie (zaoferowane i otrzymane), akceptacja i miłość. Dorothy będzie w dalszym ciągu podporą oddziału, potrafiąc komunikować się w sposób, który dodaje sił i podnosi na duchu rezydentów, uginających się pod ogromem zadań na SOR-ze. Ponad trzydzieści lat później zetknęłam się z nią na konferencji, na której szpitalny zespół opieki paliatywnej – jednostka, jakiej nikt sobie nawet nie wyobrażał tego feralnego dnia – organizowała otwartą sesję na temat planowania końcowej fazy życia. Dorothy była teraz członkiem zarządu trustuprowadzącego szpital, a ja szefową zespołu paliatywnego. – Pewnie pani mnie sobie nie przypomina – odzywa się do mnie. Jej skromność budzi we mnie wzruszenie i wyciągam ramiona, aby ją objąć. – Zawsze wiedziałam, że jest pani z tych dobrych – szepcze mi do ucha. A ja, patrząc w dal przez jej ramię, widzę ścieżkę, która mnie tu doprowadziła. Ta historia nabiera sensu. Wyraźnie dostrzegam, jak fachowość i serdeczność Dorothy tego trudnego dnia przed wielu laty ukształtowały moją praktykę lekarską, wpłynęły na moje decyzje zawodowe oraz podejście do nauczania umiejętności komunikacyjnych. Dorothy nie napisała swojej książki, ale to dzięki niej mogła powstać ta. *Fragment książki K. Mannix "Słucham cię" mogłyśmy opublikować za zgodą Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dziękujemy! **Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego
0 Comments
Your comment will be posted after it is approved.
Leave a Reply. |
JESTEŚMY NA FACEBOOKU:
POMAGAMY:
PISZEMY DLA WAS:
|