"KOCHAĆ (SIĘ) MĄDRZE"Wybór partnera"Miłość jest trudna, bo przypomina o innych relacjach, zresztą nie tylko o tych miłosnych. Przypomina o naszych tęsknotach, lękach. O tym, czego najbardziej pragniemy i czego najbardziej się boimy. W jakimś sensie miłość czyni nas nagimi. I nie odnoszę się tu teraz do sfery seksualnej. Stajemy się nadzy, bo pokazuje nasze wrażliwe punkty, ingeruje w naszą intymność, czyni zależnymi od drugiego człowieka. Już nie wszystko jest w naszych rękach. Zresztą nigdy nie było. Teraz jednak staje się to jeszcze bardziej naoczne."* Moją przyjaciółkę przed laty ujął i zachwycił napis na murze: „Asia. Naprawdę było mi z Tobą dobrze… Każdy popełnia błędy…”. Nie zdziwiłam się, iż uznała, że to rozczulające. Stwierdziłyśmy, że chyba tylko młodzi ludzie mogą mieć w sobie tyle fantazji, żeby coś takiego zrobić. Czy wyobrażacie sobie męża po 20 latach małżeństwa, który nocą robi graffiti dla żony, nawet gdyby zrobił coś naprawdę złego? Ale może tacy są... Ciekawe, co takiego musiał zrobić autor, że wspomniana Asia się na niego obraziła? Tu możemy się jedynie domyślać: zapomniał o randce (trochę za mało, żeby zerwać), upił się na imprezie (chyba że po raz n-ty), koledzy byli ważniejsi od dziewczyny i nie miał dla niej czasu, podrywał inną dziewczynę, kłamał, zranił jej bliskich, zdradził Asię, a może wszystko naraz? Tego niestety chyba nigdy się nie dowiemy. Pozostają domysły. Pewnie Ona nie odpowiadała na SMS-y, wyrzuciła go ze znajomych na Facebooku i wymyślił tak „słodki” sposób komunikacji. Jeśli Ona mieszkała naprzeciwko tej ściany, musiała codziennie patrzeć na te słowa i może w końcu mu wybaczyła? Tylko czy warto? No właśnie! Autor był „słodki”, widział swój błąd, chciał o nią walczyć, nie zamierzał się poddać. Zastanawiające było tylko to, że użył sformułowania „każdy popełnia błędy”, a nie „każdy może popełnić błąd” - może to sugerować, że to nie był jego pierwszy błąd. Może Asia miała dobre przeczucie i odwagę, by działać. Wiele młodych kobiet nie podejmuje takiego ryzyka wobec mężczyzny, z którym się umawia, ze strachu przed całkowitą utratą relacji. Tłumi swoje obawy, myśląc: „zmieni się, gdy tylko się zaręczymy lub kiedy się pobierzmy”. A ludzi w ich fundamentalnych cechach bardzo trudno zmienić (dotyczy to np. uzależnień, bardzo silnych utrwalonych nawyków, niektórych cech osobowości). Wiara, że miłość jest cudownym lekarstwem i Ty zmienisz „bestię”, jest szczytna, ale niestety złudna. Miłość nie tylko jest ślepa, ona również, co potwierdzają wyniki wielu badań, podlega złudzeniom. Raczej nie zrobisz z żyjącego od 10 lat „na garnuszku rodziców” introwertycznego domatora - przedsiębiorczego biznesmena, duszy towarzystwa uwielbiającego imprezy. Podobnie z odnoszącej sukcesy właścicielki firmy - trudno zrobić kurę domową. A jeśli w grę wchodzą uzależnienia, każdy „- izm” (alkoholizm, seksoholizm itd.), czy pornografia, narkomania, hazard, szanse wyjścia z nałogu naprawdę są nieduże. Na początku znajomości każdy z nas próbuje zaprezentować się z jak najlepszej strony, pokazać to, co ma w sobie najlepszego - taka swoista „wersja demo”. Może więc warto poprosić osoby z zewnątrz, przyjaciół, znajomych o opinię o naszym partnerze/partnerce, albo przynajmniej wysłuchać jej w spokoju, jeśli sami chcą się z nami nią podzielić. Własnym rodzicom jakoś nie wierzymy, ale jeśli mówią coś nasi przyjaciele, zastanówmy się przynajmniej nad tym. Skoro „tracimy połowę mózgu” i stajemy się niewrażliwi na rażące problemy, to mogą nam przyjść z pomocą opinie bliskich. Znamy wielu ludzi, którzy najpierw usprawiedliwiają swoich partnerów, a potem po kilku latach małżeństwa żałują swojej decyzji. Może trochę obiektywizmu nie zaszkodzi :-) Dodatkowo, gdy jesteśmy zakochani, „nosimy różowe okulary” i nie widzimy prawdziwych problemów, czy poważnych wad naszego partnera, partnerki, które potem mogą okazać się dla nas istotne. Badania z neuroobrazowania mózgu wykazały, że gdy pokazuje się zakochanym zdjęcie ich partnera, to spada aktywność mózgu odpowiedzialna za myślenie krytyczne. Taki spadek nie występuje, gdy pokazuje się zdjęcie zwyczajnego znajomego. Tak więc potoczne określenie, że przy zakochaniu „tracimy połowę mózgu” wydaje się uzasadnione. Stan zakochania porównywany jest do szaleństwa czy uzależnienia. W tym stanie tracimy zdolność racjonalnego myślenia. Zakochanie wywołuje stan zbliżony do efektu zażycia kokainy i stymuluje obszary mózgu odpowiedzialne za funkcje poznawcze. Stan zakochania to stan nazywany czasami stanem okresowego szaleństwa, podczas którego widzimy to, co chcemy widzieć, zamykamy się na obiektywne informacje, które mogłyby zaburzyć obraz naszego ukochanego lub ukochanej. Jeżeli jest on perfidny, umie kłamać i manipulować, zrobi wszystko, aby wykorzystać ten nasz stan bycia na haju, zrobi wszystko, by inni nie otworzyli nam oczu. Zrobi, co w jego mocy, by wykorzystać czas nie dłuższy niż czterech lat do podjęcia przez nas pewnych decyzji, za które przyjdzie nam czasami słono zapłacić. Dlaczego cztery lata? Ponieważ ten stan trwa nie dłużej niż cztery lata. Po nich niejeden/niejedna zakochana budzi się jak ze snu i nie wierzy w to, w jakim miejscu się znajduje. Ale tak jest, było i pewnie będzie, gdyż miłość jest ślepa. Czasami dobrze by było 'pomyśleć nad tym, w jaki sposób odnajdujemy miłość, o co się zahaczamy, a czego tak naprawdę potrzebujemy. Jak by to było popatrzeć na swoją tęsknotę z pewnej perspektywy, niczym obserwator, widz w kinie. Trudno jest znaleźć <<idealnego>> partnera, partnerkę. Może byliśmy już w wielu relacjach, przeszliśmy przez różne historie miłosne, krótsze lub dłuższe, próby miłości, wstępy do miłości. Może nawet pozwoliliśmy sobie kochać (się) mądrze w relacji, w której było nam źle. Możliwe, że tak bardzo chcemy być kochani, kochać, że często wplątujemy się w związki, w których nie jesteśmy szczęśliwi. Może uciekliśmy szybko w relację, żeby uciec od rodziny, z którą z takich, a nie innych powodów było nam trudno. Warto zadać sobie pytanie: za jaką miłością naprawdę tęsknimy? I co by ona nam naprawdę dała? Czy nasza tęsknota dotyczy miłości, czy może związana jest z czymś innym."* O miłości napisano wiele. Ostatnia książka „Kochać (się) mądrze. Jak uważność i współczucie mogą wspierać relacje intymne” podejmującą ten temat, trafiła do moich rąk parę dni temu. Jej autorka dr Julia E. Wahl na pierwszej stronie zadaje pytanie: "Dlaczego książka o miłości?" I odpowiada: "Bo nie ma niczego trudniejszego, a zarazem ważniejszego aniżeli miłość i relacje. Oczywiście od razu należy zaznaczyć, że nie tylko te romantyczne. Napiszę szczerze… To chyba najtrudniejszy temat, jaki mogłam sobie wybrać do opisania. Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo byśmy znali miłość w teorii, w praktyce jest ona o wiele trudniejsza."* Dr Julia E. Wahl podjęła się tej trudnej tematyki i moim zdaniem osiągnęła sukces. Warto tę książkę przeczytać! *Fragmenty i cytaty pochodzą z książki J.E. Wahl "Kochać (się) mądrze". Wydawnictwo Sensus
0 Comments
POLECAMY:
ZAPACH GOŹDZIKÓW I POMARAŃCZYEmocje związane z Bożym NarodzeniemDzisiaj proponujemy wywiad, w którym podzieliłyśmy się naszą refleksją na temat emocji związanych ze Świętami Bożego Narodzenia. A dla kogo Święta mogą w ogóle nie być radosne? Pamiętam opowieść młodej kobiety - mamy, która niedługo przed Świętami Bożego Narodzenia urodziła dziecko z zespołem Downa. Opowiadała, że były to dla niej najsmutniejsze Święta w życiu. Przytłoczona swoimi bolesnymi emocjami musiała zmierzyć się z radosnym, świętującym światem wokół. Taki dysonans – przeżywanie rozpaczy, żalu, smutku wśród ogólnej radości - był dla niej szczególnie trudny. Na każdym kroku reklamy świąteczne, na nich kochające się rodziny, szczęśliwe biegające zdrowe dzieci, wspaniałe wystawy sklepowe, wszyscy ogarnięci szałem zakupów, pochłonięci przygotowywaniem dwunastu tradycyjnych potraw. Mówiła, że czuła się trochę jak w wielkiej bańce mydlanej. Wszystko docierało do niej, ale ona tak naprawdę była gdzie indziej. Więc i takie mogą być Święta. Jednak osób z takimi problemami i taką sytuacją nie jest dużo, to raczej wyjątek niż reguła. Wbrew pozorom sporo jest osób wśród nas, dla których Święta mogą być trudne. Wyobraźmy sobie kobietę, żonę, matkę czwórki dzieci, która dowiedziała się, że ma nowotwór i współczesna medycyna nie może jej pomóc, może zaproponować co najwyżej leczenie paliatywne. Inną kobietę, którą po 24 latach małżeństwa zostawił mąż. Kolejną, której kilka miesięcy wcześniej mąż zginął w wypadku samochodowym i została z małymi dziećmi sama. Wreszcie rodzinę, która walczy o życie ukochanego dziadka z nieoperacyjnym i niespotykanym nowotworem. To nie są wymyślone historie, to osoby z naszego otoczenia, realne, z krwi i kości. Faktycznie w takich sytuacjach Boże Narodzenie może być ciężkim przeżyciem. Otóż wiem, że przynajmniej dwie spośród tych osób podjęły świadomą decyzję, że będą przeżywać te Święta radośnie, pomimo wszystko, czy może na przekór wszystkiemu. To różnica w postrzeganiu świata, niektórzy widzą bowiem szklankę do połowy pełną, a nie pustą. Są to osoby, które potrafią w każdym, nawet najtrudniejszym doświadczeniu dostrzec prezent od losu. Co prawda jego cenna zawartość niewidoczna jest z danej perspektywy, ale oni wiedzą albo mocno wierzą w to, że opakowanie nie zawsze świadczy o jego zawartości. To, co otrzymują od świata, życia, losu, Pana Boga nie przypomina bowiem kolorowego pudełka z okazałą kokardą. Pomimo, iż z ludzką niekiedy niechęcią spoglądają w jego stronę i pozbyliby się tego podarunku w postaci bólu, smutku, tęsknoty, żalu, odosobnienia, czy żałoby, to przyjmują go z wiarą, że ma on jakąś ukrytą wartość. Potrafią spojrzeć na to doświadczenie z innej , szerszej perspektywy, dostrzegając w nim prezent z odroczonym momentem otwarcia. I jak się potem okazuje, to budzące naszą niechęć, parzące niekiedy w dłonie opakowanie ma niezwykłą zawartości. Po miesiącu, dwóch, czasami roku, a niekiedy pięciu latach ludzie ci odkrywają wartość podarunku, który przyniosły tamte bolesne Święta Bożego Narodzenia. Przykładem może być niepełnosprawne dziecko, które staje się drogim skarbem rodziców. Czy taka postawa związana jest z poziomem naszego optymizmu? Potocznie o nich mówimy „optymiści”. I to determinuje ich postrzeganie świata oraz w konsekwencji zachowanie. A może po prostu Ci ludzie potrafią kontrolować swoje emocje? Choć być może uczniowie Zygmunta Freuda powiedzieliby, że w tych trudnych życiowo sytuacjach uruchamiają się mechanizmy obronne: zaprzeczanie[1], czy wyparcie[2]. Niezależnie jaką koncepcją psychologiczną to wyjaśnimy, konsekwencja będzie ta sama: ludzie Ci odczuwać będą radość ze Świąt. Są jednak i inni ludzie, tacy których smutek i żal tak przepełnia, że nie pozwoli im dopuścić świątecznej radości. I także jest to zrozumiałe. Czy tylko tak dramatyczne zdarzenia odbierają nam radość ze Świąt? Nie potrzeba aż tak dramatycznych przeżyć, aby nie czuć się niekomfortowo w Święta. Brak bliskich (z różnych powodów), samotność, kłótnie i animozje w rodzinie, urazy, poczucie krzywdy, niemożność przebaczenia. Jak z tym wszystkim usiąść do wigilijnego stołu? No właśnie jak? Nie ma jednej prostej recepty dla wszystkich. Konflikty i problemy z przeszłości są różne, są to kwestie naprawdę poważne i istotne. Jeśli już w ogóle uda się przyjść na rodzinny wieczór, bo czasami jest to psychologicznie niemożliwe, warto pamiętać o kilku radach: „Twoje emocje zależą do Ciebie, powtarzaj sobie, że nie dasz się wyprowadzić z równowagi w tę Wigilię, odpuszczaj - tak naprawdę inni mają prawo wyrażać własne zdanie, pamiętaj, że to nie rana zadana Tobie, ale po prostu inny punkt widzenia, inna opinia. Postaw sobie za cel miłe spędzenie świątecznego czasu i unikaj wszelkich kłótni i sporów”. Ale czy te rady zawsze zadziałają, czy faktycznie uda się je wdrożyć w życie? Zrobiło się tak pesymistycznie, ale przecież Święta, to wspaniały, spokojny czas … Rzeczywiście według badań[3] Boże Narodzenie jest przede wszystkim źródłem satysfakcji i pozytywnych emocji. Na skali stresu stworzonej w latach 60’ przez T.Holmesa i R.Rahe’a, która określała wielkość stresu wynikającego z różnych zdarzeń, Święta Bożego Narodzenia zajęły jedną z najniższych pozycji z 12 punktami (0 oznaczało całkowity brak stresu, a 100 – jego maksymalny poziom). Więcej w nich szczęścia, niż stresu, choć i ten w czasie Świąt daje o sobie znać. Bardziej na stres uskarżają się kobiety, ale nie dziwi to, bo to przecież na ich barki spada głównie ciężar przygotowania Świąt: zakupy, prezenty, potrawy wigilijne, świąteczne porządki. Mniej zadowolone z Bożego Narodzenia są też osoby, które skupiają się na ich materialistycznym wymiarze – dla nich to przede wszystkim czas kupowania i otrzymywania prezentów. Autorzy badania T.Kasser i K.Sheldon radzą więc, abyśmy skupili się na rodzinnym i duchowym wymiarze Świąt, bo według badań, to właśnie gwarantuje odczuwanie większej satysfakcji z Bożego Narodzenia. Wymiar materialny bowiem często przysłania to, co najcenniejsze. Wydaje nam się, że Święta nie mogą istnieć bez dwunastu potraw, błyszczących i bogatych dekoracji, wymarzonych prezentów. Te atrybuty Świąt są ważne i dodają tym szczególnym dniom w roku niezwykle cennej oprawy, ale nie powinny przysłaniać tego, co najważniejsze. Najważniejsze byśmy byli razem i umieli cieszyć się tym, co mamy. W uszach w Święta zawsze dźwięczą mi słowa piosenki Gintrowskiego „Nie będzie klusek z makiem i kutii, będzie chleb i herbata.” Gintrowski śpiewał o Świętach spędzanych przez zesłańców na Syberii, gdzie pomimo tego, iż zabrakło grzybów w świątecznym barszczu i wszystkiego, co stanowi o zewnętrznym wymiarze tych szczególnych dni w roku, pomimo zewnętrznej niewoli, ludzie ci czuli się wewnętrznie wolni i cieszyli się swoją wzajemną obecnością. Dlatego kolejne słowa brzmiały: „Jesteśmy razem – czegóż chcieć jeszcze….” Cieszmy się więc i my, przede wszystkim swoją obecnością i wewnętrznym wymiarem tego niezwykłego czasu. Pozostańmy więc przy tych pozytywnych skojarzeniach. Często z rozczuleniem wspominamy nasze Boże Narodzenia z dzieciństwa. Czy można jakoś stworzyć ich namiastkę teraz, poczuć się tak jak wtedy? Pytanie tylko, czy dziś jako dorośli już ludzie tak samo ocenilibyśmy te Święta jako takie wspaniałe? Co prawda w okresie Świąt w większości z nas budzi się nasze wewnętrzne dziecko i przenosimy się w świat magii tamtego beztroskiego okresu, do którego z tęsknota wracamy. Ale te skrypty Świąt naszego dzieciństwa z jednej strony bardzo ważne, niekiedy ciążą i determinują to, co tu i teraz. Szczególnie przejście z jednego wymiaru Świąt spędzanych w domu rodzinnym w nowy wymiar, który dyktuje nasze dojrzałe życie, bywa bolesne. Jako dzieci mieliśmy inne doświadczenia (a w zasadzie z dzisiejszej perspektywy - ich brak), inne oczekiwania, potrzeby. Dzieci pamiętają inaczej, podobnie jak przedmioty, pomieszczenia wydawały nam się wówczas większe niż były w rzeczywistości. Ale wracając do tych pozytywnych wspomnień, bo temu nie da się zaprzeczyć, te wspomnienia takie są. Tak jak dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki, tak nie da się tak samo przeżyć Świąt jak w wieku np. 5 lat. Warto jednak wiedzieć, że najnowsze badania mówią o niezwykłej roli zmysłu węchu w tworzeniu się wspomnień. Myślę, że pośrednio możemy wykorzystać te rezultaty. Ale w jaki sposób? Otóż powonienie silnie i podświadomie oddziaływuje na nasz mózg. Jest pierwotnym i prymitywnym zmysłem, który przetrwał na Ziemi miliardy lat. Obszar naszego mózgu odpowiedzialny za węch - kora gruszkowata - bezpośrednio sąsiaduje z rejonem odpowiadającym za pamięć i emocje. To dlatego nasze wspomnienia są mocno i nierozerwalnie związane z zapachami. Woń przypomina nam o emocjach towarzyszących jakiemuś doświadczeniu. Może przywołać, a nawet odtworzyć te uczucia. Warto wiedzieć, że niektóre zapachy są uważane za przyjemne na całym świecie, np. czekolada, czy wanilia. Bazując na tej wiedzy myślę sobie, że gdyby więc udało się nam w czasie tych Świąt odtworzyć np. zapach pasztecików do barszczu, które robiła nasza babcia, czy zapach kompotu z suszu – moglibyśmy przywołać nasze uczucia z przeszłości, byłoby choć trochę jak w dzieciństwie. Oczywiście wymaga to od nas chwili refleksji, zatrzymania się, wsłuchania w siebie. Mózg musi wydobyć w pamięci te wspomnienia. To także sugestia dla zabieganych współczesnych mam – warto, aby trochę tych wspaniałych świątecznych zapachów porozchodziło się w naszych kuchniach, aby nasze dzieci mogły tworzyć swoje wspomnienia wspaniałych i szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia. Niektórzy, właśnie ci zabiegani, o których wspominacie, zadają sobie często pytanie, czy szaleństwo przedświąteczne ma sens? Czy te dwa dni są warte tylu przygotowań? To prawda, iż przygotowania do Świąt pochłaniają nas bez reszty. Porządki, zakupy, gotowanie, szukanie prezentów. Ale te dwa dnia mają szczególną wartość. Jest to czas przymusowego wyhamowania, czas, który spędzamy z bliskimi, okazja do tego, by siąść z nimi do stołu, spojrzeć w ich oczy, porozmawiać. Ten świąteczny czas jest bezcenny, szczególnie w obecnej rzeczywistości, w której członkowie rodziny często mijają się w drzwiach. Maria Braun – Gałkowska porównała Święta do takiego momentu, gdy wychodząc z ciemnego pokoju otwieramy okna i spoglądamy na światło. Pomimo iż trwa to chwilę, na jakiś czas pod naszymi powiekami pozostaje poświata. Taką poświatę pozostawiają po sobie Święta i pomimo iż szybko przemijają, naładowują nas cudownymi emocjami na kolejne tygodnie codziennego życia. Dlatego właśnie warto. [1] zaprzeczanie - fałszowanie obrazu teraźniejszości poprzez nieprzyjmowanie do wiadomości realnych faktów, w celu odsunięcia negatywnych myśli i uczuć, które mogłyby się z tym wiązać. Spostrzeganie rzeczywistości zachodzi z unikaniem uświadomienia sobie jej przykrych aspektów. [2] wyparcie - usunięcie ze świadomości myśli, uczuć, wspomnień, impulsów, fantazji, pragnień itp., które przywołują bolesne skojarzenia lub w inny sposób zagrażają spójności osobowości danej jednostki [3] Badania T.Kasser i K.Sheldon „Journal of Happiness Studies”, 3/2002. * Wywiadu udzieliłyśmy Pani Jolancie Gromadzkiej - Anzelewicz i Dziennikowi Bałtyckiemu w grudniu 2015 roku. POWIĄZANY POST: POLECAMY:
NOWICJUSZEJak uczyć się w każdym wieku i odczuwać radość przez całe życie"Nowicjusze upadają, potykają się i odnoszą rany. W biegu na 10 kilometrów to nowicjusze kończą dystans otumanieni i odwodnieni. W snowboardzie to nowicjusze nabawiają się większości kontuzji. W jeździectwie nowicjusze są ośmiokrotnie bardziej narażeni na kontuzje niż doświadczeni zawodnicy. W spadochroniarstwie, aktywności, w której konsekwencje błędu są wyjątkowo groźne, początkujący skoczkowie mają 12-krotnie większe "szanse" na to, by zrobić sobie krzywdę, niż osoby, które wcześniej wykonały choć jeden skok (...) Mimo wszystkich wstrząsów i siniaków, gaf i wpadek, bycie nowicjuszem może być wspaniałym doświadczeniem. (...) Gdy pochłania cię proces uczenia się jakiejś sztuki lub umiejętności, masz wrażenie, że świat wokół ciebie jest nowy i oferuje nieskończone możliwości. Każdego dnia dokonujesz odkryć przez stawianie niepewnych pierwszych kroków i poprzez przesuwanie z wolna granic swojej wiedzy. Popełniasz błędy, ale nawet z tych błędów czerpiesz korzyść, ponieważ są to błędy, których nigdy wcześniej nie popełniłeś".* Za parę dni będziemy obchodzić Boże Narodzenie. Na Bliskim Wschodzie jest to święto dzieci i trudno nie zgodzić się z tym, że z największą radością na ten magiczny, pachnący choinką i pierniczkami czas czekają właśnie najmłodsi. Ale ten okres to święto nie tylko dzieci w sensie metrykalnym, to święto dziecka mieszkającego w każdym z nas. Dziecka, które daje o sobie znać szczególnie w tym magicznym czasie. Najczęściej właśnie w okresie Bożego Narodzenia budzi się w nas dziecko, które sprawia, iż ze świeżością patrzymy na różne zjawiska, cieszymy się na różne znaki i ludzi. W tym czasie podświadomie pragniemy przenieść się do czasu naszego beztroskiego dzieciństwa. Pomimo tego, iż mamy dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści, czy siedemdziesiąt lat, wypatrujemy pierwszej gwiazdki, śpiewamy kolędy, nie przejmując się brakiem słuchu i głosu, z podekscytowaniem otwieramy prezenty i z radością odwiedzamy szopki. Niestety na co dzień to dziecko w nas jest uśpione, nie dajemy jemu dojść do głosu. Jesteśmy zaprzątnięci codziennymi sprawami, dźwigamy na barkach troski i kłopoty, chcemy być we wszystkim profesjonalni i w tej naszej dorosłości zapominamy o tym, co wniosłoby troszkę radości, świeżości i szczęścia do naszego życia. Uciekamy od tej naturalności i spontaniczności dziecka. Nie cieszą nas drobne rzeczy, nie patrzymy z ekscytacją na pierwszy śnieg, nie pozwalamy sobie na marzenia, obawiamy się opinii innych, popełnienia błędu, własnego rozczarowania. Stąpając twardo po ziemi, wpadamy w rutynę, a nasze życie staje się przewidywalne i nudne, pozbawione świeżości, lekkości i barw. Zapominamy o beztrosce dziecka, dla którego to wszystko nie miało znaczenia, dla którego ważne było, by być tu i teraz, smakować życie, poznawać je i odkrywać każdego dnia na nowo, nawet jeśli wiązałoby się to z upadkiem i porażką. Popatrzmy na dzieci! One gonią za swoimi marzeniami, wierząc w swoją siłę sprawczą. Angażują się "na całego" w swoje działania, nie boją się próbować, eksperymentować. Nie przejmują się błędami i opinią innych. Puszczają wodze fantazji. Są czasami aż do bólu szczere i bezpośrednie. I potrafią cieszyć się z małych rzeczy, a nie analizują w nieskończoność tego, co się nie udało, czego zabrakło, co zrobiły nie tak. Co zrobić, aby na nowo odkryć w sobie dziecko? Co zrobić, by odzyskać radość tego małego człowieka i odkrywać świat na nowo każdego dnia? Co zrobić, by nie bać się rozwijać? Jak wiele może to zmienić w naszej codzienności? Przypomnij sobie, kim chciałaś zostać, gdy byłaś dzieckiem? O czym marzyłeś, gdy miałeś 4, 9 czy 16 lat? Udało Ci się? Na ile Twoje marzenia są odległe od tego, co robisz teraz, a może jednak je zrealizowałeś? Tylko, czy w całości? Jesteś szczęśliwa, zadowolony ze swojego życia? Może warto wrócić do marzeń tamtej dziewczynki z warkoczami i chłopca z blond grzywką opadającą na czoło? Pamiętacie ich pragnienia? Pamiętacie, co sprawiało im radość, co powodowało błysk w oku? Może warto powrócić do tamtych chwil? Może warto zapisać się na kurs gotowania albo nauki tańca lub majsterkowania? Nigdy nie jest za późno. Aby uczyć się od dzieci, należy stać się niejako nowicjuszem. Tom Vanderbilt w książce "Nowicjusze. Jak uczyć się w każdym wieku i odczuwać radość przez całe życie", przekonuje czytelnika, że nigdy nie jest za późno, by nauczyć się czegoś nowego. To "książka dla każdego, kto kiedykolwiek zaczynał się czegoś uczyć; kto nie był pewny swego; kto obawiał się zadać pytanie w pokoju pełnym ludzi, z których wszyscy sprawiali wrażenie, że wiedzą, co robią. To książka dla każdego, kogo trzeba było prowadzić za rękę; kto nie wiedział, co robi, ale doprowadzał rzecz do końca. Każdego, kto przystępował do wyścigu, nie będąc nawet pewnym, że go ukończy. To katalog błędów, pochwała niezręczności. Parafrazując film Repo Man (Komornicy), to książka dla każdego, kto chce przejść przez życie, nie unikając trudnych sytuacji, ale wikłając się w nie."* To książka, która z pewnością pozwoli nam inaczej spojrzeć na nasze życie. Jeżeli jeszcze nie macie prezentu dla bliskich, to ofiarując ją, dacie im szansę na otwarcie przed nimi drzwi do nowego rozdziału życia. *Cytaty i fragmenty pochodzą z książki T. Vanderbilta "Nowicjusze" jak uczyć się w każdym wieku i odczuwać radość przez całe życie" POLECAMY:
POLECAMY:
UWOLNIJ GŁOWĘ!Nawyk zamartwiania się, overthinkingDaria, wracając z pracy, wciąż analizuje dzisiejsze spotkanie ze współpracownikami i dyrekcją. Rozkłada na czynniki pierwsze każde swoje wypowiedziane słowo. Zastanawia się, co mogła jeszcze dodać, a czego powiedziała za dużo. A co będzie, jeśli potraktują ją jako osobę małostkową? A jeśli zarzucą jej brak profesjonalizmu? Wyciąga telefon i dzwoni do przyjaciółki. Opowiada ze szczegółami przebieg spotkania i dochodzi do wniosku, że jej zatrudnienie wisi na włosku. Jaka ze mnie idiotka -wypłakuje się koleżance. Nadia wpatruje się w voucher do spa. Marzyła od lat o tym wyjeździe. Mąż, wiedząc, że jest przeciążona pracą i codziennymi obowiązkami, zrobił jej niespodziankę, z której cieszyła się jak małe dziecko. Ale im bardziej zbliżał się termin wyjazdu, tym miała większą gonitwę myśli. A jeśli... w tym czasie będę potrzebna w pracy? Czy mąż zajmie się dobrze dzieckiem? A może mama będzie potrzebowała jej opieki? Karol od trzech tygodni nie może spać. Z miłością i czułością, ale też z lękiem patrzy na śpiącą obok żonę. Od kiedy dowiedział się o tym, że bratowa zdradziła brata, nie umie poradzić sobie z własnymi myślami. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nic nie jest dane na zawsze. Zrozumiał, jak wielką wartością jest dla niego małżeństwo. Od pięciu lat jest szczęściarzem i codziennie na nowo sobie to uświadamia, natomiast od miesiąca paraliżuje go strach. A jeśli kogoś pozna... jest przecież taka piękna, dobra i elokwentna... A jeśli coś jej się stanie... Nie wyobrażam sobie życia bez niej.... Daria, Nadia i Karol zaśmiecili swój umysł "martwieniem się na zapas". Zaczęli snuć scenariusze, które podkręciły spiralę ich lęku. Karol i Nadia zamartwiali się przyszłością, Daria analizowała przeszłość, w kontekście jej wpływu na przyszłe życie. A przecież tego, co było, nie możemy zmienić. Nie jesteśmy w stanie raz jeszcze przeżyć danego dnia, wrócić do odbytych rozmów i przeprowadzić ich w inny sposób. Nie da się cofnąć filmu naszego życia i wprowadzić korekt. Przeszłości nie możemy zmienić, ale możemy o niej zapomnieć (lub przepracować np. z psychologiem, jeśli była trudna). Z kolei przyszłość jeszcze nie zaistniała, nie jest realna, ale możemy ją kształtować naszymi działaniami. I właśnie to ostatnie przekonanie uzasadnia nasze zamartwianie się przyszłością. Zapominamy jednak, że zamartwianie nie jest działaniem, więc także tej przyszłości nie zmieni. Jedynie nasze działanie tu i teraz może mieć wpływ na przyszłość, ale samo zamartwianie nie ma większego sensu. Kradnie nam czas, wpędza w niepotrzebny stres, wzbudza lęk, prowadzi do złych zachowań. Wiele nierozsądnych decyzji podejmujemy ze strachu przed oceną, samotnością, biedą. Martwimy się, że ktoś będzie źle o nas myślał, więc nie zachowujemy się zgodnie ze swoimi przekonaniami, wiążemy się z nieodpowiednimi partnerami, bo obawiamy się, że nikt inny nas nie pokocha, pracujemy ponad własne siły, zaniedbując bliskich, gdyż obawiamy się braku pieniędzy. Zmartwienia kładą na nasze barki ciężar nie do udźwignięcia. A są nierzeczywistymi wyobrażeniami. Zapewne wiecie, że to myślenie w niczym nie pomaga, a tylko nas zadręcza, wyczerpuje, utrudnia życie, a jednak… Jak możemy sobie i innym pomóc? Recept jest wiele. Ale jedna z nich pochodzi z filozofii stoików. W książce Donalda Robertsona "Myśl jak rzymski cesarz. Praktykuj stoicyzm Marka Aureliusza" znalazłam niezbędne kroki, które należy wykonać, aby uwolnić głowę od niepotrzebnego martwienia się na zapas :) Oto one: 1. Samokontrola. Stale wypatruj wczesnych sygnałów ostrzegawczych, takich jak marszczenie brwi lub specyficzne, niespokojne wiercenie się. Już samo ich uświadomienie często staje na przeszkodzie nawykowi zamartwiania się. 2. Jeśli nie zdołasz pozbyć się niepokoju, natychmiast odłóż myślenie o tym, aż uczucia naturalnie osłabną; wróć do problemu w określonej, wybranej przez Ciebie „porze na martwienie się”. 3. Pozwól biec potokowi myśli, nie próbuj go aktywnie hamować. Zamiast tego po prostu powiedz sobie, że odkładasz je na boczny tor, że wrócisz do nich później, w określonym czasie i miejscu. Możesz skreślić słowo lub dwa na kartce, aby nie zapomnieć (!), co Cię trapi, złóż ją i schowaj do kieszeni; zajmiesz się tym później. 4. Wróć do tego, co „tu i teraz”, świadomie przyjrzyj się sobie i otoczeniu, spróbuj zauważyć drobne, wcześniej przeoczone szczegóły. Zmartwienie gna w wyobraźni ku przyszłym nieszczęściom, wymaga więc nieuwagi na bieżącą chwilę. Zakotwicz zatem w tym, co jest i co się dzieje tu i teraz. 5. Gdy później powrócisz do swojego utrapienia, wówczas, jeśli okaże się, że straciło ono już dla Ciebie znaczenie, możesz po prostu dać sobie z nim spokój. W przeciwnym razie wyobraź sobie najgorszy scenariusz lub opłakane skutki budzących Twój lęk obaw. Możesz dokonać dekatastrofizacji przez opisanie przerażającego zdarzenia w kategoriach obiektywnych, językiem wyzbytym z emocji lub sądów wartościujących. Uwypuklij tymczasowy charakter przedmiotu Twojego zmartwienia, pytając: „Co dalej?” i rozważając, jak sprawy potoczą się z biegiem czasu. "Stoicy każą nam stale baczyć na to, co robimy, i zwracać uwagę na niepokojące wrażenia, samoistnie nasuwające się myśli lub obrazy. Zamiast godzić się na nie i ulegać zmartwieniom, powinniśmy mówić sobie, że to tylko wrażenia, a nie sprawy, które rzekomo reprezentują. W ten sposób zyskujemy w stosunku do nich dystans poznawczy i możemy odłożyć ich ocenę do czasu, w którym nasz nastrój poprawi się na tyle, by się nimi zająć. Chryzyp rzekł był ponoć, że wraz z upływem czasu <<płomień emocji słabnie>>, a gdy powraca rozum, znajdując przestrzeń do właściwego funkcjonowania, wówczas może ukazać irracjonalny charakter naszych namiętności." Tak więc zamiast zamartwiać się tym, co było i tym, co może się wydarzyć, zaufajmy stoikom. Stoicyzm naprawdę dostarcza kilku bardzo skutecznych sposobów pokonywania strachu i niepokoju. Trzymajmy się teraźniejszości, dostrzegajmy zmartwienia u samego ich początku oraz nabierajmy do nich dystansu. Ważne też, aby korzystać z naturalnego procesu emocjonalnej habituacji (osłabiania reakcji na bodziec), czyli cierpliwie mierzyć się w wyobraźni z naszymi lękami - tak długo, aż osłabną. Jest to niewątpliwa zaleta stoickiej techniki zwanej „wkalkulowywaniem przeciwności losu”, w czym możemy sobie pomóc poprzez zastosowanie werbalnej dekatastrofizacji i opisanie tego, co nas przeraża, spokojniejszym, zobiektywizowanym językiem, z zawieszeniem sądów wartościujących, odpowiedzialnych za nasze strapienia. Warto sięgnąć po książkę Donalda Robertsona. Zapewne pomoże nam w osiągnięciu równowagi, pokaże jak radzić sobie w sytuacjach, gdy próbują nami rządzić emocje, a poza tym dostarczy ciekawej wiedzy dotyczącej filozofii stoickiej. Jeżeli nie macie jeszcze pomysłu na prezent, uważam, że ta książka sprawi radość każdemu i może pomóc odzyskać spokój :) POLECAMY:
JAKĄ DROGĘ WYBRAĆ?Komplementarność nerwicHania z rozrzewnieniem wspomina początki swojego małżeństwa, pomimo że w tej chwili buduje je na nowo. Przemek… - pierwsza prawdziwa miłość, stanowił dla niej wyzwanie. Ona – dziewczyna z wielodzietnej rodziny, gdzie bieda i brak miłości doskwierał każdego dnia i on – chłopak z tak zwanego dobrego domu, wzorowy uczeń, grzeczny, kulturalny i przystojny. Hanię z jednej strony ciągnęło do towarzystwa , które do później nocy błąkało się po ulicach Krakowa, ale z drugiej, gdzieś w głębi duszy tęskniła do świata Przemka, który był tak bardzo dla niej odległy. Czy zakochała się w tym ułożonym chłopaku, czy w świecie, do którego ją ciągnęło? Sama do końca nie potrafi szczerze odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ten świat był odległy i tak bardzo przez to fascynujący, bo niedostępny. Przemek posiadał to wszystko, czego jej było brak – dom pełen miłości, w którym wszystko było przewidywalne i przez to bezpieczne. Wyjście z jej środowiska było niemalże niemożliwe, a ten wpatrzony w nią dużymi niebieskimi oczyma chłopak stanowił swego rodzaju trampolinę, dzięki której Hania mogła wskoczyć na najwyższy szczyt swoich marzeń. Ostatecznie Przemka chyba pokochała. Był pierwszą osobą, dla której stała się ważna. Mogła dojrzeć w jego oczach uczucie, którego jej w całym dzieciństwie brakowało. Ale dzisiaj wie, że nie była to prawdziwa miłość… Spokój i stabilizacja. Tego pragnęła z całych sił. Marzyła o tym, że będzie miała dom, męża, dzieci i pieniądze, których w jej domu brakowało. Była gotowa ciężko pracować, byle tylko udowodnić sobie, że osiągnie swój cel. Dążyła do niego w pocie czoła każdego dnia, nie marnując żadnej chwili. Stała się pracoholiczką, która wie, czego chce. I w momencie, gdy osiągnęła niemal wszystko, szczęście rozprysło się na drobne kawałki. Zdrada. Po dziesięciu latach wspólnego życia, w momencie, gdy byli już zdecydowani na ślub. Do dzisiaj nie potrafi zrozumieć, co pchnęło Przemka do tego. Zranił ją do żywego, zawiódł, spowodował, że jej świat się zawalił… Nie odeszła… Pomimo iż nie potrafiła sobie z tym poradzić, zdecydowała się na ślub. Nie chciała rzucać tego, do czego dążyła z determinacją . Wiedziała ile nauki, pracy, potu kosztowało ją to, co wspólnie osiągnęli. Bała się, że wróci tam, skąd przyszła. Pojawiały się lęki, niezrozumiałe lęki. Dlatego zdecydowała się na małżeństwo z Przemkiem pomimo upokorzenia. Czuła, że pomimo wszystko, paradoksalnie wręcz, to on, jego osoba daje jej bezpieczeństwo i stabilizację. Małżeństwo nie było już tym, czym wcześniejsza ich relacja. Zdrada rzuciła cień na ich życie. Nie była podejrzliwa, ale Przemek zmienił się, stał się obcy. Starał się odpłacić jej ból, który przeżyła, ale coś się między nimi zepsuło, jakby znajdował się za szklaną szybą. Ale to ona się za nią ukryła, choć sama tego nie wiedziała. Po dwóch latach Hania urodziła śliczną córeczkę. Czy była szczęśliwa? Nie. Nadal czuła się zraniona, upokorzona, tęskniąca za miłością, prawdziwą miłością, którą dane by jej było jeszcze przeżyć dla wyrównania rachunków, a może po to, by mieć co wspominać. Gdy Tosia miała roczek, w jej życiu pojawił się Bartek. Był osobą, o której marzyła, której wypatrywała każdego dnia. Młody, inteligentny i wpatrzony w nią jak w obraz. Nie chciała odchodzić od męża, nie chciała burzyć rodziny, pragnęła jedynie chwili zapomnienia. Tych chwil było wiele. Czerpała z nich całą sobą to, co dawał jej Bartek. A dawał jej to wszystko, czego jej było brak. Budował jej poczucie wartości jako człowieka, jako kobiety. Od momentu, gdy go poznała, zaczęła inaczej postrzegać siebie. Uważała, że jest zakochana. Ale czy kochała Bartka? Nie, ona zakochała się po raz pierwszy w sobie, dzięki przeglądaniu się w jego oczach? Było to cudowne uczucie. Unosiła się pięć metrów nad ziemią. Chciała, by ta chwila trwała wiecznie, choć nie wyobrażała sobie, by zmieniać swoje życie. W domu była przykładną żoną i matką, a w ramionach Bartka zapominała o wszystkim. Ale to życie w kłamstwie nie mogło trwać wiecznie. Hania z jednej strony rozpływała się w jego ramionach, ale z drugiej strony wyrzuty sumienia nie pozwalały jej żyć. Wiedziała, że na Przemka zawsze mogła liczyć, że po zdradzie robił wszystko, by nie zawieść jej zaufania. Rozsądek podpowiadał, że z nim będzie wiodła spokojne życie. Pomimo iż relacja pomiędzy nimi nie przypominała tej z początku znajomości, czuła, że oddalili się bardzo. Do Bartka pchała ją namiętność. Ale czy umiałaby z nim żyć, stworzyć rodzinę? Czy byłby dobrym ojcem dla Tosi? Którędy pójść, jaką drogę wybrać ? Czy odejście od Bartka spowoduje odnalezienie w małżeństwie szczęścia? Czy to wyrównanie rachunków będzie gwarancją tego, że z mężem będą mogli ruszyć dalej do przodu i budować razem szczęśliwe życie? Wiedziała, że jest dobrym ojcem, dobrym człowiekiem, a błąd który popełnił zadośćuczynił jej z nawiązką. Ale czy będzie umiała zapomnieć o Bartku, o tym szaleństwie, które przeżywała przy jego boku? A z kolei, jeśli zostanie z Przemkiem, czy nie będzie szukała nadal miłości, czy będzie umiała naprawdę wybaczyć i zaufać? Życia u boku Bartka nie umiała sobie do końca wyobrazić. Nie była wstanie dostrzec w nim osoby, z którą byłaby gotowa spędzać każdy dzień. Nie wiedziała nawet dlaczego. Ale odejść jej było ciężko. Dawał jej coś, dzięki czemu rozkwitała każdego dnia. Przyjaciółka powtarzała, że w życiu należy iść za głosem serca. Ale ona nie była tego pewna. Nie wiedziała też, czy umiałaby konsekwentnie podążać wybraną drogą? Czy pójście za głosem serca byłoby rozsądne? Te pytania kołatały jej się w głowie. Nie dawały spać. Hania w tym momencie, gdy stała na rozstaju dróg, nie wiedziała jeszcze, że żaden z tych mężczyzn nie będzie gwarancją jej szczęścia. Nie wiedziała, że zarówno Przemek, jak i Bartek w pewnych momentach jej życia byli tylko lekiem na jej niezaspokojone potrzeby, lekiem na jej nerwicową potrzebę miłości. Oni dali jej to, czego wówczas potrzebowała, a co było tylko namiastką szczęścia. Nie mogła być w pełni szczęśliwa, bo nie kochała siebie i nie była zdolna do miłości drugiego człowieka. Była w nich zakochana, bo sprawiali, że dzięki nim miała zaspokojoną potrzebę znaczenia, akceptacji, wartości, miłości. Ale przeglądanie się w czyiś oczach, bez wiary w to, iż jest się człowiekiem takim, jakiego widzi się w oczach zakochanego, jest tylko chwilową radością, nietrwałą jak bańka mydlana. Aby zacząć iść drogą spokoju, drogą realizowania siebie, swojego szczęścia i swojej rodziny, Hania musiała stanąć na nogach. Musiała zrozumieć, że jest wspaniałą, piękną , umiejącą dążyć do celu kobietą, która co prawda popełniła wiele błędów, ale dzięki nim stała się mądrzejsza i dojrzalsza. Hania musiała zrozumieć, że tworzyła do tej pory toksyczne związki, gdyż nie była zdolna do zdrowych relacji. Związki, w które wchodziła, były oparte na komplementarności nerwic. Ich fundamentem było wzajemne uzależnienie, dlatego też wybierała osoby, które również potrzebowały osoby takiej jak ona. Dzięki temu, iż Hania zaczęła dojrzewać emocjonalnie, zrozumiała, że musi zacząć inaczej żyć. Musi zbudować własną autonomię, pokochać siebie, zrozumieć swoją przeszłość, uporać się z ranami z dzieciństwa i z wiarą w swoją wartość budować relacje z innymi. Chcesz mieć satysfakcjonujący związek? Dobrze rozumieć się ze swoim mężem, żoną? Zapraszamy Cię na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie:) Możemy pomóc Ci inaczej patrzeć na świat... bo przecież wszystko zaczyna się w naszej głowie!
JAK MÓGŁ ODEJŚĆ?Proces zmiany Fishera Świat się dla niej zatrzymał. Odejście Piotra spowodowało, że grunt usunął się pod jej nogami. Dla Małgosi Piotr był ostoją i wsparciem. Nie tylko jego kochała nad życie, ale też czuła, że jest przez niego kochana. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa, nigdy się na nim zawiodła. Dlaczego w takim razie odszedł? Co spowodowało, że bez słowa wyjaśnienia, bez pożegnania po prostu wyjechał, zostawiając jej jedynie list. Prosił w nim o wybaczenie, nie tłumaczył się i nie oczekiwał, że zrozumie. Przepraszał tylko za krzywdę, jaką jej wyrządził. Małgosia nie chciała uwierzyć w to, co się stało. Uważała, że to jakiś żart. Wydzwaniała nieustannie, ale nie odbierał. W głowie jej się nie mieściło, nie mogła pojąć, jak po pięciu latach wspólnego szczęśliwego życia mógł bez słowa odejść… Po tygodniu do Małgosi dotarło, że odejście Piotra jest faktem. Gdyby stanął teraz przed nią, nie darowałaby mu tego, co jej zrobił. Jak mógł? Dla niego przecież by w ogień skoczyła. Z pewnością chodziło mu dziecko, ale nigdy nie chciał się do tego przyznać. Lata starań nie przynosiły żadnego efektu. - Ale przecież to nie moja wina! To nie moja wina! - powtarzała w złości Małgosia. - Jak mógł? Ufałam, kochałam! Jak on mógł mi to zrobić?! Niech tu tylko się pojawi, to ja mu pokażę! Mijały tygodnie i Piotr nie wracał. Przyjaciele otoczyli ją opieką. Zaczęła spotykać się z ludźmi, dla których od lat nie miała czasu. Zawsze życie w domowym azylu przedkładała nad wszystko inne. Teraz zaczęła dostrzegać wartość posiadania przyjaciół. Ale nie trwało to długo… Wieczorami Małgosia rozmyślała, zadawała sobie tysiące pytań. Tęskniła za Piotrem, szamotała się wewnętrznie. Bała się iść do przodu. Zrozumiała bowiem, że życie jest kruche. Piotr, który był ostoją, zniknął. Bała się o siebie, o niego. A przede wszystkim z lękiem patrzyła w przyszłość. Czuła swoją nieporadność. Zaczynała dostrzegać, iż przywykła do życia z człowiekiem, który przejmował wiele inicjatyw, który był niejako przewodnikiem ich wspólnej wędrówki. Była przerażona. W nocy budziła się zlana potem i serce biło jej jak szalone. Z pomocą terapeuty, bez którego nie umiała sobie poradzić, zaczęła podążać naprzód, ale nie było to łatwe. Szereg wyrzutów sumienia. Ciążące poczucie winy. Co ja zrobiłam nie tak? Nie dam rady żyć, skoro spotkała mnie taka porażka! Gdyby nie Zosia - osoba o wielkiej empatii, a przede wszystkim świetny specjalista, Małgosię przytłoczyłaby przeszłość, na którą nie miała wpływu. Wiedziała już, że Piotr przepadł jak kamień w wodę. Zdawała sobie sprawę, że wszystko musiał wcześniej zaplanować. Pytania dlaczego?- czy miały sens… W zasadzie dzisiaj nie potrafi odpowiedzieć, kiedy nastąpił przełom w tej wewnętrznej walce. Pamięta, że z każdym spotkaniem coraz bardziej ufała Zosi - swojej terapeutce. W zasadzie czuła się jak dziecko, które ktoś prowadził we mgle, aż w końcu zrozumiała, że może podążać dalej sama. Poczuła siłę, moc i chęć do działania. Zaczęła odzyskiwać siły i akceptować po pierwsze siebie, nową siebie i swoje życie, w którym przede wszystkim musiała sama stanąć nogami na ziemi. Dostrzegła, że Zosia w sposób niezwykle subtelny powodowała, że zaczęła podejmować różne nowe wyzwania. Miała odwagę, by iść do przodu i odkrywać przestrzenie, które do tej pory budziły w niej lęk - nie umiem, nie potrafię, nie dam rady. Zosia wciąż powtarzała, że jeżeli nie wskoczy na głęboką wodę, nie zaryzykuje, nie przekona się. Próbowała dzięki sile, którą zaczynała w sobie odnajdywać. Historia Małgosi pokazuje proces zmiany, który w różnych momentach naszego życia przechodzimy. John Fisher jest autorem koncepcji zmiany osobistej, której towarzyszą kolejne przewidywalne stany emocjonalne: złość, nadmierny entuzjazm, strach, zagrożenie, poczucie winy, depresja, stopniowa akceptacja, poruszanie się naprzód, podobnie jak miało to miejsce w przypadku Małgosi. Oczywiście u każdego może przebiegać to nieco inaczej (w innej kolejności lub niektóre procesy mogą po prostu nie wystąpić). Jeżeli chcesz znowu zacząć patrzeć na życie pozytywnie, poczuć radość, spowodować, aby przeszłość nie kierowała Tobą, żeby czuć się osobą pewną siebie, spełnioną i szczęśliwą, osobą, która ma dobre relacje z innymi, akceptuje ich i siebie - zapraszamy Cię na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie :)
|
|