JAKAŚ JEJ CZĘŚĆ ZNOWU UMARŁAZawiedzione oczekiwania. |
NOWOŚĆ! Marie-Jeanne Trouchaud "Jak się dogadać? Komunikacja bez przemocy." Przełożyła Marta Szostek-Radomska Wydawnictwo RM PsychologiaPrzyKawie.pl jest patronem medialnym |
POWIĄZANY POST:
POLECAMY:
NOWOŚĆ! Marie-Jeanne Trouchaud "Jak się dogadać? Komunikacja bez przemocy." Przełożyła Marta Szostek-Radomska Wydawnictwo RM PsychologiaPrzyKawie.pl jest patronem medialnym |
UWIERAJĄCA ULEGŁOŚĆ
Komunikacja bez przemocy, asertywność, poczucie wartości
Dzisiaj przypadkowo natknęłam się w pociągu na Olę. Nie widziałyśmy się od około dziesięciu lat. Kobieta, którą spotkałam, nie była tą samą osobą, którą pamiętam. Pomijam fakt, że jej życie diametralnie się zmieniło - wyszła za mąż, urodziła córeczkę, rozpoczęła pracę, ale poza zmianami w życiu osobistym dostrzegłam rzucające się wręcz w oczy zmiany w jej zachowaniu. Doskonale pamiętam Olę z czasów naszych studiów. Miła, grzeczna, pomocna, życzliwa. Myślę, że większość moich kolegów i koleżanek z roku tak ją zapamiętało. Jestem przekonana, że każdy wiedział, iż zwracając się do Oli z jakąkolwiek sprawą, prosząc ją o pomoc, ma gwarancję, że po pierwsze, zostanie wysłuchany, a po drugie, że otrzyma to, o co prosi. Taka była Ola. Otwarta na innych, dobra, a może… - jak sobie teraz myślę - uległa. O tej jej postawie uległości wobec innych dzisiaj po powrocie do domu pomyślałam, gdyż osoba, którą spotkałam, była zupełnie inna od tej, która zapisała się w moich wspomnieniach.
Duże piękne niebieskie oczy, ale pełne lęku. W tej ślicznej buzi pięcioletniej córeczki Oli widać było podporządkowanie matce i strach. Sama drżałam, gdy usłyszałam, w jaki sposób Ola odzywała się do tej małej dziewczynki. Jej ton był stanowczy, nieznoszący sprzeciwu, a ona karciła, zawstydzała i robiła to w taki sposób, jakby postępowała tak każdego dnia. Być może to był jej sposób na wychowanie… Czułam się okropnie, patrząc w te niewinne oczy filigranowej dziewczynki i zastanawiałam się, co ona myśli, czuje i jakie konsekwencje dla jej późniejszego życia może mieć postawa matki, którą byłam przerażona. Ale najbardziej uderzało mnie to, że znałam zupełnie inną Olę… Olę, która nikogo by nie skrzywdziła, która była nazywana przez nas „chodzącym dobrem".
Jest wiele osób wśród nas, które podobnie jak Ola, którą poznałam na studiach, prezentują postawę uległą. Potrzeby innych są dla nich ważniejsze od potrzeb, które same mają. Pomagają, nie odmawiają, podporządkowują się, a nawet pozwalają sobie wejść na głowę. Ta rola daje im profity. Nie mówią „nie", ponieważ zależy im na sympatii otoczenia. Skoro pomogę, nie odmówię, ustąpię, inni będę mnie lubić. A właśnie na tym bardzo im zależy. Zależy im też na byciu osobą potrzebną, docenianą i lubianą. Ale taka uległość, która najczęściej jest wynikiem doświadczeń wyniesionych z domu rodzinnego, w pewnym momencie zaczyna uwierać. Coś w tych osobach zaczyna się przelewać. Należy pamiętać, że osoby uległe bardzo często mają niskie poczucie własnej wartości i silne poczucie posłuszeństwa. Najczęściej u podłoża tej postawy leży lęk przed utratą sympatii ze strony innych, przed odrzuceniem. Ale taka postawa prowadzi do frustracji i poczucia krzywdy. Przychodzi moment, gdy taka osoba mówi „dość”. I cudownie, gdy jest to spowodowane dojrzewaniem do wyjścia z roli uleglej i przejściem procesu zmiany. Niestety nie zawsze tak się dzieje. Często nie jest to wynik dojrzałości, tylko frustracji, która prowadzi do agresji. Ola w pewnym momencie najprawdopodobniej poczuła się wykorzystywana i zaczęła walczyć o swoje, ale w sposób daleki od postawy asertywnej, w której widzimy swoje potrzeby, określamy swoje granice, ale szanując również innych.
„Asertywność to postawa umysłu. Dobrze definiują ją dwa hasła: <siła spokoju> oraz <ani jeż, ani wycieraczka>. To postawa pełna intensywności i mocy, ale pozbawiona agresji. Wychodzi całkowicie poza tradycyjny schemat dominujący-dominowany, funkcjonuje poza nim. Zawiera się w spokojnej i pewnej siebie ekspresji, kierowanej nie przeciwko komuś, ale na siebie i na relację. Taka postawa wymaga, rzecz jasna, bycia w kontakcie ze swoimi emocjami, uczuciami, potrzebami, indywidualnym układem odniesienia, myślami, a także postrzegania ich wszystkich jako zasadne. Należy również uznać zasadność emocji, uczuć, potrzeb, indywidualnych układów odniesienia i myśli innych ludzi. Postawa asertywna nigdy nie ocenia ani nie znęca się nad innymi. Upoważnia, indywidualizuje, różnicuje, a jednocześnie nie wyklucza.”*
U podstaw postawy asertywnej leży poczucie własnej wartości i szacunek do siebie. Najprawdopodobniej Ola nie wyniosła tego z domu. Najprawdopodobniej postawa, którą prezentowała wobec swojej córeczki, sposób komunikowania się z nią, były pewnym schematem wyniesionym z dzieciństwa. Dziecko szanowane uczy się bowiem szacunku do siebie, a dziecko, którego granice są nierespektowane, nie stawia ich. W dorosłym życiu zabiega o uwagę innych, robi wszystko, by zasłużyć na zainteresowanie i sympatię. Jest w stanie wiele dać, by otrzymać choć ochłapy.
W książce „Jak się dogadać. Komunikacja bez przemocy” znalazłam ściągę, którą każdy rodzic powinien sobie wydrukować, a przede wszystkim wziąć do serca. Marie Jeanne Trouchaud wskazuje w niej na zachowania dorosłych, które bezpośrednio wpływają na rozwój dziecka.
✔ Jeżeli oczekujemy od dziecka przede wszystkim tego, aby było grzeczne, jeżeli przewracamy oczami albo pokrzykujemy, kiedy wyraża potrzebę jedzenia, pieszczoty, czystości czy pocieszenia, to bardzo szybko wpoi sobie, że do niczego się nie nadaje.
✔ Jeżeli przeszkodzimy mu w podejmowaniu inicjatywy, eksperymentowaniu, kiedy jest trochę starsze, to czuje się niezdolne i nieporadne.
✔ Jeżeli regularnie robimy mu uwagi i okazujemy rozczarowanie, czuje się winne.
✔ Jeżeli w szkole uczy się je o konkurencji, rywalizacji i produktywności, „bo inaczej nie jesteś dobry”, to dziecko czuje się niedobrze albo się wywyższa.
✔ Jeżeli mówimy mu „Nie masz wstydu”, staje się wstydliwe.
✔ Jeżeli od czasu do czasu dajemy mu klapsa, aby nauczyło się życia, to uczymy je, że wykorzystywanie pozycji silniejszego jest w porządku.
✔ Jeżeli karzemy je zamiast tłumaczyć, uczy się poddaństwa albo buntu zamiast samodzielnego myślenia.
✔ Jeżeli powierza mu się zbyt dużą jak na jego wiek odpowiedzialność, uczy się porażki albo wyczerpania.
Czy brzmi to znajomo? Może przed laty tak właśnie z Tobą postępowano? Zastanawiasz się, dlaczego ulegasz, podporządkowujesz się, zabiegasz o względy innych swoim kosztem? Być może Twoi rodzice nie mieli pojęcia, jak wychować osobę o zdrowym poczuciu wartości, otwartą na ludzi i na świat, która nie musi niczego udowadniać. Może wynieśli pewne skrypty ze swojego dzieciństwa, które podobnie jak Ola powielali. Możliwe, że nie mieli pojęcia, że należy budować w dziecku poczucie wartości, wspierać je, dawać poczucie bezpieczeństwa, towarzyszyć mu w dorastaniu z życzliwością, stałością, czułością. Autorka książki „Jak się dogadać. Komunikacja bez przemocy” proponuje dorosłym, którym nie było dane zaznać takiego wartościowego towarzyszenia, „by byli życzliwi, przyjaźni, czuli i motywujący dla samych siebie zamiast pozwolić małemu wewnętrznemu głosowi kontynuować dzieło zniszczenia rozpoczęte przez ich edukatorów: <Jesteś nikim, masz pusto w głowie, nigdy nic ci się nie udaje, jesteś leniem, jesteś nieciekawy i nieporadny...>. Takie poniżające etykiety działają jak przepowiednie - etykieta wzmacnia porażkę, a porażka wzmacnia etykietę.”* Pamiętajcie o tym!
Parę dni temu została wydana książka „Jak się dogadać. Komunikacja bez przemocy”, której autorka przekonuje, że dzięki przyswojeniu kilku zasad komunikacji można doświadczać wiary w siebie, umiejętności pozytywnego kończenia konfliktów, bliskich, przyjaznych relacji. Dzięki tej książce nie tylko dowiecie się, co utrudnia skuteczną komunikację, ale poznacie też techniki porozumiewania się, które pozwolą na wyrażenie siły w stanowczy i spokojny sposób oraz nauczycie się, w jaki sposób budować wartościowe relacje we wszystkich dziedzinach życia - w domu, pracy, szkole.
*Fragmenty i cytaty pochodzą z książki Marie-Jeanne Trouchaud "Jak się dogadać? Komunikacja bez przemocy", Wydawnictwo RM, 2023
**Wywiad powstał we współpracy z Wydawnictwem RM
Duże piękne niebieskie oczy, ale pełne lęku. W tej ślicznej buzi pięcioletniej córeczki Oli widać było podporządkowanie matce i strach. Sama drżałam, gdy usłyszałam, w jaki sposób Ola odzywała się do tej małej dziewczynki. Jej ton był stanowczy, nieznoszący sprzeciwu, a ona karciła, zawstydzała i robiła to w taki sposób, jakby postępowała tak każdego dnia. Być może to był jej sposób na wychowanie… Czułam się okropnie, patrząc w te niewinne oczy filigranowej dziewczynki i zastanawiałam się, co ona myśli, czuje i jakie konsekwencje dla jej późniejszego życia może mieć postawa matki, którą byłam przerażona. Ale najbardziej uderzało mnie to, że znałam zupełnie inną Olę… Olę, która nikogo by nie skrzywdziła, która była nazywana przez nas „chodzącym dobrem".
Jest wiele osób wśród nas, które podobnie jak Ola, którą poznałam na studiach, prezentują postawę uległą. Potrzeby innych są dla nich ważniejsze od potrzeb, które same mają. Pomagają, nie odmawiają, podporządkowują się, a nawet pozwalają sobie wejść na głowę. Ta rola daje im profity. Nie mówią „nie", ponieważ zależy im na sympatii otoczenia. Skoro pomogę, nie odmówię, ustąpię, inni będę mnie lubić. A właśnie na tym bardzo im zależy. Zależy im też na byciu osobą potrzebną, docenianą i lubianą. Ale taka uległość, która najczęściej jest wynikiem doświadczeń wyniesionych z domu rodzinnego, w pewnym momencie zaczyna uwierać. Coś w tych osobach zaczyna się przelewać. Należy pamiętać, że osoby uległe bardzo często mają niskie poczucie własnej wartości i silne poczucie posłuszeństwa. Najczęściej u podłoża tej postawy leży lęk przed utratą sympatii ze strony innych, przed odrzuceniem. Ale taka postawa prowadzi do frustracji i poczucia krzywdy. Przychodzi moment, gdy taka osoba mówi „dość”. I cudownie, gdy jest to spowodowane dojrzewaniem do wyjścia z roli uleglej i przejściem procesu zmiany. Niestety nie zawsze tak się dzieje. Często nie jest to wynik dojrzałości, tylko frustracji, która prowadzi do agresji. Ola w pewnym momencie najprawdopodobniej poczuła się wykorzystywana i zaczęła walczyć o swoje, ale w sposób daleki od postawy asertywnej, w której widzimy swoje potrzeby, określamy swoje granice, ale szanując również innych.
„Asertywność to postawa umysłu. Dobrze definiują ją dwa hasła: <siła spokoju> oraz <ani jeż, ani wycieraczka>. To postawa pełna intensywności i mocy, ale pozbawiona agresji. Wychodzi całkowicie poza tradycyjny schemat dominujący-dominowany, funkcjonuje poza nim. Zawiera się w spokojnej i pewnej siebie ekspresji, kierowanej nie przeciwko komuś, ale na siebie i na relację. Taka postawa wymaga, rzecz jasna, bycia w kontakcie ze swoimi emocjami, uczuciami, potrzebami, indywidualnym układem odniesienia, myślami, a także postrzegania ich wszystkich jako zasadne. Należy również uznać zasadność emocji, uczuć, potrzeb, indywidualnych układów odniesienia i myśli innych ludzi. Postawa asertywna nigdy nie ocenia ani nie znęca się nad innymi. Upoważnia, indywidualizuje, różnicuje, a jednocześnie nie wyklucza.”*
U podstaw postawy asertywnej leży poczucie własnej wartości i szacunek do siebie. Najprawdopodobniej Ola nie wyniosła tego z domu. Najprawdopodobniej postawa, którą prezentowała wobec swojej córeczki, sposób komunikowania się z nią, były pewnym schematem wyniesionym z dzieciństwa. Dziecko szanowane uczy się bowiem szacunku do siebie, a dziecko, którego granice są nierespektowane, nie stawia ich. W dorosłym życiu zabiega o uwagę innych, robi wszystko, by zasłużyć na zainteresowanie i sympatię. Jest w stanie wiele dać, by otrzymać choć ochłapy.
W książce „Jak się dogadać. Komunikacja bez przemocy” znalazłam ściągę, którą każdy rodzic powinien sobie wydrukować, a przede wszystkim wziąć do serca. Marie Jeanne Trouchaud wskazuje w niej na zachowania dorosłych, które bezpośrednio wpływają na rozwój dziecka.
✔ Jeżeli oczekujemy od dziecka przede wszystkim tego, aby było grzeczne, jeżeli przewracamy oczami albo pokrzykujemy, kiedy wyraża potrzebę jedzenia, pieszczoty, czystości czy pocieszenia, to bardzo szybko wpoi sobie, że do niczego się nie nadaje.
✔ Jeżeli przeszkodzimy mu w podejmowaniu inicjatywy, eksperymentowaniu, kiedy jest trochę starsze, to czuje się niezdolne i nieporadne.
✔ Jeżeli regularnie robimy mu uwagi i okazujemy rozczarowanie, czuje się winne.
✔ Jeżeli w szkole uczy się je o konkurencji, rywalizacji i produktywności, „bo inaczej nie jesteś dobry”, to dziecko czuje się niedobrze albo się wywyższa.
✔ Jeżeli mówimy mu „Nie masz wstydu”, staje się wstydliwe.
✔ Jeżeli od czasu do czasu dajemy mu klapsa, aby nauczyło się życia, to uczymy je, że wykorzystywanie pozycji silniejszego jest w porządku.
✔ Jeżeli karzemy je zamiast tłumaczyć, uczy się poddaństwa albo buntu zamiast samodzielnego myślenia.
✔ Jeżeli powierza mu się zbyt dużą jak na jego wiek odpowiedzialność, uczy się porażki albo wyczerpania.
Czy brzmi to znajomo? Może przed laty tak właśnie z Tobą postępowano? Zastanawiasz się, dlaczego ulegasz, podporządkowujesz się, zabiegasz o względy innych swoim kosztem? Być może Twoi rodzice nie mieli pojęcia, jak wychować osobę o zdrowym poczuciu wartości, otwartą na ludzi i na świat, która nie musi niczego udowadniać. Może wynieśli pewne skrypty ze swojego dzieciństwa, które podobnie jak Ola powielali. Możliwe, że nie mieli pojęcia, że należy budować w dziecku poczucie wartości, wspierać je, dawać poczucie bezpieczeństwa, towarzyszyć mu w dorastaniu z życzliwością, stałością, czułością. Autorka książki „Jak się dogadać. Komunikacja bez przemocy” proponuje dorosłym, którym nie było dane zaznać takiego wartościowego towarzyszenia, „by byli życzliwi, przyjaźni, czuli i motywujący dla samych siebie zamiast pozwolić małemu wewnętrznemu głosowi kontynuować dzieło zniszczenia rozpoczęte przez ich edukatorów: <Jesteś nikim, masz pusto w głowie, nigdy nic ci się nie udaje, jesteś leniem, jesteś nieciekawy i nieporadny...>. Takie poniżające etykiety działają jak przepowiednie - etykieta wzmacnia porażkę, a porażka wzmacnia etykietę.”* Pamiętajcie o tym!
Parę dni temu została wydana książka „Jak się dogadać. Komunikacja bez przemocy”, której autorka przekonuje, że dzięki przyswojeniu kilku zasad komunikacji można doświadczać wiary w siebie, umiejętności pozytywnego kończenia konfliktów, bliskich, przyjaznych relacji. Dzięki tej książce nie tylko dowiecie się, co utrudnia skuteczną komunikację, ale poznacie też techniki porozumiewania się, które pozwolą na wyrażenie siły w stanowczy i spokojny sposób oraz nauczycie się, w jaki sposób budować wartościowe relacje we wszystkich dziedzinach życia - w domu, pracy, szkole.
*Fragmenty i cytaty pochodzą z książki Marie-Jeanne Trouchaud "Jak się dogadać? Komunikacja bez przemocy", Wydawnictwo RM, 2023
**Wywiad powstał we współpracy z Wydawnictwem RM
POLECAMY:
NOWOŚĆ! Marie-Jeanne Trouchaud "Jak się dogadać? Komunikacja bez przemocy." Przełożyła Marta Szostek-Radomska Wydawnictwo RM PsychologiaPrzyKawie.pl jest patronem medialnym |
POLECAMY:
ZRANIENI W DZIECIŃSTWIE
Wywiad z Sylwią Kocoń
Parę dni temu odbyła się premiera niezwykle potrzebnej książki "Zranieni w dzieciństwie", która wyjaśnia, jak powstają w nas matczyne i ojcowskie rany, skąd się biorą i jak - niezagojone - wpływają na nasze dorosłe życie. Dzisiaj mam przyjemność zaprezentować wywiad, który przeprowadziłam z jej autorką - Sylwią Kocoń.
Psychologia przy kawie: Pani Sylwio, Pani najnowsza książka „Zranieni w dzieciństwie” „zachęca do podróży w kierunku samej siebie”*. Co może być impulsem do rozpoczęcia tej drogi?
Sylwia Kocoń: Dla większości z nas takim impulsem jest życie, w którym nie czujemy się spełnieni, w którym często jesteśmy zestresowani, brakuje nam głębszego sensu tego, kim jesteśmy, co robimy, jak żyjemy.
Impulsem jest brak spełnienia w relacjach oraz regularnie powracające bolesne schematy zachowań, konflikty, sytuacje, w których jesteśmy już zmęczeni ciągłą próbą dogadania się z drugim człowiekiem.
Często nie doświadczamy też zadowolenia z naszej pracy czy pieniędzy, które zarabiamy. Krótko mówiąc - cierpimy i mamy już tego serdecznie dość. To dlatego, pewnego dnia - pojawia się w nas pragnienie, żeby odnaleźć sens i piękno swojego życia.
Kiedy idziemy za tą intencją - szybko orientujemy się, że źródłem naszego cierpienia są nieuzdrowione rany z dzieciństwa. Wtedy wybieramy, żeby je rozpoznać, uzdrowić i wrócić do pełni, z którą się urodziliśmy.
Ppk: Napisała Pani, że ta podroż to powrót do swojej „naturalności i autentyzmu, które zostały pokryte niezliczonymi warstwami sztucznie generowanych tożsamości, nawyków i zachowań mających nas zabezpieczać”.* Czy ten powrót jest możliwy?
SK: Jest możliwy zawsze i dla każdego, bez wyjątku. Ale żeby się o tym przekonać - potrzebujemy dać sobie czas i wytrwać w procesie odkrywania tych sztucznie wygenerowanych tożsamości oraz nauce wychodzenia poza nie, niereagowania już na nie, jak niegdyś. Wiele osób tutaj się poddaje, myśli że nic się nie zmienia albo uważa, że ten proces jest zbyt bolesny, bo nagle czują wiele trudnych emocji. Opór, czyli ta część naszej psychiki, która pragnie pozostać w tym, co znane - potrafi nas zniechęcić do powrotu do siebie. Dlatego tak cenne jest w tym procesie wsparcie kogoś, kto sam szedł tą drogą. Uważam, że w innym wypadku - najprawdopodobniej zrezygnujemy.
Powrót do swojej naturalności polega na przekierowaniu swojej uwagi na to, co bazuje na lęku i zamyka nas na spełnienie. Każdy, kto zaczyna naprawdę przyglądać się swojemu życiu, destrukcyjnym reakcjom oraz wyuczonym w dzieciństwie wzorcom zachowań - jest już na ścieżce powrotu do siebie. To, czemu dajemy swoją uwagę - staje się wyraźne, uświadomione. Ta świadomość daje nam możliwość nowych wyborów, czyli prawdziwego uzdrowienia.
Samoświadomość przywraca nam wolność i umożliwia powrót do autentyzmu. I tylko od nas zależy, czy się tego na serio podejmiemy, czy też wygodniej nam jest pozostać w dotychczasowym sposobie bycia.
Ppk: „Zranieni w dzieciństwie” to nie tylko teoria, ale także przykłady postaw, które mogą być nam bliskie. O jednej z bohaterek napisała Pani, że spakowała do walizki to, co uznała za bezpieczne i opłacalne i z tak starannie wyselekcjonowanym pakietem zachowań ruszyła w dorosłe życie. Czy każdy z nas ma taką swoją walizkę?
SK: Tak, każdy z nas ma taką walizkę. Kiedy jesteśmy dziećmi - stopniowo pozbywamy się swojej naturalności na rzecz tego, w co uwierzyliśmy, że jest właściwe lub nie, co się nam opłaca bądź stanowi zagrożenie.
Dziecko uczy się tego od otoczenia - na podstawie jego obserwacji oraz interakcji z najbliższymi ludźmi - zazwyczaj rodzicami czy opiekunami.
Za każdym razem, gdy swobodnie wyrażane przez dziecko myśli, potrzeby czy emocje - spotykają się z niezadowoleniem czy dezaprobatą rodzica (lub nawet karą) - dziecko uczy się, że nie opłaca się być sobą, wyrażać siebie, pokazywać, co się czuje, myśli czy chce. Dziecko uczy się też, że inny sposób bycia daje mu więcej bezpieczeństwa, uwagi rodzica, miłości, akceptacji. I do swojej walizki potrzebnych zachowań pakuje np. bycie zawsze miłą, podporządkowaną, niekonfliktową czy osiągającą. Z tą walizką idziemy potem do naszego dorosłego życia i wierzymy, że to jest nasza tożsamość. Tymczasem - to jest tylko walizka pełna strojów, których nawet nie lubimy, ale do których się zwyczajnie przyzwyczailiśmy.
Ppk: Lena - jedna z bohaterek Pani książki wierzyła, że odpowiada za emocje swojej mamy i dlatego znalazła sposób na schodzenie jej z drogi. Napisała Pani, że „jej czujność już w najmłodszych latach, życia była wytrenowana do perfekcji.”* To przerażające, że dziecko winę za ból otoczenia bierze na siebie. Dziecko, którego dzieciństwo powinno być przede wszystkim beztroskie. Od czego uzależniona jest u dziecka taka postawa brania odpowiedzialności za emocje innych?
SK: Dziecko nie jest w stanie logicznie sobie wytłumaczyć, że rodzic jest niezadowolony, smutny lub zły, bo miał po prostu gorszy dzień, nastrój czy nie radzi sobie ze swoimi własnymi dziecięcymi ranami.
Do tego - dla dziecka rodzic jest całym światem, miłością, poczuciem bezpieczeństwa, domem. Innego nie zna. Dla niego rodzic jest ideałem i wiara w to sprawia, że dziecko czuje się bezpieczniej. Żeby nie zaburzyć tego obrazu idealnego rodzica - dziecko bierze winę za wszystko na siebie. Jest to jego mechanizm obronny.
Jest też tak, że branie winy na siebie - paradoksalnie - przynosi dziecku pewną ulgę. Dlaczego? Ponieważ jeśli dziecko myślałoby, że coś jest nie tak z rodzicem, to czułoby się bezsilne, nie mogłoby niczego z tym zrobić. Kiedy weźmie odpowiedzialność na siebie, kiedy siebie wini za to, że rodzic jest np. niezadowolony - czuje pewien rodzaj siły, bo jest nadzieja, że jeśli tylko bardziej się postara, będzie lepszym dzieckiem - wtedy wszystko się naprawi, wszystko będzie już dobrze. I tak potem stara się być lepszą wersją siebie przez całe swoje dorosłe życie – chyba że coś w nim w pewnym momencie pęknie i zobaczy, że choć jest już dorosłym człowiekiem, to jednak wciąż zabiega o miłość i akceptację swojego rodzica (projektując tę potrzebę na inne osoby).
Ppk: Używa Pani terminu Ojcowskiej i Matczynej rany i tłumaczy, że proces uzdrowienia nie polega na oskarżaniu, obwinianiu. Wiele osób obawia się powrotu do przeszłości z tego właśnie względu. Dla wielu rodzic to „świętość” i myślenie o nim w negatywny sposób powoduje pewnego rodzaju opór. A przecież nie o oskarżanie chodzi, prawda?
SK: Rozumiem ten opór, rozumiem niechęć do - jak to się często określa - ‘rozdrapywania dawnych ran’.
Sama tkwiłam w tym oporze przez większość życia. Twierdziłam, że nie ma co tego rozgrzebywać, trzeba patrzeć w przyszłość.
Uciekałam w różne przestrzenie rozwoju duchowego, w których nikt nie wracał do dzieciństwa i w których skupia się głównie na tym, że to, co czujemy i myślimy i tak nie jest nami. To była forma ucieczki, bo panicznie bałam się spotkać z tym, co wciąż mnie bolało. Wydawało mi się prostsze powiedzieć, że to nic takiego, że nie ma sensu o tym rozmyślać - niż zatrzymać się, zobaczyć dlaczego czuję ten ból i naprawdę w nim być.
Uciekałam przez ponad dekadę. Od samej siebie. Ten proces zainicjował bardzo bolesny dla mnie rozwód z moim pierwszym mężem. Nie miałam wtedy pojęcia, że to, co czułam - to odrzucenie, paraliżujący lęk, bezsilność i niepewność - były dokładnie tym, co wielokrotnie odczuwałam jako dziecko.
Zamiast uzdrowić tę ranę - znowu wyparłam i uciekłam. Jednak nie da się uciec od samego siebie i swoich ran. Ten ból wraca, dopóki się w nim nie zatrzymamy. Czy tego chcemy, czy nie.
W końcu, gdy moja rana odrzucenia stała się jednym z ciągle powracających scenariuszy mojego życia - zrozumiałam, że muszę wrócić do dzieciństwa. Nie miałam już siły znowu i znowu myśleć, bać się że ktoś mnie odrzuca. A ten dyskomfort pojawiał się z zwykłych codziennych sytuacjach - kiedy ktoś nie był wystarczająco miły, kiedy ktoś był - według mnie - zbyt bezpośredni, kiedy ktoś nie miał dla mnie czasu, nie dawał mi swojej uwagi, gdy miał niewłaściwą minę - wszystko to dotykało mojej rany odrzucenia, wierzyłam, że coś jest ze mną nie tak i naprzemiennie - byłam albo zła, albo smutna, atakowałam, oskarżałam lub robiłam z siebie ofiarę, obrażałam się itd. To było szalone i niezwykle bolesne błędne koło. Miałam dość i z tym przesytem przyszła odwaga, żeby jednak spojrzeć na to, w co uwierzyłam o sobie i świecie w dzieciństwie.
Zrozumiałam też, że wcale nie chodzi tu o obwinianie kogokolwiek, przeciwnie - chodzi o przejęcie pełnej odpowiedzialności za swoje życie.
Oczywiście, w procesie uzdrawiania Matczynej i Ojcowskiej rany - przechodzimy przez różne etapy, włączając te, podczas których pojawia się żal czy złość do rodzica.
Nie chodzi tu jednak o szukanie winnych, ale o to, żeby w końcu pozwolić sobie na bycie w pełni z tym, co trudnego czujemy. Chodzi o to, żeby rozpoznać co kryje się, jakie myśli, przekonania - stoją za tymi odczuciami. Samoświadomość jest pierwszym krokiem zdrowienia.
Ppk: Matczyna i Ojcowska dziura to według Pani odległość między tym, czego potrzebowaliśmy jako dzieci, a tym, co naprawdę dostaliśmy od swojej mamy albo taty. Czy uważa Pani, że dzisiaj więcej jest domów, w których rodzice zaspokajają podstawowe potrzeby, dbają, by dziecko było dobrze ubrane, by chodziło na korepetycje, by miało różne gadżety, ale zaniedbują potrzeby z zakresu emocjonalności - bycie blisko, zapewnianie wystarczającego poziomu ciepła, akceptacji, uwagi. Mam takie poczucie, że dzisiaj świadomość jest większa niż 60 lat temu, ale ludzie pochłonięci są tak bardzo pracą po to, by zapewnić dziecku wszystko, co ma dać mu szczęście, że zapominają o tym, co najważniejsze albo nie mają już na to po prostu sił i czasu.
SK: Każde pokolenie ma swoje najbardziej typowe rany dzieciństwa. Dawniej, w wielu domach dzieci doświadczały przemocy czy uzależnień rodzica. Dziś rzeczywiście, ze względu na szybkie tempo życia - dzieci mogą czuć się mało widziane, nieważne, rodzic nie ma dla nich wystarczająco czasu.
Nie uważam, że jest to jednak reguła. Każdy dom jest inny, świadomość każdego rodzica jest inna. I żadne pokolenie nie jest wykluczone z dziecięcych ran. Tak po prostu jest, że dorastając, doświadczamy braku - czy to uwagi, czy ciepła, czy akceptacji, czy wsparcia, czy docenienia, czy jeszcze czegoś innego. Na bazie tych braków kształtuje się nasza dziecięca psychika, tożsamość, ego. Lata dojrzewania są więc u każdego z nas latami oddalania się od swojej naturalności. Natomiast dorosłe życie to czas, gdy możemy wrócić do siebie.
Jest to indywidualny wybór każdego z nas.
Sylwia Kocoń: Dla większości z nas takim impulsem jest życie, w którym nie czujemy się spełnieni, w którym często jesteśmy zestresowani, brakuje nam głębszego sensu tego, kim jesteśmy, co robimy, jak żyjemy.
Impulsem jest brak spełnienia w relacjach oraz regularnie powracające bolesne schematy zachowań, konflikty, sytuacje, w których jesteśmy już zmęczeni ciągłą próbą dogadania się z drugim człowiekiem.
Często nie doświadczamy też zadowolenia z naszej pracy czy pieniędzy, które zarabiamy. Krótko mówiąc - cierpimy i mamy już tego serdecznie dość. To dlatego, pewnego dnia - pojawia się w nas pragnienie, żeby odnaleźć sens i piękno swojego życia.
Kiedy idziemy za tą intencją - szybko orientujemy się, że źródłem naszego cierpienia są nieuzdrowione rany z dzieciństwa. Wtedy wybieramy, żeby je rozpoznać, uzdrowić i wrócić do pełni, z którą się urodziliśmy.
Ppk: Napisała Pani, że ta podroż to powrót do swojej „naturalności i autentyzmu, które zostały pokryte niezliczonymi warstwami sztucznie generowanych tożsamości, nawyków i zachowań mających nas zabezpieczać”.* Czy ten powrót jest możliwy?
SK: Jest możliwy zawsze i dla każdego, bez wyjątku. Ale żeby się o tym przekonać - potrzebujemy dać sobie czas i wytrwać w procesie odkrywania tych sztucznie wygenerowanych tożsamości oraz nauce wychodzenia poza nie, niereagowania już na nie, jak niegdyś. Wiele osób tutaj się poddaje, myśli że nic się nie zmienia albo uważa, że ten proces jest zbyt bolesny, bo nagle czują wiele trudnych emocji. Opór, czyli ta część naszej psychiki, która pragnie pozostać w tym, co znane - potrafi nas zniechęcić do powrotu do siebie. Dlatego tak cenne jest w tym procesie wsparcie kogoś, kto sam szedł tą drogą. Uważam, że w innym wypadku - najprawdopodobniej zrezygnujemy.
Powrót do swojej naturalności polega na przekierowaniu swojej uwagi na to, co bazuje na lęku i zamyka nas na spełnienie. Każdy, kto zaczyna naprawdę przyglądać się swojemu życiu, destrukcyjnym reakcjom oraz wyuczonym w dzieciństwie wzorcom zachowań - jest już na ścieżce powrotu do siebie. To, czemu dajemy swoją uwagę - staje się wyraźne, uświadomione. Ta świadomość daje nam możliwość nowych wyborów, czyli prawdziwego uzdrowienia.
Samoświadomość przywraca nam wolność i umożliwia powrót do autentyzmu. I tylko od nas zależy, czy się tego na serio podejmiemy, czy też wygodniej nam jest pozostać w dotychczasowym sposobie bycia.
Ppk: „Zranieni w dzieciństwie” to nie tylko teoria, ale także przykłady postaw, które mogą być nam bliskie. O jednej z bohaterek napisała Pani, że spakowała do walizki to, co uznała za bezpieczne i opłacalne i z tak starannie wyselekcjonowanym pakietem zachowań ruszyła w dorosłe życie. Czy każdy z nas ma taką swoją walizkę?
SK: Tak, każdy z nas ma taką walizkę. Kiedy jesteśmy dziećmi - stopniowo pozbywamy się swojej naturalności na rzecz tego, w co uwierzyliśmy, że jest właściwe lub nie, co się nam opłaca bądź stanowi zagrożenie.
Dziecko uczy się tego od otoczenia - na podstawie jego obserwacji oraz interakcji z najbliższymi ludźmi - zazwyczaj rodzicami czy opiekunami.
Za każdym razem, gdy swobodnie wyrażane przez dziecko myśli, potrzeby czy emocje - spotykają się z niezadowoleniem czy dezaprobatą rodzica (lub nawet karą) - dziecko uczy się, że nie opłaca się być sobą, wyrażać siebie, pokazywać, co się czuje, myśli czy chce. Dziecko uczy się też, że inny sposób bycia daje mu więcej bezpieczeństwa, uwagi rodzica, miłości, akceptacji. I do swojej walizki potrzebnych zachowań pakuje np. bycie zawsze miłą, podporządkowaną, niekonfliktową czy osiągającą. Z tą walizką idziemy potem do naszego dorosłego życia i wierzymy, że to jest nasza tożsamość. Tymczasem - to jest tylko walizka pełna strojów, których nawet nie lubimy, ale do których się zwyczajnie przyzwyczailiśmy.
Ppk: Lena - jedna z bohaterek Pani książki wierzyła, że odpowiada za emocje swojej mamy i dlatego znalazła sposób na schodzenie jej z drogi. Napisała Pani, że „jej czujność już w najmłodszych latach, życia była wytrenowana do perfekcji.”* To przerażające, że dziecko winę za ból otoczenia bierze na siebie. Dziecko, którego dzieciństwo powinno być przede wszystkim beztroskie. Od czego uzależniona jest u dziecka taka postawa brania odpowiedzialności za emocje innych?
SK: Dziecko nie jest w stanie logicznie sobie wytłumaczyć, że rodzic jest niezadowolony, smutny lub zły, bo miał po prostu gorszy dzień, nastrój czy nie radzi sobie ze swoimi własnymi dziecięcymi ranami.
Do tego - dla dziecka rodzic jest całym światem, miłością, poczuciem bezpieczeństwa, domem. Innego nie zna. Dla niego rodzic jest ideałem i wiara w to sprawia, że dziecko czuje się bezpieczniej. Żeby nie zaburzyć tego obrazu idealnego rodzica - dziecko bierze winę za wszystko na siebie. Jest to jego mechanizm obronny.
Jest też tak, że branie winy na siebie - paradoksalnie - przynosi dziecku pewną ulgę. Dlaczego? Ponieważ jeśli dziecko myślałoby, że coś jest nie tak z rodzicem, to czułoby się bezsilne, nie mogłoby niczego z tym zrobić. Kiedy weźmie odpowiedzialność na siebie, kiedy siebie wini za to, że rodzic jest np. niezadowolony - czuje pewien rodzaj siły, bo jest nadzieja, że jeśli tylko bardziej się postara, będzie lepszym dzieckiem - wtedy wszystko się naprawi, wszystko będzie już dobrze. I tak potem stara się być lepszą wersją siebie przez całe swoje dorosłe życie – chyba że coś w nim w pewnym momencie pęknie i zobaczy, że choć jest już dorosłym człowiekiem, to jednak wciąż zabiega o miłość i akceptację swojego rodzica (projektując tę potrzebę na inne osoby).
Ppk: Używa Pani terminu Ojcowskiej i Matczynej rany i tłumaczy, że proces uzdrowienia nie polega na oskarżaniu, obwinianiu. Wiele osób obawia się powrotu do przeszłości z tego właśnie względu. Dla wielu rodzic to „świętość” i myślenie o nim w negatywny sposób powoduje pewnego rodzaju opór. A przecież nie o oskarżanie chodzi, prawda?
SK: Rozumiem ten opór, rozumiem niechęć do - jak to się często określa - ‘rozdrapywania dawnych ran’.
Sama tkwiłam w tym oporze przez większość życia. Twierdziłam, że nie ma co tego rozgrzebywać, trzeba patrzeć w przyszłość.
Uciekałam w różne przestrzenie rozwoju duchowego, w których nikt nie wracał do dzieciństwa i w których skupia się głównie na tym, że to, co czujemy i myślimy i tak nie jest nami. To była forma ucieczki, bo panicznie bałam się spotkać z tym, co wciąż mnie bolało. Wydawało mi się prostsze powiedzieć, że to nic takiego, że nie ma sensu o tym rozmyślać - niż zatrzymać się, zobaczyć dlaczego czuję ten ból i naprawdę w nim być.
Uciekałam przez ponad dekadę. Od samej siebie. Ten proces zainicjował bardzo bolesny dla mnie rozwód z moim pierwszym mężem. Nie miałam wtedy pojęcia, że to, co czułam - to odrzucenie, paraliżujący lęk, bezsilność i niepewność - były dokładnie tym, co wielokrotnie odczuwałam jako dziecko.
Zamiast uzdrowić tę ranę - znowu wyparłam i uciekłam. Jednak nie da się uciec od samego siebie i swoich ran. Ten ból wraca, dopóki się w nim nie zatrzymamy. Czy tego chcemy, czy nie.
W końcu, gdy moja rana odrzucenia stała się jednym z ciągle powracających scenariuszy mojego życia - zrozumiałam, że muszę wrócić do dzieciństwa. Nie miałam już siły znowu i znowu myśleć, bać się że ktoś mnie odrzuca. A ten dyskomfort pojawiał się z zwykłych codziennych sytuacjach - kiedy ktoś nie był wystarczająco miły, kiedy ktoś był - według mnie - zbyt bezpośredni, kiedy ktoś nie miał dla mnie czasu, nie dawał mi swojej uwagi, gdy miał niewłaściwą minę - wszystko to dotykało mojej rany odrzucenia, wierzyłam, że coś jest ze mną nie tak i naprzemiennie - byłam albo zła, albo smutna, atakowałam, oskarżałam lub robiłam z siebie ofiarę, obrażałam się itd. To było szalone i niezwykle bolesne błędne koło. Miałam dość i z tym przesytem przyszła odwaga, żeby jednak spojrzeć na to, w co uwierzyłam o sobie i świecie w dzieciństwie.
Zrozumiałam też, że wcale nie chodzi tu o obwinianie kogokolwiek, przeciwnie - chodzi o przejęcie pełnej odpowiedzialności za swoje życie.
Oczywiście, w procesie uzdrawiania Matczynej i Ojcowskiej rany - przechodzimy przez różne etapy, włączając te, podczas których pojawia się żal czy złość do rodzica.
Nie chodzi tu jednak o szukanie winnych, ale o to, żeby w końcu pozwolić sobie na bycie w pełni z tym, co trudnego czujemy. Chodzi o to, żeby rozpoznać co kryje się, jakie myśli, przekonania - stoją za tymi odczuciami. Samoświadomość jest pierwszym krokiem zdrowienia.
Ppk: Matczyna i Ojcowska dziura to według Pani odległość między tym, czego potrzebowaliśmy jako dzieci, a tym, co naprawdę dostaliśmy od swojej mamy albo taty. Czy uważa Pani, że dzisiaj więcej jest domów, w których rodzice zaspokajają podstawowe potrzeby, dbają, by dziecko było dobrze ubrane, by chodziło na korepetycje, by miało różne gadżety, ale zaniedbują potrzeby z zakresu emocjonalności - bycie blisko, zapewnianie wystarczającego poziomu ciepła, akceptacji, uwagi. Mam takie poczucie, że dzisiaj świadomość jest większa niż 60 lat temu, ale ludzie pochłonięci są tak bardzo pracą po to, by zapewnić dziecku wszystko, co ma dać mu szczęście, że zapominają o tym, co najważniejsze albo nie mają już na to po prostu sił i czasu.
SK: Każde pokolenie ma swoje najbardziej typowe rany dzieciństwa. Dawniej, w wielu domach dzieci doświadczały przemocy czy uzależnień rodzica. Dziś rzeczywiście, ze względu na szybkie tempo życia - dzieci mogą czuć się mało widziane, nieważne, rodzic nie ma dla nich wystarczająco czasu.
Nie uważam, że jest to jednak reguła. Każdy dom jest inny, świadomość każdego rodzica jest inna. I żadne pokolenie nie jest wykluczone z dziecięcych ran. Tak po prostu jest, że dorastając, doświadczamy braku - czy to uwagi, czy ciepła, czy akceptacji, czy wsparcia, czy docenienia, czy jeszcze czegoś innego. Na bazie tych braków kształtuje się nasza dziecięca psychika, tożsamość, ego. Lata dojrzewania są więc u każdego z nas latami oddalania się od swojej naturalności. Natomiast dorosłe życie to czas, gdy możemy wrócić do siebie.
Jest to indywidualny wybór każdego z nas.
Ppk: Napisała Pani w swojej książce o nawyku osiągania. „Osiągania nie dlatego, że chce i lubi, ale ponieważ musi, żeby być warte miłości i przyjęte przez rodziców. Im więcej osiąga, tym bardziej zasługuje na miłość.”* Biletem do szczęścia jednej z bohaterek książki stały się osiągnięcia. To bardzo smutne… Każdy człowiek, a tym bardziej dziecko zasługuje na to, by być kochane bezwarunkowo. Czy oczekiwanie od dziecka tego, by doskakiwało do oczekiwań rodziców nie przypomina funkcjonowania na zasadzie kupna-sprzedaży-kalkulacja, opłacalność? Dlaczego rodzice warunkują swoją miłość? Czy to nie jest wynikiem ich ran, ich dziur?
SK: Tak, zdecydowanie jest to najczęściej wynik nieuświadomionych ran rodziców, ich własnej niedojrzałości.
Jednak też nie jest to tak, że rodzic zawsze ma jakieś wygórowane oczekiwania w stosunku do dziecka. Czasami rzeczywiście są one wyrażone i dziecko wie, że musi mieć dobre oceny, musi się w jakiś sposób wykazać, żeby rodzic był zadowolony.
Bywa też i tak, że dziecko samo wysnuwa tego typu wnioski, bo kiedy coś mu się udało, to nagle rodzic dał mu więcej uwagi, chwalił je lub na trochę zaprzestawał krytyki. Wtedy dziecko dochodzi do wniosku, że osiąganie mu się opłaca, że jest to bezpieczny sposób funkcjonowania, coś co daje mu gwarancję akceptacji i bycia widzianym.
Ten proces nie jest kalkulacją ze strony dziecka, nie jest to przemyślane czy planowane. Dziecko na podstawie obserwacji dochodzi do wniosku, że opłaca mu się starać, wykazywać, osiągać. I przenosi ten tryb do swojego dorosłego życia. Są to zazwyczaj osoby, które mają na swoim koncie dużo sukcesów, wzbudzają podziw. I nikt nawet nie podejrzewa, że w środku czują się sfrustrowani, bezsilni i wyczerpani życiem. Czują się jakby nie mieli wyjścia, jakby już na zawsze musieli funkcjonować na 1000% swoich zasobów. Kiedy tego nie robią - czują się niewartościowi i tego uczucia najbardziej w świecie się boją.
Ppk: „Kobieta, która w dzieciństwie doświadczała manipulującej emocjonalnie matki, z dużym prawdopodobieństwem spodziewa się teraz, że nikt nie jest szczery, każdy czegoś chce i spróbuje ją wykorzystać”* - to Pani słowa. Czy łatwo wyjść z tego schematu?
SK: Wyjście z każdego schematu jest proste, ale nie jest łatwe. Proste jako przepis, co należy zrobić, jako teoria.
Trudne, gdy przychodzi nam się naprawdę spotkać z dyskomfortem dziecięcych ran oraz powstrzymać się od reagowania w nawykowy, wyuczony sposób.
W proponowanym tu przykładzie manipulującej matki oraz schemacie, lękiem przed byciem wykorzystywaną - kluczowe jest tu rozpoznanie, że jest to coś, w co uwierzyliśmy na skutek relacji z mamą w dzieciństwie. Ten wgląd jest niezwykle ważny, bo pozwala nam zrozumieć, że naszą naturą nie jest podejrzliwość, która często prowadzi do wycofania, zamykania na możliwości życia.
Dzięki wglądom w rany dzieciństwa możemy zdystansować się do swoich wyuczonych zachowań i z tego miejsca uczyć się nie reagować w ten znany, niezwykle kuszący sposób.
W ten sposób trenujemy swój mózg do nowego sposobu bycia. Z czasem staje się to prostsze, a nawet zupełnie naturalne.
Oczywiście opisałam to tutaj w ogromnym skrócie. Jest to proces, który trwa miesiącami czy nawet latami. I ten proces zawsze kończy się sukcesem, jeśli szczerze się w niego zaangażujemy.
Ppk: Pójdźmy krok dalej. „Córki nieotrzymujące wystarczająco dużo miłości i uwagi, dzieci matek narcystycznych, nieobecnych emocjonalnie, stają się kobietami, które niczym ognia boją się, że będą cierpiały, gdy ktoś je odrzuci. Wydaje im się, że prędzej czy później czar pryśnie, zostaną uznane za mało wartościowe i odrzucone.”* Ten lęk przed odrzuceniem ciężko jest pokonać, prawda?
SK: Każdy lęk, każdy bolesny wzorzec z dzieciństwa - uzdrawia się tak samo – jeśli chodzi o przebieg etapów tego procesu.
W przypadku lęku przed odrzuceniem - mamy do czynienia z głęboką, rdzenną raną. U źródła większości destrukcyjnych zachowań, lęków - kryje się lęk przed odrzuceniem. Uważam, że każdy z nas przenosi ranę odrzucenia, lęk przed odrzuceniem.
Kiedy boję się, co ktoś o mnie myśli, kiedy obawiam się krytyki, kiedy obsesyjnie kontroluję, kiedy osiągam, udowadniam swoją wartość, kiedy się podporządkowuję, kiedy atakuję itd. - robię to, bo głęboko w sobie boję się być odrzucona.
Jest to rdzenna rana i głęboka praca z nią daje piękne owoce w postaci uwalniania wielu wynikających z niej, niesłużących nam zachowań.
Ppk: Napisała Pani, że: „Kobieta, która doświadczała nieobecnego (emocjonalnie lub fizycznie) ojca i ma nieuleczoną ranę, w dorosłym życiu nie pozwoli sobie na mężczyznę, którego szczerze pragnie."* Dlaczego?
SK: Nie pozwoli sobie na niego z wielu powodów, u każdej kobiety ten wzorzec ukształtuje się nieco inaczej. Z reguły kobieta ta nie pozwala sobie na wymarzonego mężczyznę, ponieważ na skutek Ojcowskiej rany wierzy, że mężczyzna który jest jej światem - prędzej czy później ją zrani (opuści, nie widzi, nie kocha, odrzuca, umniejsza itd.).
Do tego - kobieta ta nie czuje się warta, zasługująca. Skoro nie była warta miłości własnego ojca - dlaczego miałaby być warta miłości ukochanego mężczyzny?
Skoro na niego nie zasługuje, to na pewno on i tak ją odrzuci. Nie będzie ryzykować takiego bólu. Wybierze bezpieczniejsze opcje, czyli kogoś, na kim jej aż tak mocno nie zależy.
Oczywiście dzieje się to podświadomie.
I może mieć tu też miejsce schemat, w którym córka doświadczała w dzieciństwie ojca, który naprzemiennie kochał i ranił. Dla takiego dziecka miłość płynąca od mężczyzny kojarzy się też np. z chamstwem czy przemocą. Będzie do odtworzenia tego znanego schematu lgnąć.
Ppk: „Szukamy, żebrzemy, zabiegamy, ale to nic nie daje, bo wypełnia nas wielka, rozrywająca serce dziura. Dziura, której nikt ani nic dla nas i za nas nie wypełni. Możemy zrobić to tylko same dla siebie, a wtedy będziemy gotowe przyjąć miłość, która do nas płynie”*. To Pani słowa. Dlaczego tego nie robimy? Czy to wynika z braku świadomości? Czy nie umiemy o siebie zadbać? Czujemy się mniej ważne niż inni?
SK: Nie robimy tego, bo wydaje się nam, że to zewnętrzny świat ma nam dać tę miłość. Wierzymy, że ta miłość ma przyjść do nas z zewnętrz. I oczekujemy, że ktoś lub coś nam ją da w końcu poczuć.
Każdy z nas przeżywa czasem chwile uniesienia, zakochania - jesteśmy wtedy przekonani, że to dzięki tej osobie czujemy się teraz tak cudownie.
Tak naprawdę te chwile, w których czujemy tylko miłość, kwitniemy - świadczą o tym, że ta miłość jest cały czas w nas, a nasz partner jest po prostu kimś, kto pomógł nam skontaktować się w sobie z tym, co zawsze jest w nas dostępne.
Chodzi tu więc o świadomość siebie i tego, że tylko my sami możemy dawać sobie to, czego potrzebujemy, za czym tęsknimy. I tylko wtedy możemy czuć się pełni.
Nie wchodzimy w relacje po to, żeby się kimś dopełnić. Zawsze bawi mnie koncept ‘drugiej połówki’, uważam, że to romantyczna bzdura.
Jeżeli czekamy, aż ktoś nas dopełni - czeka nas zawsze rozczarowanie.
Naszą rolą jest odkryć tą pełnię i miłość w sobie i z tego miejsca być z innymi ludźmi. Wtedy potrafimy naprawdę cieszyć się i przyjmować miłość, która nas otacza.
Ppk: Kiedy Pani zdaniem dociera do kobiet, że mają dość żebrania o ochłapy? Jakie zdarzenia w dorosłym życiu otwierają im oczy?
SK: Kiedy trwamy w trybie udowadniania swojej wartości, zabiegania o miłość i akceptację, bycie ważną, docenioną, wspieraną. Jednak niezależnie od tego jak się staramy - czujemy wciąż powracający niedosyt, wypełnia nas pustka, której nie rozumiemy, czujemy, że nie ważne, co robimy, i tak nie czujemy się warte i pełne. I do tego jesteśmy tak bardzo, ale to bardzo zmęczone. Zaczynamy rozumieć wtedy, że nie jesteśmy w stanie wyżebrać miłości, za którą tęsknimy - nigdzie na zewnątrz. Nikt nie wypełni w nas tej pustki. Musimy zrobić to same.
Ppk: Pani książka jest pewnego rodzaju mapą. Ale z mapy trzeba chcieć korzystać i umieć ją czytać. Czy czytelnik może napotkać jakieś trudności?
SK: Z całą pewnością, jeśli podejdziemy do książki rzetelnie, w szczerości ze sobą, zatrzymując się, by doświadczać własnych wglądów - będzie nam dane spotkać się z trudnymi przemyśleniami czy emocjami.
Na pewno też pojawią się różne formy oporu, czyli wątpliwości czy powody, dla których nie powinniśmy kontynuować tej podróży.
Uważam, że skorzystanie z jakiejś preferowanej formy wsparcia (np. z proponowanych na mojej stronie www kursów uzdrawiania Ojcowskiej i Matczynej rany) - jest bardzo ważne i cenne.
Ppk: Chciałabym nasz wywiad zakończyć pięknymi słowami, które przeczytałam w Pani książce: „rany zabliźniają się nie dzięki skomplikowanym naprawczym procedurom, ale raczej dzięki rozpoznaniu swojej bezwarunkowej wartości i pełni(…) Gdy już wiemy, że zawsze byłyśmy i będziemy pełne i kompletne, nie tkwimy w pielęgnowanej dotąd pustce, w poczuciu bycia ofiarą, bycia wadliwą, w presji modyfikowania siebie. Gdy uczymy się dostrzegać w sobie wszystko to, o co dotąd desperacko zabiegałyśmy na zewnątrz, okazuje się, że jesteśmy wolne, całe, spełnione.”* Tej wolności i spełnienia życzę Pani, wszystkim moim Czytelniczkom i sobie 😊 Dziękuję za poświęcony czas i wierzę, że to nie Pani ostanie słowo. Czekamy na kolejne książki.
*Fragmenty i cytaty pochodzą z książki S. Kocoń "Zranieni w dzieciństwie", Wydawnictwo Sensus, 2023
**Wywiad powstał we współpracy z Wydawnictwem Sensus
SK: Tak, zdecydowanie jest to najczęściej wynik nieuświadomionych ran rodziców, ich własnej niedojrzałości.
Jednak też nie jest to tak, że rodzic zawsze ma jakieś wygórowane oczekiwania w stosunku do dziecka. Czasami rzeczywiście są one wyrażone i dziecko wie, że musi mieć dobre oceny, musi się w jakiś sposób wykazać, żeby rodzic był zadowolony.
Bywa też i tak, że dziecko samo wysnuwa tego typu wnioski, bo kiedy coś mu się udało, to nagle rodzic dał mu więcej uwagi, chwalił je lub na trochę zaprzestawał krytyki. Wtedy dziecko dochodzi do wniosku, że osiąganie mu się opłaca, że jest to bezpieczny sposób funkcjonowania, coś co daje mu gwarancję akceptacji i bycia widzianym.
Ten proces nie jest kalkulacją ze strony dziecka, nie jest to przemyślane czy planowane. Dziecko na podstawie obserwacji dochodzi do wniosku, że opłaca mu się starać, wykazywać, osiągać. I przenosi ten tryb do swojego dorosłego życia. Są to zazwyczaj osoby, które mają na swoim koncie dużo sukcesów, wzbudzają podziw. I nikt nawet nie podejrzewa, że w środku czują się sfrustrowani, bezsilni i wyczerpani życiem. Czują się jakby nie mieli wyjścia, jakby już na zawsze musieli funkcjonować na 1000% swoich zasobów. Kiedy tego nie robią - czują się niewartościowi i tego uczucia najbardziej w świecie się boją.
Ppk: „Kobieta, która w dzieciństwie doświadczała manipulującej emocjonalnie matki, z dużym prawdopodobieństwem spodziewa się teraz, że nikt nie jest szczery, każdy czegoś chce i spróbuje ją wykorzystać”* - to Pani słowa. Czy łatwo wyjść z tego schematu?
SK: Wyjście z każdego schematu jest proste, ale nie jest łatwe. Proste jako przepis, co należy zrobić, jako teoria.
Trudne, gdy przychodzi nam się naprawdę spotkać z dyskomfortem dziecięcych ran oraz powstrzymać się od reagowania w nawykowy, wyuczony sposób.
W proponowanym tu przykładzie manipulującej matki oraz schemacie, lękiem przed byciem wykorzystywaną - kluczowe jest tu rozpoznanie, że jest to coś, w co uwierzyliśmy na skutek relacji z mamą w dzieciństwie. Ten wgląd jest niezwykle ważny, bo pozwala nam zrozumieć, że naszą naturą nie jest podejrzliwość, która często prowadzi do wycofania, zamykania na możliwości życia.
Dzięki wglądom w rany dzieciństwa możemy zdystansować się do swoich wyuczonych zachowań i z tego miejsca uczyć się nie reagować w ten znany, niezwykle kuszący sposób.
W ten sposób trenujemy swój mózg do nowego sposobu bycia. Z czasem staje się to prostsze, a nawet zupełnie naturalne.
Oczywiście opisałam to tutaj w ogromnym skrócie. Jest to proces, który trwa miesiącami czy nawet latami. I ten proces zawsze kończy się sukcesem, jeśli szczerze się w niego zaangażujemy.
Ppk: Pójdźmy krok dalej. „Córki nieotrzymujące wystarczająco dużo miłości i uwagi, dzieci matek narcystycznych, nieobecnych emocjonalnie, stają się kobietami, które niczym ognia boją się, że będą cierpiały, gdy ktoś je odrzuci. Wydaje im się, że prędzej czy później czar pryśnie, zostaną uznane za mało wartościowe i odrzucone.”* Ten lęk przed odrzuceniem ciężko jest pokonać, prawda?
SK: Każdy lęk, każdy bolesny wzorzec z dzieciństwa - uzdrawia się tak samo – jeśli chodzi o przebieg etapów tego procesu.
W przypadku lęku przed odrzuceniem - mamy do czynienia z głęboką, rdzenną raną. U źródła większości destrukcyjnych zachowań, lęków - kryje się lęk przed odrzuceniem. Uważam, że każdy z nas przenosi ranę odrzucenia, lęk przed odrzuceniem.
Kiedy boję się, co ktoś o mnie myśli, kiedy obawiam się krytyki, kiedy obsesyjnie kontroluję, kiedy osiągam, udowadniam swoją wartość, kiedy się podporządkowuję, kiedy atakuję itd. - robię to, bo głęboko w sobie boję się być odrzucona.
Jest to rdzenna rana i głęboka praca z nią daje piękne owoce w postaci uwalniania wielu wynikających z niej, niesłużących nam zachowań.
Ppk: Napisała Pani, że: „Kobieta, która doświadczała nieobecnego (emocjonalnie lub fizycznie) ojca i ma nieuleczoną ranę, w dorosłym życiu nie pozwoli sobie na mężczyznę, którego szczerze pragnie."* Dlaczego?
SK: Nie pozwoli sobie na niego z wielu powodów, u każdej kobiety ten wzorzec ukształtuje się nieco inaczej. Z reguły kobieta ta nie pozwala sobie na wymarzonego mężczyznę, ponieważ na skutek Ojcowskiej rany wierzy, że mężczyzna który jest jej światem - prędzej czy później ją zrani (opuści, nie widzi, nie kocha, odrzuca, umniejsza itd.).
Do tego - kobieta ta nie czuje się warta, zasługująca. Skoro nie była warta miłości własnego ojca - dlaczego miałaby być warta miłości ukochanego mężczyzny?
Skoro na niego nie zasługuje, to na pewno on i tak ją odrzuci. Nie będzie ryzykować takiego bólu. Wybierze bezpieczniejsze opcje, czyli kogoś, na kim jej aż tak mocno nie zależy.
Oczywiście dzieje się to podświadomie.
I może mieć tu też miejsce schemat, w którym córka doświadczała w dzieciństwie ojca, który naprzemiennie kochał i ranił. Dla takiego dziecka miłość płynąca od mężczyzny kojarzy się też np. z chamstwem czy przemocą. Będzie do odtworzenia tego znanego schematu lgnąć.
Ppk: „Szukamy, żebrzemy, zabiegamy, ale to nic nie daje, bo wypełnia nas wielka, rozrywająca serce dziura. Dziura, której nikt ani nic dla nas i za nas nie wypełni. Możemy zrobić to tylko same dla siebie, a wtedy będziemy gotowe przyjąć miłość, która do nas płynie”*. To Pani słowa. Dlaczego tego nie robimy? Czy to wynika z braku świadomości? Czy nie umiemy o siebie zadbać? Czujemy się mniej ważne niż inni?
SK: Nie robimy tego, bo wydaje się nam, że to zewnętrzny świat ma nam dać tę miłość. Wierzymy, że ta miłość ma przyjść do nas z zewnętrz. I oczekujemy, że ktoś lub coś nam ją da w końcu poczuć.
Każdy z nas przeżywa czasem chwile uniesienia, zakochania - jesteśmy wtedy przekonani, że to dzięki tej osobie czujemy się teraz tak cudownie.
Tak naprawdę te chwile, w których czujemy tylko miłość, kwitniemy - świadczą o tym, że ta miłość jest cały czas w nas, a nasz partner jest po prostu kimś, kto pomógł nam skontaktować się w sobie z tym, co zawsze jest w nas dostępne.
Chodzi tu więc o świadomość siebie i tego, że tylko my sami możemy dawać sobie to, czego potrzebujemy, za czym tęsknimy. I tylko wtedy możemy czuć się pełni.
Nie wchodzimy w relacje po to, żeby się kimś dopełnić. Zawsze bawi mnie koncept ‘drugiej połówki’, uważam, że to romantyczna bzdura.
Jeżeli czekamy, aż ktoś nas dopełni - czeka nas zawsze rozczarowanie.
Naszą rolą jest odkryć tą pełnię i miłość w sobie i z tego miejsca być z innymi ludźmi. Wtedy potrafimy naprawdę cieszyć się i przyjmować miłość, która nas otacza.
Ppk: Kiedy Pani zdaniem dociera do kobiet, że mają dość żebrania o ochłapy? Jakie zdarzenia w dorosłym życiu otwierają im oczy?
SK: Kiedy trwamy w trybie udowadniania swojej wartości, zabiegania o miłość i akceptację, bycie ważną, docenioną, wspieraną. Jednak niezależnie od tego jak się staramy - czujemy wciąż powracający niedosyt, wypełnia nas pustka, której nie rozumiemy, czujemy, że nie ważne, co robimy, i tak nie czujemy się warte i pełne. I do tego jesteśmy tak bardzo, ale to bardzo zmęczone. Zaczynamy rozumieć wtedy, że nie jesteśmy w stanie wyżebrać miłości, za którą tęsknimy - nigdzie na zewnątrz. Nikt nie wypełni w nas tej pustki. Musimy zrobić to same.
Ppk: Pani książka jest pewnego rodzaju mapą. Ale z mapy trzeba chcieć korzystać i umieć ją czytać. Czy czytelnik może napotkać jakieś trudności?
SK: Z całą pewnością, jeśli podejdziemy do książki rzetelnie, w szczerości ze sobą, zatrzymując się, by doświadczać własnych wglądów - będzie nam dane spotkać się z trudnymi przemyśleniami czy emocjami.
Na pewno też pojawią się różne formy oporu, czyli wątpliwości czy powody, dla których nie powinniśmy kontynuować tej podróży.
Uważam, że skorzystanie z jakiejś preferowanej formy wsparcia (np. z proponowanych na mojej stronie www kursów uzdrawiania Ojcowskiej i Matczynej rany) - jest bardzo ważne i cenne.
Ppk: Chciałabym nasz wywiad zakończyć pięknymi słowami, które przeczytałam w Pani książce: „rany zabliźniają się nie dzięki skomplikowanym naprawczym procedurom, ale raczej dzięki rozpoznaniu swojej bezwarunkowej wartości i pełni(…) Gdy już wiemy, że zawsze byłyśmy i będziemy pełne i kompletne, nie tkwimy w pielęgnowanej dotąd pustce, w poczuciu bycia ofiarą, bycia wadliwą, w presji modyfikowania siebie. Gdy uczymy się dostrzegać w sobie wszystko to, o co dotąd desperacko zabiegałyśmy na zewnątrz, okazuje się, że jesteśmy wolne, całe, spełnione.”* Tej wolności i spełnienia życzę Pani, wszystkim moim Czytelniczkom i sobie 😊 Dziękuję za poświęcony czas i wierzę, że to nie Pani ostanie słowo. Czekamy na kolejne książki.
*Fragmenty i cytaty pochodzą z książki S. Kocoń "Zranieni w dzieciństwie", Wydawnictwo Sensus, 2023
**Wywiad powstał we współpracy z Wydawnictwem Sensus
POLECAMY:
NA EMOCJONALNEJ KARUZELI
"Emocje i nastrój. Jak je zrozumieć i kształtować"
Przychodzi do Natalii w snach. Jest zdrowy, pogodny, dziękuje jej za to, że o niego walczyła, że zawdzięcza jej życie. Po przebudzeniu dociera do niej, że to tylko sen, że Antka nie ma… Jej ukochany synek… Ból staje się jeszcze bardziej przeszywający. Tęsknota każdego dnia jest zdaniem Natalii coraz większa. Nie wie, jak żyje… Jedynie trzyletnie bliźniaczki dodają jej motywacji do działania i powodują, że rano wstaje, ubiera się i żyje. Tęskni potwornie, cierpi, a z drugiej strony ma do siebie potworny żal, że nie jest taką matką, jaką chciałaby być dla Ani i Hani. Obwinia się za ten swój smutek.
Magda dwa miesiące temu obroniła pracę magisterską, po miesiącu podjęła pracę w firmie, o jakiej marzyć mogłaby niejedna jej rówieśniczka. Planuje już ślub z mężczyzną, który jest miłością jej życia, któremu może ufać i na którym nigdy się nie zawiodła. Patrząc na nią z boku, można powiedzieć, że jest w czepku urodzona, gdyż wszystko układa jej się jak z płatka. Natomiast Magda nie potrafi tego docenić i wiecznie chodzi zniechęcona życiem. Dlaczego? Na każdym kroku powtarza, że czuje strach przed tym, co będzie, gdyż jej zdaniem człowiek nigdy nie może być pewien kolejnego dnia. Boi się tego, co może się wydarzyć.
Wracając do domu, Adrian odczuwa radość. Siadając wygodnie na sofie, upaja się swoim spokojnym - jak je określa – życiem, życiem samotnika, bez znajomych i przyjaciół. Jest tylko on i jego świat, w którym odczuwa radość i satysfakcję z bycia innym, lepszym. Każdy dzień to utwierdzanie się w przekonaniu, że ludzie są małostkowi, prymitywni i głupi. Wciąż powtarza sobie, „jakie to szczęście, że jestem inny”.
Natalia, Magda i Adrian doświadczali metaemocji. Daniel Jerzy Żyżniewski w książce „Emocje i nastrój. Jak je zrozumieć i kształtować” określa metaemocje jako emocje o emocjach 😊 O co w tym chodzi? Otóż, Natalia smucąc się, złościła się na samą siebie za ten smutek. Szczęście Magdy powodowało w niej strach przed jutrem, bała się cieszyć tym, czego doświadczała „tu i teraz”, gdyż uważała, że może ją za to spotkać kara. Adrian natomiast czuł dumę w reakcji na własny wstręt w stosunku do innych ludzi.
Każde doświadczenie metaemocjonalne powstaje w wyniku indywidualnych doświadczeń na bazie reakcji różnych osób na naszą własną emocjonalność. Jak pisze Daniel Żyżniewski „Kształtowane w ten sposób metaemocje wpływają na nasze postrzeganie siebie samych oraz na to, z jaką jakością psychiczną dążymy do realizacji swoich potrzeb i celów życiowych.” Według niego „Źródłem dla rozwijania się naszej metaemocjonalności są dwa obszary. Pierwszy – to, jak reagują i oceniają nas ludzie z naszego otoczenia w sytuacjach, w których doświadczamy emocji. Jeżeli czujemy strach, to reakcja osób w naszym otoczeniu na ten strach może stać się podstawą naszego własnego reagowania na nasz strach wstydem, poczuciem winy, złością itd. Drugie źródło naszej metaemocjonalności stanowi nasza własna pamięć wcześniejszych doświadczeń i skojarzenia tych wspomnień z przewidywaniem nowej sytuacji. Bojąc się czegoś, co dopiero przed nami, np. lotu samolotem, możemy czuć strach w reakcji na to banie się, bo mamy w pamięci wcześniejsze latanie samolotem i turbulencje. Wtedy emocja strachu wchodzi w rolę metaemocji jako reakcja na strach przed lataniem. Przybiera to w rezultacie postać bania się tego, że będę się bał/a, gdy wsiądę do samolotu.”
Według autora książki „ Emocje i nastrój” doświadczanie metaemocji może przebiegać w czterech wariantach:
1. Emocje pozytywne w reakcji na emocje negatywne „Jak to dobrze, że nie jestem taki/a jak ta hołota.”
2. Emocje negatywne w odpowiedzi na emocje negatywne np. „Tylko słaby człowiek pokazuje, że mu smutno.”
3. Emocje negatywne w reakcji na pozytywne „Nie można być z siebie zadowolonym, bo to nie wypada.”
4. Emocje pozytywne w odpowiedzi na emocje pozytywne „Duma stała się powodem moje radości.”
Emocje… „towarzyszą nam od zawsze. Wpływają na codzienność, nastrój i decyzje. Ich zrozumienie pozwala nam lepiej poznać siebie i drugiego człowieka” – jak twierdzi Daniel Jerzy Żyżniewski. Według niego „emocje nie są ani dobre, ani złe, tylko naturalne i adaptacyjne.” Dlaczego w takim razie w naszych uszach często dźwięczą słowa „nie przystoi się złościć”, „nie wypada się gniewać”, „jak możesz czuć nienawiść”? Dlaczego uciekamy przed częścią emocji? Dlaczego wiele z nich wypieramy? Przecież mamy do nich prawo. Mamy prawo doświadczać zarówno tych wygodnych uczuć, ale i tych, które często są przez nas traktowane jako nieproszeni goście. Problem w tym, że od najmłodszych lat byliśmy uczeni, co wolno, a czego nie wolno. Niestety nauczyliśmy się podobnie wartościować emocje. A prawda jest taka, że jako ludzie mamy prawo do całej ich gamy. Jest tylko jedno „ale” – jesteśmy odpowiedzialni za zachowania, które na ich podłożu powstaną. Mam prawo czuć złość, gniew, pożądanie, żal. Mam do tego prawo, ale odpowiadam za moje zachowanie, które może pod ich wpływem się narodzić. Dlatego ważne, aby nasze emocje współpracowały z intelektem. A to jest kwestia treningu. Pierwszym krokiem, jaki możemy zrobić, to sięgnąć po literaturę dotyczą tematyki emocji. Może to być wspomniana przez nas książka „Emocje i nastrój”. Jest ona napisana przez psychologa, neuropsychologa klinicznego i terapeutę, który pozwala czytelnikowi nie tylko zrozumieć mechanizmy psychologiczne, ale również proponuje wiele praktycznych rozwiązań. Każdy z dziesięciu rozdziałów książki jest zakończony podsumowaniem oraz pytaniami do autorefleksji. Książka wzbogacona jest diagramami, tabelkami i zdjęciami. Autor podpowiada nam – czytelnikom, jak stosować aktualną wiedzę psychologiczną we własnym życiu.
Na zakończenie zwracamy się do Was z prośbą - zaakceptujcie emocje, gdyż one wszystkie są nam potrzebne, ale pamiętajcie, by mądrze nimi kierować. W ramach rozgrzewki do treningu proponujemy pytania do autorefleksji zaczerpnięte z książki „Emocje i nastrój”.
I nie zapomnijcie słów Antoniego Czechowa „Jeśli chcesz zrozumieć życie, to przestań wierzyć w to, co mówią i piszą, a zacznij obserwować i czuć.”
Fragmenty i cytaty pochodzą z książki Daniela Jerzego Żyżniewskiego "Emocje i nastrój. Jak je zrozumieć i kształtować.", Wydawnictwo Zwierciadło
Magda dwa miesiące temu obroniła pracę magisterską, po miesiącu podjęła pracę w firmie, o jakiej marzyć mogłaby niejedna jej rówieśniczka. Planuje już ślub z mężczyzną, który jest miłością jej życia, któremu może ufać i na którym nigdy się nie zawiodła. Patrząc na nią z boku, można powiedzieć, że jest w czepku urodzona, gdyż wszystko układa jej się jak z płatka. Natomiast Magda nie potrafi tego docenić i wiecznie chodzi zniechęcona życiem. Dlaczego? Na każdym kroku powtarza, że czuje strach przed tym, co będzie, gdyż jej zdaniem człowiek nigdy nie może być pewien kolejnego dnia. Boi się tego, co może się wydarzyć.
Wracając do domu, Adrian odczuwa radość. Siadając wygodnie na sofie, upaja się swoim spokojnym - jak je określa – życiem, życiem samotnika, bez znajomych i przyjaciół. Jest tylko on i jego świat, w którym odczuwa radość i satysfakcję z bycia innym, lepszym. Każdy dzień to utwierdzanie się w przekonaniu, że ludzie są małostkowi, prymitywni i głupi. Wciąż powtarza sobie, „jakie to szczęście, że jestem inny”.
Natalia, Magda i Adrian doświadczali metaemocji. Daniel Jerzy Żyżniewski w książce „Emocje i nastrój. Jak je zrozumieć i kształtować” określa metaemocje jako emocje o emocjach 😊 O co w tym chodzi? Otóż, Natalia smucąc się, złościła się na samą siebie za ten smutek. Szczęście Magdy powodowało w niej strach przed jutrem, bała się cieszyć tym, czego doświadczała „tu i teraz”, gdyż uważała, że może ją za to spotkać kara. Adrian natomiast czuł dumę w reakcji na własny wstręt w stosunku do innych ludzi.
Każde doświadczenie metaemocjonalne powstaje w wyniku indywidualnych doświadczeń na bazie reakcji różnych osób na naszą własną emocjonalność. Jak pisze Daniel Żyżniewski „Kształtowane w ten sposób metaemocje wpływają na nasze postrzeganie siebie samych oraz na to, z jaką jakością psychiczną dążymy do realizacji swoich potrzeb i celów życiowych.” Według niego „Źródłem dla rozwijania się naszej metaemocjonalności są dwa obszary. Pierwszy – to, jak reagują i oceniają nas ludzie z naszego otoczenia w sytuacjach, w których doświadczamy emocji. Jeżeli czujemy strach, to reakcja osób w naszym otoczeniu na ten strach może stać się podstawą naszego własnego reagowania na nasz strach wstydem, poczuciem winy, złością itd. Drugie źródło naszej metaemocjonalności stanowi nasza własna pamięć wcześniejszych doświadczeń i skojarzenia tych wspomnień z przewidywaniem nowej sytuacji. Bojąc się czegoś, co dopiero przed nami, np. lotu samolotem, możemy czuć strach w reakcji na to banie się, bo mamy w pamięci wcześniejsze latanie samolotem i turbulencje. Wtedy emocja strachu wchodzi w rolę metaemocji jako reakcja na strach przed lataniem. Przybiera to w rezultacie postać bania się tego, że będę się bał/a, gdy wsiądę do samolotu.”
Według autora książki „ Emocje i nastrój” doświadczanie metaemocji może przebiegać w czterech wariantach:
1. Emocje pozytywne w reakcji na emocje negatywne „Jak to dobrze, że nie jestem taki/a jak ta hołota.”
2. Emocje negatywne w odpowiedzi na emocje negatywne np. „Tylko słaby człowiek pokazuje, że mu smutno.”
3. Emocje negatywne w reakcji na pozytywne „Nie można być z siebie zadowolonym, bo to nie wypada.”
4. Emocje pozytywne w odpowiedzi na emocje pozytywne „Duma stała się powodem moje radości.”
Emocje… „towarzyszą nam od zawsze. Wpływają na codzienność, nastrój i decyzje. Ich zrozumienie pozwala nam lepiej poznać siebie i drugiego człowieka” – jak twierdzi Daniel Jerzy Żyżniewski. Według niego „emocje nie są ani dobre, ani złe, tylko naturalne i adaptacyjne.” Dlaczego w takim razie w naszych uszach często dźwięczą słowa „nie przystoi się złościć”, „nie wypada się gniewać”, „jak możesz czuć nienawiść”? Dlaczego uciekamy przed częścią emocji? Dlaczego wiele z nich wypieramy? Przecież mamy do nich prawo. Mamy prawo doświadczać zarówno tych wygodnych uczuć, ale i tych, które często są przez nas traktowane jako nieproszeni goście. Problem w tym, że od najmłodszych lat byliśmy uczeni, co wolno, a czego nie wolno. Niestety nauczyliśmy się podobnie wartościować emocje. A prawda jest taka, że jako ludzie mamy prawo do całej ich gamy. Jest tylko jedno „ale” – jesteśmy odpowiedzialni za zachowania, które na ich podłożu powstaną. Mam prawo czuć złość, gniew, pożądanie, żal. Mam do tego prawo, ale odpowiadam za moje zachowanie, które może pod ich wpływem się narodzić. Dlatego ważne, aby nasze emocje współpracowały z intelektem. A to jest kwestia treningu. Pierwszym krokiem, jaki możemy zrobić, to sięgnąć po literaturę dotyczą tematyki emocji. Może to być wspomniana przez nas książka „Emocje i nastrój”. Jest ona napisana przez psychologa, neuropsychologa klinicznego i terapeutę, który pozwala czytelnikowi nie tylko zrozumieć mechanizmy psychologiczne, ale również proponuje wiele praktycznych rozwiązań. Każdy z dziesięciu rozdziałów książki jest zakończony podsumowaniem oraz pytaniami do autorefleksji. Książka wzbogacona jest diagramami, tabelkami i zdjęciami. Autor podpowiada nam – czytelnikom, jak stosować aktualną wiedzę psychologiczną we własnym życiu.
Na zakończenie zwracamy się do Was z prośbą - zaakceptujcie emocje, gdyż one wszystkie są nam potrzebne, ale pamiętajcie, by mądrze nimi kierować. W ramach rozgrzewki do treningu proponujemy pytania do autorefleksji zaczerpnięte z książki „Emocje i nastrój”.
- Co najczęściej myślę, gdy mój nastrój się obniża (np. „jestem beznadziejny/a, skoro jest mi źle”; „znowu się boję i nie mogę na siebie patrzeć”; „znowu jestem wściekły/a i nienawidzę siebie za to” itp.).
- Co najczęściej myślę, gdy mój nastrój się poprawia (np. „zobaczymy, co tym razem spadnie mi na głowę za to, że teraz jest miło; a z czego tu być zadowolonym, zaraz i tak coś walnie”; „ludzie mówią, że odniosłem/am sukces, ale ja nie wiem, co to jest”; ”jak to dobrze, że nie jestem taki/a jak on/ona/oni”; „jestem dumny/a z tego, że potrafię nienawidzić tych, co na to zasługują”; „chętnie bym postawił ich pod murem i rozstrzelał – świat byłby piękniejszy”; „ludzi to trzeba za mordę trzymać, bo inaczej to wejdą ci na głowę” itp.).
- Co najczęściej myślę, gdy doświadczam zadowolenia (np. „cieszę się, że czerpię satysfakcję z mojej pracy”; „lubię być podekscytowany/a, bo czuję wtedy przypływ nowej energii”; ”to przyjemne widzieć uśmiech na czyjejś twarzy” itp.).
I nie zapomnijcie słów Antoniego Czechowa „Jeśli chcesz zrozumieć życie, to przestań wierzyć w to, co mówią i piszą, a zacznij obserwować i czuć.”
Fragmenty i cytaty pochodzą z książki Daniela Jerzego Żyżniewskiego "Emocje i nastrój. Jak je zrozumieć i kształtować.", Wydawnictwo Zwierciadło
Jeżeli przeżywasz trudne chwile, nie możesz poradzić sobie z tłumionymi uczuciami, targają Tobą emocje, - pomożemy CI. O ile chcesz skorzystać z naszej wiedzy i doświadczenia, zapraszamy na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie :) Możemy pomóc Ci inaczej patrzeć na świat... bo przecież wszystko zaczyna się w naszej głowie!
CZY KTOŚ MNIE POKOCHA?
Toksyczna miłość
Baśka niechętnie mówi o przeszłości. Odkąd pamięta, zawsze z zazdrością patrzyła na rówieśników. Tak chętnie wracali ze szkoły do domu, tyle opowiadali, a ona… Nigdy nie czuła miłości. Dzisiaj wie, że rodzice albo byli nieporadni wychowawczo, albo mieli jakieś problemy natury psychicznej.
Wchodząc w dorosłe życie, tak bardzo pragnęła mieć cudowny dom. Dom, o którym zawsze marzyła. A przede wszystkim tak bardzo chciała być kochana i kochać. Była spragniona miłości. Gdy poznała Bartka, świat zawirował przed jej oczyma, a w momencie, gdy ten wykazał zainteresowanie jej osobą, gotowa była za nim w ogień wskoczyć. Zrobiłaby wszystko, by dać mu miłość, ciepło - to, co zagwarantowałoby jej trwałość tej relacji. Tego uczucia, którym ją obdarzył była zgłodniała, dlatego pragnęła je odwzajemnić z nawiązką, bo przecież nie zasługiwała na miłość, skoro rodzice jej nie potrafili tego uczucia dać. Pamięta, jak bardzo bliskości i akceptacji pragnęła jako dziecko, potem jako nastolatka. I często zadawała sobie pytanie – co ze mną jest nie tak, skoro nie potrafią mnie kochać?
Basia do czasu spotkania Bartka nie czuła, by była dla kogoś ważna. Dzisiaj wie, że każdy człowiek potrzebuje bliskości drugiej osoby. Dlatego miłość, którą została obdarzona potraktowała jako najcenniejszy skarb, którego za nic nie chciała stracić. Robiła wszystko, co było w jej mocy, by go uszczęśliwić, ale na swój sposób. Chciała niejako urządzić mu życie, zawładnąć nim. I tu pojawił się problem. Bartek tego nie chciał. Zaczął czuć się osaczony i zniewolony. A ona tego zrozumieć nie mogła. Ona o takiej miłości, jaką dawała Bartkowi zawsze marzyła. Zawsze pragnęła być dla kogoś tak ważna. Dlatego wyprzedzała jego marzenia, zgadywała, co czuje, chciała usunąć spod jego nóg każdą widzianą jej oczyma przeszkodę. A on chciał poznawać i smakować życie w całym jego wymiarze. Im bardziej Basia się starała, tym bardziej on się oddalał.
Toksyczna miłość. Miłość polegająca na nieświadomej próbie zawładnięcia drugim człowiekiem. Bartek jako normalnie funkcjonujący człowiek nie chciał być zniewolony, a Basia nie rozumiała, dlaczego odrzuca jej dobre intencje. To spowodowało w niej pojawienie się znanego przez nią uczucia frustracji, które z kolei wywoływało w niej agresję. Agresja rodziła agresję i Bartek nie pozostawał dłużny, nie dochodziło co prawda do rękoczynów, ale była to agresja słowna, która prowadziła do tego, że powstawał między nimi mur. Bartek nie rozumiał pułapki, w jakiej się znalazł. Nie rozumiał przyczyn takiego zachowania. Dla niego miłość oznaczała zupełnie coś innego, aniżeli to, co prezentowała swoją postawą Basia. Tylko dzięki temu, że był osobą dojrzałą emocjonalnie, trwanie w toksycznym związku nie było dla niego sposobem na życie.
Być może inna osoba trwałaby w związku, który stawałby się coraz bardziej destrukcyjny albo dawno odeszłaby w swoją stroną. Bartek szukał powodu zachowania Basi, które stało się problem w ich związku. Z czasem zrozumieli mechanizm, który nią kierował, a który pomimo jej dobrych intencji doprowadzał do zabijania uczucia. To, co Basia nazywała miłością, nie miało z nią nic wspólnego. Nie było to prawdziwe uczucie, które tylko w formie dojrzałej, a nie nerwicowej potrzeby, może być podstawą szczęśliwej relacji.
*Imiona i okoliczności zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację prawdziwych osób.
Wchodząc w dorosłe życie, tak bardzo pragnęła mieć cudowny dom. Dom, o którym zawsze marzyła. A przede wszystkim tak bardzo chciała być kochana i kochać. Była spragniona miłości. Gdy poznała Bartka, świat zawirował przed jej oczyma, a w momencie, gdy ten wykazał zainteresowanie jej osobą, gotowa była za nim w ogień wskoczyć. Zrobiłaby wszystko, by dać mu miłość, ciepło - to, co zagwarantowałoby jej trwałość tej relacji. Tego uczucia, którym ją obdarzył była zgłodniała, dlatego pragnęła je odwzajemnić z nawiązką, bo przecież nie zasługiwała na miłość, skoro rodzice jej nie potrafili tego uczucia dać. Pamięta, jak bardzo bliskości i akceptacji pragnęła jako dziecko, potem jako nastolatka. I często zadawała sobie pytanie – co ze mną jest nie tak, skoro nie potrafią mnie kochać?
Basia do czasu spotkania Bartka nie czuła, by była dla kogoś ważna. Dzisiaj wie, że każdy człowiek potrzebuje bliskości drugiej osoby. Dlatego miłość, którą została obdarzona potraktowała jako najcenniejszy skarb, którego za nic nie chciała stracić. Robiła wszystko, co było w jej mocy, by go uszczęśliwić, ale na swój sposób. Chciała niejako urządzić mu życie, zawładnąć nim. I tu pojawił się problem. Bartek tego nie chciał. Zaczął czuć się osaczony i zniewolony. A ona tego zrozumieć nie mogła. Ona o takiej miłości, jaką dawała Bartkowi zawsze marzyła. Zawsze pragnęła być dla kogoś tak ważna. Dlatego wyprzedzała jego marzenia, zgadywała, co czuje, chciała usunąć spod jego nóg każdą widzianą jej oczyma przeszkodę. A on chciał poznawać i smakować życie w całym jego wymiarze. Im bardziej Basia się starała, tym bardziej on się oddalał.
Toksyczna miłość. Miłość polegająca na nieświadomej próbie zawładnięcia drugim człowiekiem. Bartek jako normalnie funkcjonujący człowiek nie chciał być zniewolony, a Basia nie rozumiała, dlaczego odrzuca jej dobre intencje. To spowodowało w niej pojawienie się znanego przez nią uczucia frustracji, które z kolei wywoływało w niej agresję. Agresja rodziła agresję i Bartek nie pozostawał dłużny, nie dochodziło co prawda do rękoczynów, ale była to agresja słowna, która prowadziła do tego, że powstawał między nimi mur. Bartek nie rozumiał pułapki, w jakiej się znalazł. Nie rozumiał przyczyn takiego zachowania. Dla niego miłość oznaczała zupełnie coś innego, aniżeli to, co prezentowała swoją postawą Basia. Tylko dzięki temu, że był osobą dojrzałą emocjonalnie, trwanie w toksycznym związku nie było dla niego sposobem na życie.
Być może inna osoba trwałaby w związku, który stawałby się coraz bardziej destrukcyjny albo dawno odeszłaby w swoją stroną. Bartek szukał powodu zachowania Basi, które stało się problem w ich związku. Z czasem zrozumieli mechanizm, który nią kierował, a który pomimo jej dobrych intencji doprowadzał do zabijania uczucia. To, co Basia nazywała miłością, nie miało z nią nic wspólnego. Nie było to prawdziwe uczucie, które tylko w formie dojrzałej, a nie nerwicowej potrzeby, może być podstawą szczęśliwej relacji.
*Imiona i okoliczności zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację prawdziwych osób.
Jeżeli żyjesz w toksycznym związku, przeżywasz trudne chwile, nie możesz poradzić sobie z tłumionymi uczuciami, targają Tobą emocje - pomożemy CI. O ile chcesz skorzystać z naszej wiedzy i doświadczenia, zapraszamy na porady on line. Wielu osobom pomogłyśmy, pomożemy i Tobie :) Możemy pomóc Ci inaczej patrzeć na świat... bo przecież wszystko zaczyna się w naszej głowie!
SMUTNA WIADOMOŚĆ
Fragment książki "Słucham cię"
W poście "Trudne tematy" mogliście przeczytać między innymi o tym, jak rozmwiać z osobami, które są w żałobie. Dzisiaj natomiast dzięki życzliwości Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego publikujemy fragment książki "Słucham cię", której autorką jest Kathryn Mannix. .
Drobna kobieta w cichym pomieszczeniu szpitalnego oddziału ratunkowego z krzykiem zrywa się ze swojego siedzenia. Jej pięść ląduje na mojej szczęce, zanim jestem w stanie zdać sobie sprawę, co się dzieje. W głowie wybucha mi pomarańczowa łuna i czuję, że przechylam się do tyłu.
– Kłamiesz! – kobieta wrzeszczy mi prosto w twarz. – KŁAMIESZ! On nie mógł umrzeć! – Po tym osuwa się na niskie, stojące za nią krzesełko jak marionetka, której nagle odcięto sznureczki. Twarz wciska między kolana, dłonie splata od tyłu na drżącej głowie. Szlocha. Jej zawodzący płacz wibruje w powietrzu wokół nas, a ja nie wiem, co zrobić. Kręci mi się w głowie od bólu po uderzeniu i z powodu zaskoczenia jej reakcją. Wiem, że muszę przy niej zostać, ale wiem też, że zaraz upadnę na podłogę. Słyszę, jak za mną otwierają się drzwi, i obracając się, widzę Dorothy, pielęgniarkę z SOR-u, oraz szpitalnego portiera – namiastkę naszych służb ochroniarskich. Potrząsam głową, a kilka moich łez opada na ziemię. Bez słowa daję portierowi znak, że może się wycofać. Ta sytuacja nie wymaga policyjnego dochodzenia w związku z czynną
napaścią. Mąż tej kobiety przed chwilą zmarł w sali resuscytacyjnej, a ja nie poradziłam sobie z przekazaniem tej informacji. Jest mi słabo i mam mdłości, ale wiem, że nie powinnam jeszcze bardziej pogarszać sprawy.
– Poczekaj chwilę przy wejściu, Ron – Dorothy mówi po cichu do portiera i przymyka drzwi, zostawiając go po drugiej stronie. Potemuśmiecha się smutno do mnie i siada obok łkającej kobiety.
– Avril? – pyta łagodnym głosem. – Ma pani na imię Avril?
Kobieta przytakuje, nie podnosząc oczu. Głośno przełyka łzy i cała się trzęsie.
– Nazywa się pani Avril de Souza? – pyta Dorothy, a kobieta na nią spogląda.
– Tak... – udaje się jej powiedzieć ustami wykrzywionymi grymasem przerażenia.
– A jak ma na imię pani mąż? – pyta pielęgniarka.
– Joselo – jęczy Avril. – Ma na imię Joselo. Wezwano mnie do szpitala. W pracy dostał bólów w klatce piersiowej. Muszę się z nim zobaczyć. Muszę się z nim natychmiast zobaczyć!
W jej głosie znów pojawia się ogień. Dorothy obraca się do mnie i mówi po prostu:
– Proszę usiąść z nami, pani doktor, bo pani de Souza może mieć jakieś pytania w trakcie tej rozmowy.
Chętnie przysiadam na krześle po drugiej stronie małego stolika w tym skąpo wyposażonym, nieprzyjemnym, ciasnym pomieszczeniu na oddziale ratunkowym starego szpitala, w którym każdego tygodnia odbywam rozmowy z przyjaciółmi, krewnymi i partnerami pacjentów przywożonych na SOR, wyjaśniając im, że życie ich bliskich właśnie zawisło na włosku. Nigdy wcześniej nie musiałam jednak zakomuni-kować przyjeżdżającej osobie, że się spóźniła, że jej ukochany nie dotrwał do tej chwili. Zwykle pozostaje to w gestii bardziej doświadczonych pracowników.
Powoli pokój przestaje wirować, a ja przyglądam się, jak Dorothy rozmawia ze zszokowaną żoną pacjenta. Od kilku minut wdową. Kobietą, której zafundowałam tak głęboki wstrząs, że wymierzyła mi cios pięścią w akcie wyparcia rzeczywistości, której nie mogła znieść, nie mogła ogarnąć, ugodzona poza granicą wytrzymałości moim nagłym, nieoczekiwanym oświadczeniem.
Niemniej zachowałam się w pełni „podręcznikowo”.
Sprawdź, czy zwracasz się do właściwej osoby – tak, personalia się zgadzają. Kobieta została skierowana tu telefonicznie przez brygadzistę w hucie, w której pracuje jej mąż. To znaczy pracował. Do dzisiaj.
Zdanie ostrzegawcze – „Jest mi bardzo przykro, że mam do przekazania smutną wiadomość”.
Zrób pauzę.
Przekaż wiadomość – „Z przykrością informuję, że pan Joselo zmarł przed kilkoma minutami. Nie byliśmy w stanie przywrócić u niego akcji serca...”
Zrób pauzę, aby informacja dotarła. Właśnie wtedy wydarł się z niej krzyk i mnie uderzyła – gdy wisiałam nad nią złowieszczo w białym kitlu z tymi sztywnymi formułkami, sama przerażona, ale robiąca dobrą minę do złej gry; wciąż jeszcze spocona po długotrwałym wysiłku uciskania klatki piersiowej, które nie ożywiło nieprzytomnego mężczyzny na stole resuscytacyjnym; nadal półprzytomna po horro-
rze otrzymania polecenia, że mam potwierdzić opinię najstarszego rangą lekarza biorącego udział w akcji, iż jest już pora „stwierdzić” zatrzymanie funkcji życiowych(to znaczy uznać, że nastąpił zgon); ciągle wstrząśnięta tym, że zamiast opisywać teraz w dokumentacji medycznej przebieg nieudanej resuscytacji, zostałam wytypowa-
na do poinformowania o wszystkim żony zmarłego, która przybyła do szpitala jeszcze w trakcie akcji ratunkowej, ale nie pozwolono jej wejść do sali, tylko odesłano do „celi śmierci”, jak nazywaliśmy to zaniedbane pomieszczenie ze zmywalnymi krzesłami ze skaju i tekturowymi ściankami.
Teraz Dorothy daje mi kurs mistrzowski informowania o tragedii. Siedzi obok wdowy. Dlaczego nie usiadłam? Trzyma dłoń pani de Souzy,a drugą ręką głaszcze ją po ramieniu. Wiem, że ma pod ścisłym dozorem na intensywnej terapii trzech pacjentów w ciężkim stanie i nie może zostać tutaj zbyt długo, a jednak nagina czas i go rozciąga, mówi bez pośpiechu. W pełni skupiając się na żonie zmarłego, sprawia, że każda sekunda ma swoją wagę.
– To straszny wstrząs, moja najdroższa – szepcze do pani de Souzy. – Straszny wstrząs. Wiedziała pani, że miał słabe serce?
Pani de Souza podnosi głowę i głośno nabiera powietrza. Dorothy podaje jej chusteczkę z pudełka na stoliku. Kobieta wydmuchuje nos i odpowiada: – Od dawna chorował na serce. Kilka lat temu leżał tutaj z zawałem i ledwie z tego wyszedł. Ostatnio miał więcej bólów dusznicowych i lekarz zmienił mu tabletki... – urywa. – Niepokoiła się pani o niego? – dopytuje Dorothy i widzę, że to pytanie trafia w czuły punkt.
– Za nic nie chciał ani przez chwilę odsapnąć – wzdycha pani de Souza. – Za ciężko pracował. Tłumaczyłam mu, że przecież ostatnio tylko cudem się wylizał.
– Czyli myśli pani, że mógł wtedy umrzeć? – Dorothy pyta cicho, a pani de Souza patrzy w nieokreślony punkt przed siebie, osusza oczy chusteczką i przytakuje skinieniem głowy.
– Od tamtej pory jego dni były już pewnie policzone – wyszeptuje.
Dorothy cierpliwe czeka.
– Nie czuł się dobrze dziś rano. Stresował się czymś w związku z pracą.
Był cały szary. Mówiłam, żeby został w domu, ale... – Potrząsa głową i łka teraz ciszej. Szok ustąpił smutkowi, miejsce gniewu zajęło przygnębienie.
Nie mogę wyjść spod wrażenia, jak Dorothy samymi pytaniami pomogła przejść tej kobiecie od świadomości choroby męża i pierwszezawału sprzed kilku lat do jej bieżących obaw o jego zdrowie oraz konkretnych obserwacji tego dnia rano. Zbudowała dla niej most, po którym mogła dojść do teraźniejszości. Odpowiadając na pytania Dorothy, pani de Souza przygotowała się na ten niechciany, a jednak nie całkiem zaskakujący moment. Kobieta opowiedziała pielęgniarce całą historię aż do dziś.
– Tak mi przykro, najdroższa – mówi Dorothy. – Kiedy przywiozła go karetka, był już nieprzytomny, z początku serce biło mu bardzo powoli, a w końcu ustało. Lekarze robili, co mogli...
Dorothy ponownie przerywa, a ja, korzystając z tego momentu, dostrzegam ścieżkę, którą sama mogłam pójść: rozmowę o przeszłości, o obawach żony, o jej niepokoju dzisiejszego ranka. Byłam tak nastawiona na zakomunikowanie strasznej wiadomości, że nie podprowadziłam jej do miejsca, gdzie byłaby w stanie ją przyjąć. Dorothy przy-
wołała tę przeszłość, a potem krok po kroku przebyła z panią de Souzą drogę do punktu, z którego dałyśmy radę posunąć się naprzód.
– Czy chce pani pójść ze mną i go zobaczyć? – pyta Dorothy. – Leży na łóżku tuż obok. Będzie pani mogła przy nim posiedzieć, jeśli pani zechce.
Potem dodaje jeszcze: – Czy chce pani, żebyśmy skontaktowali się z kimś w pani imieniu? Z rodziną? Z księdzem? Z kimś, kto mógłby tu z panią pobyć?
Pani de Souza mówi, że chciałaby, aby przyszedł katolicki ksiądz.
Dorothy bierze ją za rękę i wyprowadza z pokoju. Gdy mnie mijają, mówi do mnie: – Zrób nam herbatę. Będziemy w „trójce”. Przynieś też kubek dla siebie. – Następnie prowadzi panią de Souza, by posiedziała przy zmarłym mężu.
Kiedy pojawiam się z herbatą, pani de Souza wita mnie z wdzięcznością jak dawno niewidzianą przyjaciółkę. Podejrzewam, że w ogóle nie pamięta, jak mnie uderzyła. Dorothy umiejętnie, choć w bardzo prosty sposób, gruntownie przebudowała sytuację, zadając nienatarczywe pytania o to, co pani de Souza już wiedziała o stanie męża. Po-
zwoliło to żonie zmarłego uświadomić sobie, że w zasadzie spodziewała się złych wiadomości. Dorothy dała pani de Souzie możliwość opowiedzenia historii jego choroby, którą tym samym usłyszała zarówno ona, jak i sama opowiadająca. Nie sięgała po wyuczone na pamięć formułki czy z góry przygotowane scenariusze. Zadawała pytania, podążała w kierunku wyznaczanym przez odpowiedzi i z serdeczną wrażliwością obdarzała rozmówczynię pełnią swojej uwagi.
„Podręcznikowe” zachowania nie wystarczają – jak dochodzę potem do wniosku. Potrzebny jest nowy podręcznik – taki, który będzie uczył, jak słuchać, zamiast wskazywać, co mówić. Być może powinna go napisać Dorothy.
Pielęgniarka wyprowadza mnie z pomieszczenia, w którym pani de Souza siedzi przy swoim zmarłym towarzyszu życia, i zabiera mnie do gabinetu lekarza konsultanta. Jest mi niedobrze. Nie chcę już więcej o tym mówić. Czuję się smutna, upokorzona, niekompetentna i wykończona.
– Doktorze Rogers – zwraca się do ordynatora oddziału, przygarbionego chirurga traumatologa z burzą siwych włosów i pożółkniętymi od nikotyny sumiastymi wąsami (zarówno ten wąs, jak i jego właściciel są legendą w naszym mieście) – muszę złożyć skargę.
Krew odpływa mi z policzków. Doktor Rogers podnosi wzrok znad papierów.
– Mów, Dotty – odpowiada ponuro.
– To skandal, że tej niedoświadczonej lekarce polecono, by sama przekazała żonie zmarłego wiadomość o śmierci męża bez asysty starszego lekarza albo pielęgniarki! – stwierdza Dorothy, a mnie szczęka opada. – Od kiedy pamiętam, mówi pan o konieczności szkolenia młodych lekarzy w komunikacji, ale jak mają się jej uczyć, jeżeli
przełożeni zawsze albo odbywają takie rozmowy sam na sam, albo posyłają do nich młodych w pojedynkę? To niedopuszczalne. Ta młoda lekarka została uderzona w twarz przez zszokowaną i wzburzoną żonę zmarłego.
Rogers taksuje mnie przymrużonymi oczami znad półksiężycowatych okularów, potrząsa głową i cmoka.
– Ho, ho, dostało ci się – mówi swoim miękkim, szkockim akcentem. – Czy wmieszała się w to policja? – pyta nieporuszony, jakby prosił kogoś o podanie solniczki przy stole.
– Chyba nie potrzeba nam policji – słyszę swoją odpowiedź. Mój głos nie jest równy ani pozbawiony emocji. Nie poznaję jego piskliwego tonu i swojego krótkiego oddechu. – To była moja wina. Nie chciałam, żeby tak wyszło, ale ona była tak wstrząśnięta wiadomością, że straciła panowanie nad sobą. Właśnie umarł jej mąż. Proszę nie mieszać w to policji! – Ku swemu zdumieniu zaczynam płakać.
Wstając zza biurka i poprawiając kciukiem okulary na mostku nosa, doktor Rogers podchodzi dwa kroki, aby stanąć przy mnie, i przypatruje się przez szkła mojemu policzkowi.
– Szew nie będzie potrzebny – ocenia, gdy mnie otacza jego przepojony nikotyną oddech – ale przydałby się Steri-Strip.
Dopiero w tej chwili dociera do mnie, że policzek uległ widocznemu urazowi.
– Pociągnij nosem! – komenderuje, przykładając swój mięsisty kciuk do mojego prawego nozdrza, tak żebym oddychała lewym, to jest po obolałej stronie twarzy. Dotyka mojej kości policzkowej, brzegów oczodołu; jego ogromna dłoń jest zaskakująco delikatna. – Będzie dobrze – orzeka z ulgą.
– Dotty, zajmij się tym policzkiem. I trzeba będzie ze wszystkim porozmawiać o przekazywaniu takich wiadomości parami. Znowu...
Doktor Rogers obraca się na pięcie, wraca za biurko i sięga po fajkę, w pełni świadom zakazu palenia na terenie szpitala.
Dorothy pociąga mnie za rękaw białego fartucha i prowadzi do pokoju socjalnego dla personelu. Zanim mogłabym zaprotestować, każe mi usiąść i spokojnie zaczekać, po czym znika. Jestem wdzięczna, zszokowana i – jak odkrywam – bardzo obolała. A także ogromnie zmęczona. I bardzo smutna. Jest mi też zimno, mam dreszcze. Nachodzą mnie mdłości. Siadam i owijam się w jakiś fartuch pielęgniarski.
Dorothy wraca z plastrami Steri-Strip i zestawem opatrunkowym.
– No, to zaczynamy, skarbie – mówi czule, siadając na krześle przy mnie. Wprawnymi ruchami rozrywa zestaw i na blacie stołu koło nas rozkłada sterylny podkład. Nalewa środek dezynfekujący na wacik, dotyka nim mojego policzka (auć), a potem drugim wacikiem przeciera mi brodę. No nieźle! Paradowałam po całym oddziale z twarzą broczącą krwią.
Precyzyjnie przykłada paski Steri-Strips, uważna na to, co robi; przejęta i skoncentrowana na tym, odrobinę wysuwa język. Jestem jej wdzięczna za tę troskliwość. Ale to nie koniec.
– Jak się czujesz? – pyta i chcę już odpowiedzieć „W porządku”, ale moje łzy wyznają prawdę i Dorothy gładzi mnie pocieszająco po ramieniu. Powoli zaczynam widzieć pod lewym okiem swój policzek; opuchlizna robi się coraz większa. Drżę pod fartuchem.
– Dać ci nerkę do wymiotowania? – pyta domyślnie, a ja zdaję sobie sprawę, jak doświadczonym i znakomitym jest fachowcem. Mrugam, aby pozbyć się łez, i potrząsam głową. Nudności stopniowo ustępują.
– No to dostałaś dziś za swoje – mówi. – Nie powinni cię posyłać samej do przekazywania takich wiadomości. Są na to specjalne procedury. Zawsze powinnaś mieć przy sobie kogoś, kto udzieli pomocy człowiekowi, którego świat zaraz się zawali, i będzie także wsparciem dla ciebie. Specjalnie pracujemy w zespołach, dlatego że właśnie to zapewnia nam bezpieczeństwo, pozwala zachować zdrowe zmysły i dalej wykonywać tę pracę. Nie zadbali o ciebie i widzisz, co z tego wyszło.
– Ale sama też powinnam się lepiej spisać – wzdycham. – Powinnam to zrobić tak, jak pani. Powoli. Krok po kroku. Powinnam z nią usiąść. Byłabym wtedy... nie wiem... jakoś bardziej ludzka...
– Ja to robię już od ponad dziesięciu lat – odrzeka. – Mam sporo doświadczenia. Obserwowałam cię, jak przychodzisz do nas na dyżury. Wiem, że traktujesz pacjentów z delikatnością, więc na pewno nie chciałaś być dla niej brutalna. To nie była twoja wina. Rogers musi jeszcze raz wszystkim przypomnieć, że pracujemy zespołowo, asystujemy sobie i pokazujemy umiejętności wam, młodym.
Mówi „wam, młodym” ciepłym głosem dumnej matki. Brakuje mi słów w obliczu jej empatii.
– Ten epizod będzie świetnym przykładem do wykorzystania w szkoleniu – mówi dalej. – Właśnie takie incydenty zmieniają ludzi. Samo gadanie, choćby do zachrypnięcia, nic nie daje. Ludzi zmieniają real- ne przykłady, nie regułki.
Wydarzeń, podobnie jak całego życia, doświadcza się na bieżąco, ale można je w pełni zrozumieć tylko z perspektywy czasu. Było tak również w powyższym przypadku. Młoda pani doktor, która zakomunikowała tragiczne wiadomości zgodnie z książkowymi zaleceniami, miała okazję zobaczyć, że taką prawdę da się przekazać w łagodniej-
szy sposób, jeśli pozwoli się drugiemu człowiekowi włączyć ją w dotychczasową historię jego życia. Dorothy była jednym z wielu moich nauczycieli sztuki narracji i przekazała mi tę prawdę, że komunikowanie zaczyna się od słuchania. Początkująca lekarka, którą wówczas byłam, postanowiła szkolić się w słuchaniu – zachęcaniu ludzi do tego, by opowiadali swoje historie, i znajdowaniu sposobów, by wplatać w nietrudne prawdy i niechciane informacje. Będzie się uczyła wspierania ludzi na etapie, gdy przestawiają się z dążenia do sukcesów i realizacji życiowych celów na dbanie o spokój ducha, rozumienie i bycie rozumianym. Dzięki pacjentom zrozumie, że choć na drodze życia sukces czasem się zdarza, to nie jest on jej ostatecznym celem. Tym, co naprawdę się liczy, jest wdzięczność, przebaczenie (zaoferowane i otrzymane), akceptacja i miłość.
Dorothy będzie w dalszym ciągu podporą oddziału, potrafiąc komunikować się w sposób, który dodaje sił i podnosi na duchu rezydentów, uginających się pod ogromem zadań na SOR-ze. Ponad trzydzieści lat później zetknęłam się z nią na konferencji, na której szpitalny zespół opieki paliatywnej – jednostka, jakiej nikt sobie nawet nie wyobrażał tego feralnego dnia – organizowała otwartą sesję na temat planowania końcowej fazy życia. Dorothy była teraz członkiem zarządu trustuprowadzącego szpital, a ja szefową zespołu paliatywnego.
– Pewnie pani mnie sobie nie przypomina – odzywa się do mnie.
Jej skromność budzi we mnie wzruszenie i wyciągam ramiona, aby ją objąć.
– Zawsze wiedziałam, że jest pani z tych dobrych – szepcze mi do ucha. A ja, patrząc w dal przez jej ramię, widzę ścieżkę, która mnie tu doprowadziła. Ta historia nabiera sensu. Wyraźnie dostrzegam, jak fachowość i serdeczność Dorothy tego trudnego dnia przed wielu laty ukształtowały moją praktykę lekarską, wpłynęły na moje decyzje zawodowe oraz podejście do nauczania umiejętności komunikacyjnych.
Dorothy nie napisała swojej książki, ale to dzięki niej mogła powstać ta.
*Fragment książki K. Mannix "Słucham cię" mogłyśmy opublikować za zgodą Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dziękujemy!
**Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego
– Kłamiesz! – kobieta wrzeszczy mi prosto w twarz. – KŁAMIESZ! On nie mógł umrzeć! – Po tym osuwa się na niskie, stojące za nią krzesełko jak marionetka, której nagle odcięto sznureczki. Twarz wciska między kolana, dłonie splata od tyłu na drżącej głowie. Szlocha. Jej zawodzący płacz wibruje w powietrzu wokół nas, a ja nie wiem, co zrobić. Kręci mi się w głowie od bólu po uderzeniu i z powodu zaskoczenia jej reakcją. Wiem, że muszę przy niej zostać, ale wiem też, że zaraz upadnę na podłogę. Słyszę, jak za mną otwierają się drzwi, i obracając się, widzę Dorothy, pielęgniarkę z SOR-u, oraz szpitalnego portiera – namiastkę naszych służb ochroniarskich. Potrząsam głową, a kilka moich łez opada na ziemię. Bez słowa daję portierowi znak, że może się wycofać. Ta sytuacja nie wymaga policyjnego dochodzenia w związku z czynną
napaścią. Mąż tej kobiety przed chwilą zmarł w sali resuscytacyjnej, a ja nie poradziłam sobie z przekazaniem tej informacji. Jest mi słabo i mam mdłości, ale wiem, że nie powinnam jeszcze bardziej pogarszać sprawy.
– Poczekaj chwilę przy wejściu, Ron – Dorothy mówi po cichu do portiera i przymyka drzwi, zostawiając go po drugiej stronie. Potemuśmiecha się smutno do mnie i siada obok łkającej kobiety.
– Avril? – pyta łagodnym głosem. – Ma pani na imię Avril?
Kobieta przytakuje, nie podnosząc oczu. Głośno przełyka łzy i cała się trzęsie.
– Nazywa się pani Avril de Souza? – pyta Dorothy, a kobieta na nią spogląda.
– Tak... – udaje się jej powiedzieć ustami wykrzywionymi grymasem przerażenia.
– A jak ma na imię pani mąż? – pyta pielęgniarka.
– Joselo – jęczy Avril. – Ma na imię Joselo. Wezwano mnie do szpitala. W pracy dostał bólów w klatce piersiowej. Muszę się z nim zobaczyć. Muszę się z nim natychmiast zobaczyć!
W jej głosie znów pojawia się ogień. Dorothy obraca się do mnie i mówi po prostu:
– Proszę usiąść z nami, pani doktor, bo pani de Souza może mieć jakieś pytania w trakcie tej rozmowy.
Chętnie przysiadam na krześle po drugiej stronie małego stolika w tym skąpo wyposażonym, nieprzyjemnym, ciasnym pomieszczeniu na oddziale ratunkowym starego szpitala, w którym każdego tygodnia odbywam rozmowy z przyjaciółmi, krewnymi i partnerami pacjentów przywożonych na SOR, wyjaśniając im, że życie ich bliskich właśnie zawisło na włosku. Nigdy wcześniej nie musiałam jednak zakomuni-kować przyjeżdżającej osobie, że się spóźniła, że jej ukochany nie dotrwał do tej chwili. Zwykle pozostaje to w gestii bardziej doświadczonych pracowników.
Powoli pokój przestaje wirować, a ja przyglądam się, jak Dorothy rozmawia ze zszokowaną żoną pacjenta. Od kilku minut wdową. Kobietą, której zafundowałam tak głęboki wstrząs, że wymierzyła mi cios pięścią w akcie wyparcia rzeczywistości, której nie mogła znieść, nie mogła ogarnąć, ugodzona poza granicą wytrzymałości moim nagłym, nieoczekiwanym oświadczeniem.
Niemniej zachowałam się w pełni „podręcznikowo”.
Sprawdź, czy zwracasz się do właściwej osoby – tak, personalia się zgadzają. Kobieta została skierowana tu telefonicznie przez brygadzistę w hucie, w której pracuje jej mąż. To znaczy pracował. Do dzisiaj.
Zdanie ostrzegawcze – „Jest mi bardzo przykro, że mam do przekazania smutną wiadomość”.
Zrób pauzę.
Przekaż wiadomość – „Z przykrością informuję, że pan Joselo zmarł przed kilkoma minutami. Nie byliśmy w stanie przywrócić u niego akcji serca...”
Zrób pauzę, aby informacja dotarła. Właśnie wtedy wydarł się z niej krzyk i mnie uderzyła – gdy wisiałam nad nią złowieszczo w białym kitlu z tymi sztywnymi formułkami, sama przerażona, ale robiąca dobrą minę do złej gry; wciąż jeszcze spocona po długotrwałym wysiłku uciskania klatki piersiowej, które nie ożywiło nieprzytomnego mężczyzny na stole resuscytacyjnym; nadal półprzytomna po horro-
rze otrzymania polecenia, że mam potwierdzić opinię najstarszego rangą lekarza biorącego udział w akcji, iż jest już pora „stwierdzić” zatrzymanie funkcji życiowych(to znaczy uznać, że nastąpił zgon); ciągle wstrząśnięta tym, że zamiast opisywać teraz w dokumentacji medycznej przebieg nieudanej resuscytacji, zostałam wytypowa-
na do poinformowania o wszystkim żony zmarłego, która przybyła do szpitala jeszcze w trakcie akcji ratunkowej, ale nie pozwolono jej wejść do sali, tylko odesłano do „celi śmierci”, jak nazywaliśmy to zaniedbane pomieszczenie ze zmywalnymi krzesłami ze skaju i tekturowymi ściankami.
Teraz Dorothy daje mi kurs mistrzowski informowania o tragedii. Siedzi obok wdowy. Dlaczego nie usiadłam? Trzyma dłoń pani de Souzy,a drugą ręką głaszcze ją po ramieniu. Wiem, że ma pod ścisłym dozorem na intensywnej terapii trzech pacjentów w ciężkim stanie i nie może zostać tutaj zbyt długo, a jednak nagina czas i go rozciąga, mówi bez pośpiechu. W pełni skupiając się na żonie zmarłego, sprawia, że każda sekunda ma swoją wagę.
– To straszny wstrząs, moja najdroższa – szepcze do pani de Souzy. – Straszny wstrząs. Wiedziała pani, że miał słabe serce?
Pani de Souza podnosi głowę i głośno nabiera powietrza. Dorothy podaje jej chusteczkę z pudełka na stoliku. Kobieta wydmuchuje nos i odpowiada: – Od dawna chorował na serce. Kilka lat temu leżał tutaj z zawałem i ledwie z tego wyszedł. Ostatnio miał więcej bólów dusznicowych i lekarz zmienił mu tabletki... – urywa. – Niepokoiła się pani o niego? – dopytuje Dorothy i widzę, że to pytanie trafia w czuły punkt.
– Za nic nie chciał ani przez chwilę odsapnąć – wzdycha pani de Souza. – Za ciężko pracował. Tłumaczyłam mu, że przecież ostatnio tylko cudem się wylizał.
– Czyli myśli pani, że mógł wtedy umrzeć? – Dorothy pyta cicho, a pani de Souza patrzy w nieokreślony punkt przed siebie, osusza oczy chusteczką i przytakuje skinieniem głowy.
– Od tamtej pory jego dni były już pewnie policzone – wyszeptuje.
Dorothy cierpliwe czeka.
– Nie czuł się dobrze dziś rano. Stresował się czymś w związku z pracą.
Był cały szary. Mówiłam, żeby został w domu, ale... – Potrząsa głową i łka teraz ciszej. Szok ustąpił smutkowi, miejsce gniewu zajęło przygnębienie.
Nie mogę wyjść spod wrażenia, jak Dorothy samymi pytaniami pomogła przejść tej kobiecie od świadomości choroby męża i pierwszezawału sprzed kilku lat do jej bieżących obaw o jego zdrowie oraz konkretnych obserwacji tego dnia rano. Zbudowała dla niej most, po którym mogła dojść do teraźniejszości. Odpowiadając na pytania Dorothy, pani de Souza przygotowała się na ten niechciany, a jednak nie całkiem zaskakujący moment. Kobieta opowiedziała pielęgniarce całą historię aż do dziś.
– Tak mi przykro, najdroższa – mówi Dorothy. – Kiedy przywiozła go karetka, był już nieprzytomny, z początku serce biło mu bardzo powoli, a w końcu ustało. Lekarze robili, co mogli...
Dorothy ponownie przerywa, a ja, korzystając z tego momentu, dostrzegam ścieżkę, którą sama mogłam pójść: rozmowę o przeszłości, o obawach żony, o jej niepokoju dzisiejszego ranka. Byłam tak nastawiona na zakomunikowanie strasznej wiadomości, że nie podprowadziłam jej do miejsca, gdzie byłaby w stanie ją przyjąć. Dorothy przy-
wołała tę przeszłość, a potem krok po kroku przebyła z panią de Souzą drogę do punktu, z którego dałyśmy radę posunąć się naprzód.
– Czy chce pani pójść ze mną i go zobaczyć? – pyta Dorothy. – Leży na łóżku tuż obok. Będzie pani mogła przy nim posiedzieć, jeśli pani zechce.
Potem dodaje jeszcze: – Czy chce pani, żebyśmy skontaktowali się z kimś w pani imieniu? Z rodziną? Z księdzem? Z kimś, kto mógłby tu z panią pobyć?
Pani de Souza mówi, że chciałaby, aby przyszedł katolicki ksiądz.
Dorothy bierze ją za rękę i wyprowadza z pokoju. Gdy mnie mijają, mówi do mnie: – Zrób nam herbatę. Będziemy w „trójce”. Przynieś też kubek dla siebie. – Następnie prowadzi panią de Souza, by posiedziała przy zmarłym mężu.
Kiedy pojawiam się z herbatą, pani de Souza wita mnie z wdzięcznością jak dawno niewidzianą przyjaciółkę. Podejrzewam, że w ogóle nie pamięta, jak mnie uderzyła. Dorothy umiejętnie, choć w bardzo prosty sposób, gruntownie przebudowała sytuację, zadając nienatarczywe pytania o to, co pani de Souza już wiedziała o stanie męża. Po-
zwoliło to żonie zmarłego uświadomić sobie, że w zasadzie spodziewała się złych wiadomości. Dorothy dała pani de Souzie możliwość opowiedzenia historii jego choroby, którą tym samym usłyszała zarówno ona, jak i sama opowiadająca. Nie sięgała po wyuczone na pamięć formułki czy z góry przygotowane scenariusze. Zadawała pytania, podążała w kierunku wyznaczanym przez odpowiedzi i z serdeczną wrażliwością obdarzała rozmówczynię pełnią swojej uwagi.
„Podręcznikowe” zachowania nie wystarczają – jak dochodzę potem do wniosku. Potrzebny jest nowy podręcznik – taki, który będzie uczył, jak słuchać, zamiast wskazywać, co mówić. Być może powinna go napisać Dorothy.
Pielęgniarka wyprowadza mnie z pomieszczenia, w którym pani de Souza siedzi przy swoim zmarłym towarzyszu życia, i zabiera mnie do gabinetu lekarza konsultanta. Jest mi niedobrze. Nie chcę już więcej o tym mówić. Czuję się smutna, upokorzona, niekompetentna i wykończona.
– Doktorze Rogers – zwraca się do ordynatora oddziału, przygarbionego chirurga traumatologa z burzą siwych włosów i pożółkniętymi od nikotyny sumiastymi wąsami (zarówno ten wąs, jak i jego właściciel są legendą w naszym mieście) – muszę złożyć skargę.
Krew odpływa mi z policzków. Doktor Rogers podnosi wzrok znad papierów.
– Mów, Dotty – odpowiada ponuro.
– To skandal, że tej niedoświadczonej lekarce polecono, by sama przekazała żonie zmarłego wiadomość o śmierci męża bez asysty starszego lekarza albo pielęgniarki! – stwierdza Dorothy, a mnie szczęka opada. – Od kiedy pamiętam, mówi pan o konieczności szkolenia młodych lekarzy w komunikacji, ale jak mają się jej uczyć, jeżeli
przełożeni zawsze albo odbywają takie rozmowy sam na sam, albo posyłają do nich młodych w pojedynkę? To niedopuszczalne. Ta młoda lekarka została uderzona w twarz przez zszokowaną i wzburzoną żonę zmarłego.
Rogers taksuje mnie przymrużonymi oczami znad półksiężycowatych okularów, potrząsa głową i cmoka.
– Ho, ho, dostało ci się – mówi swoim miękkim, szkockim akcentem. – Czy wmieszała się w to policja? – pyta nieporuszony, jakby prosił kogoś o podanie solniczki przy stole.
– Chyba nie potrzeba nam policji – słyszę swoją odpowiedź. Mój głos nie jest równy ani pozbawiony emocji. Nie poznaję jego piskliwego tonu i swojego krótkiego oddechu. – To była moja wina. Nie chciałam, żeby tak wyszło, ale ona była tak wstrząśnięta wiadomością, że straciła panowanie nad sobą. Właśnie umarł jej mąż. Proszę nie mieszać w to policji! – Ku swemu zdumieniu zaczynam płakać.
Wstając zza biurka i poprawiając kciukiem okulary na mostku nosa, doktor Rogers podchodzi dwa kroki, aby stanąć przy mnie, i przypatruje się przez szkła mojemu policzkowi.
– Szew nie będzie potrzebny – ocenia, gdy mnie otacza jego przepojony nikotyną oddech – ale przydałby się Steri-Strip.
Dopiero w tej chwili dociera do mnie, że policzek uległ widocznemu urazowi.
– Pociągnij nosem! – komenderuje, przykładając swój mięsisty kciuk do mojego prawego nozdrza, tak żebym oddychała lewym, to jest po obolałej stronie twarzy. Dotyka mojej kości policzkowej, brzegów oczodołu; jego ogromna dłoń jest zaskakująco delikatna. – Będzie dobrze – orzeka z ulgą.
– Dotty, zajmij się tym policzkiem. I trzeba będzie ze wszystkim porozmawiać o przekazywaniu takich wiadomości parami. Znowu...
Doktor Rogers obraca się na pięcie, wraca za biurko i sięga po fajkę, w pełni świadom zakazu palenia na terenie szpitala.
Dorothy pociąga mnie za rękaw białego fartucha i prowadzi do pokoju socjalnego dla personelu. Zanim mogłabym zaprotestować, każe mi usiąść i spokojnie zaczekać, po czym znika. Jestem wdzięczna, zszokowana i – jak odkrywam – bardzo obolała. A także ogromnie zmęczona. I bardzo smutna. Jest mi też zimno, mam dreszcze. Nachodzą mnie mdłości. Siadam i owijam się w jakiś fartuch pielęgniarski.
Dorothy wraca z plastrami Steri-Strip i zestawem opatrunkowym.
– No, to zaczynamy, skarbie – mówi czule, siadając na krześle przy mnie. Wprawnymi ruchami rozrywa zestaw i na blacie stołu koło nas rozkłada sterylny podkład. Nalewa środek dezynfekujący na wacik, dotyka nim mojego policzka (auć), a potem drugim wacikiem przeciera mi brodę. No nieźle! Paradowałam po całym oddziale z twarzą broczącą krwią.
Precyzyjnie przykłada paski Steri-Strips, uważna na to, co robi; przejęta i skoncentrowana na tym, odrobinę wysuwa język. Jestem jej wdzięczna za tę troskliwość. Ale to nie koniec.
– Jak się czujesz? – pyta i chcę już odpowiedzieć „W porządku”, ale moje łzy wyznają prawdę i Dorothy gładzi mnie pocieszająco po ramieniu. Powoli zaczynam widzieć pod lewym okiem swój policzek; opuchlizna robi się coraz większa. Drżę pod fartuchem.
– Dać ci nerkę do wymiotowania? – pyta domyślnie, a ja zdaję sobie sprawę, jak doświadczonym i znakomitym jest fachowcem. Mrugam, aby pozbyć się łez, i potrząsam głową. Nudności stopniowo ustępują.
– No to dostałaś dziś za swoje – mówi. – Nie powinni cię posyłać samej do przekazywania takich wiadomości. Są na to specjalne procedury. Zawsze powinnaś mieć przy sobie kogoś, kto udzieli pomocy człowiekowi, którego świat zaraz się zawali, i będzie także wsparciem dla ciebie. Specjalnie pracujemy w zespołach, dlatego że właśnie to zapewnia nam bezpieczeństwo, pozwala zachować zdrowe zmysły i dalej wykonywać tę pracę. Nie zadbali o ciebie i widzisz, co z tego wyszło.
– Ale sama też powinnam się lepiej spisać – wzdycham. – Powinnam to zrobić tak, jak pani. Powoli. Krok po kroku. Powinnam z nią usiąść. Byłabym wtedy... nie wiem... jakoś bardziej ludzka...
– Ja to robię już od ponad dziesięciu lat – odrzeka. – Mam sporo doświadczenia. Obserwowałam cię, jak przychodzisz do nas na dyżury. Wiem, że traktujesz pacjentów z delikatnością, więc na pewno nie chciałaś być dla niej brutalna. To nie była twoja wina. Rogers musi jeszcze raz wszystkim przypomnieć, że pracujemy zespołowo, asystujemy sobie i pokazujemy umiejętności wam, młodym.
Mówi „wam, młodym” ciepłym głosem dumnej matki. Brakuje mi słów w obliczu jej empatii.
– Ten epizod będzie świetnym przykładem do wykorzystania w szkoleniu – mówi dalej. – Właśnie takie incydenty zmieniają ludzi. Samo gadanie, choćby do zachrypnięcia, nic nie daje. Ludzi zmieniają real- ne przykłady, nie regułki.
Wydarzeń, podobnie jak całego życia, doświadcza się na bieżąco, ale można je w pełni zrozumieć tylko z perspektywy czasu. Było tak również w powyższym przypadku. Młoda pani doktor, która zakomunikowała tragiczne wiadomości zgodnie z książkowymi zaleceniami, miała okazję zobaczyć, że taką prawdę da się przekazać w łagodniej-
szy sposób, jeśli pozwoli się drugiemu człowiekowi włączyć ją w dotychczasową historię jego życia. Dorothy była jednym z wielu moich nauczycieli sztuki narracji i przekazała mi tę prawdę, że komunikowanie zaczyna się od słuchania. Początkująca lekarka, którą wówczas byłam, postanowiła szkolić się w słuchaniu – zachęcaniu ludzi do tego, by opowiadali swoje historie, i znajdowaniu sposobów, by wplatać w nietrudne prawdy i niechciane informacje. Będzie się uczyła wspierania ludzi na etapie, gdy przestawiają się z dążenia do sukcesów i realizacji życiowych celów na dbanie o spokój ducha, rozumienie i bycie rozumianym. Dzięki pacjentom zrozumie, że choć na drodze życia sukces czasem się zdarza, to nie jest on jej ostatecznym celem. Tym, co naprawdę się liczy, jest wdzięczność, przebaczenie (zaoferowane i otrzymane), akceptacja i miłość.
Dorothy będzie w dalszym ciągu podporą oddziału, potrafiąc komunikować się w sposób, który dodaje sił i podnosi na duchu rezydentów, uginających się pod ogromem zadań na SOR-ze. Ponad trzydzieści lat później zetknęłam się z nią na konferencji, na której szpitalny zespół opieki paliatywnej – jednostka, jakiej nikt sobie nawet nie wyobrażał tego feralnego dnia – organizowała otwartą sesję na temat planowania końcowej fazy życia. Dorothy była teraz członkiem zarządu trustuprowadzącego szpital, a ja szefową zespołu paliatywnego.
– Pewnie pani mnie sobie nie przypomina – odzywa się do mnie.
Jej skromność budzi we mnie wzruszenie i wyciągam ramiona, aby ją objąć.
– Zawsze wiedziałam, że jest pani z tych dobrych – szepcze mi do ucha. A ja, patrząc w dal przez jej ramię, widzę ścieżkę, która mnie tu doprowadziła. Ta historia nabiera sensu. Wyraźnie dostrzegam, jak fachowość i serdeczność Dorothy tego trudnego dnia przed wielu laty ukształtowały moją praktykę lekarską, wpłynęły na moje decyzje zawodowe oraz podejście do nauczania umiejętności komunikacyjnych.
Dorothy nie napisała swojej książki, ale to dzięki niej mogła powstać ta.
*Fragment książki K. Mannix "Słucham cię" mogłyśmy opublikować za zgodą Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dziękujemy!
**Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego
NOWOŚĆ: Kathryn Mannix "Słucham cię.Jak rozmawaić na trudne tematy" Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Przełożył: Dariusz Rossowski PREMIERA ODBYŁA SIĘ 30 MAJA! Psychologia przy kawie jest patronem medialnym :) |
JESTEŚMY NA FACEBOOKU:
POMAGAMY:
PISZEMY DLA WAS: